"W ułamku sekundy"

Krótkie wakacje sprawiły, że narobiłam sobie kinowych zaległości. Teraz próbuję nadrabiać. Na pierwszy ogień wybrałam "W ułamku sekundy" Fatiha Akina, na którego filmy od czasu obejrzenia "Głową w mur" czekam z wytęsknieniem. A reżyser nie rozpieszcza widzów, chyba też nie wszystko, co nakręcił, dotarło do Polski. Fatih Akin, Turek, mieszkający w Niemczech, kręci filmy o ludziach o podobnej biografii. Tak jest i tym razem. Katja, Niemka, jest żoną Turka, który osiadł w Niemczech. Mają kilkuletniego synka, tworzą szczęśliwą rodzinę, dobrze im się żyje. Aż w owym tytułowym ułamku sekundy młoda kobieta traci wszystko. W zamachu bombowym giną jej mąż i syn. Najnowszy obraz Fatiha Akina to nie tylko opowieść o utracie, bólu, żałobie. To także film sensacyjny, dramat sądowy i opowieść o współczesnej Europie, w której znowu podnoszą głowę ruchy faszystowskie czy neofaszystowskie, jak chcą niektórzy. Można się w tej terminologii pogubić. Chociaż "W ułamku sekundy" nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak niegdyś "Głową w mur", to jednak uważam, że warto, a może nawet trzeba, go obejrzeć. Jest w nim coś z rebelianckiego tonu tamtego filmu, bo tacy trochę nieuporządkowani, po przejściach są jego bohaterowie. Jest smutek, nostalgia, a kiedy trzeba, trzyma w napięciu i kipi emocjami. No i jest zdumienie - jak można chcieć śmierci niewinnych ludzi tylko dlatego, że nie są Niemcami. Tyle w tej części. Więcej refleksji w ciągu dalszym. Zapraszam.

Film zaczyna się zaskakująco. Katja i Nuri biorą ślub w więzieniu. On odsiaduje czteroletni wyrok za dilowanie narkotyków. Poznali się w takich właśnie okolicznościach. Ona w czasie studiów kupowała od niego trawkę. Potem stworzyli porządną rodzinę. Wychowywali synka, pracowali, płacili podatki, mieszkali w ładnym domu zafundowanym przez teścia, kurdyjskiego przedsiębiorcę budowlanego. Pozornie niemożliwe stało się jednak możliwe. Mimo że pochodzą z różnych kultur i światów, dobrze im razem. Ale to krucha równowaga. Ich rodziny niekoniecznie patrzą przychylnym okiem na takie szczęście. Kryją uprzedzenia i urazy, a kiedy dojdzie do nieszczęścia,  puszczają hamulce i mówią o nich wprost. Ale ekstremalną manifestacją niezgody na ich zwyczajne, szczęśliwe życie jest oczywiście zamach.

Może trzeba takiej Katji, żeby odważyć się łamać stereotypy? Bo w niej cały czas jest coś niepokojącego, nieporządnego, rebelianckiego. Czy powoduje to strój, czy to, że wiecznie pali papierosy, czy ta scena w barze, kiedy topi ból i wściekłość w alkoholu, czy sposób, w jaki rozmawia z siostrą, a może fakt, że swoją rozpacz uśmierza narkotykami? Przypomina mi trochę bohaterów "Głową w mur". Dlatego zemsta, jaką wymierzy mordercom swojej rodziny, jakoś do niej pasuje.

Zupełnie inny jest jej wizerunek w  czasie procesu. Poważna, skupiona, ubrana w przepisową czerń. Czasem tylko wybucha nieopanowanym gniewem. Stara się jednak ze wszystkich sił powściągnąć emocje. Chce wierzyć, że sprawiedliwość zwycięży. Zamachowcy poniosą karę. Przecież dowody ich winy są bezsporne. Cyniczny obrońca morderców, kuty na cztery nogi adwokat, podważa je w sposób urągający zdrowemu rozsądkowi i poczuciu sprawiedliwości. Stara się też przedstawić Katję jako niewiarygodnego świadka, bo policja znalazła w jej domu narkotyki. Zresztą przeszłość jej męża też kładzie się cieniem na śledztwie. Skoro siedział w więzieniu, to zamach będący wynikiem przestępczych porachunków jest pierwszym tropem, jaki rozważa policja. Tylko Katja wierzy, że było inaczej. Szybko okazuje się, że miała rację. Wymiar sprawiedliwości zawiedzie ją jednak srodze. Kto pamięta "Dwunastu gniewnych ludzi"? Niezapomniany dramat sądowy? Dlaczego w tamtym filmie podzielamy wątpliwości ławy przysięgłych i akceptujemy wydany wyrok, a tym razem jesteśmy przekonani, że to, co się stało, urąga poczuciu sprawiedliwości? Przecież sąd, przekonany o winie oskarżonych, też uznał, że dowody są niewystarczające. A jednak czujemy, że coś zawiodło. Że państwo sobie nie radzi z zagrożeniem, jakie niesie odradzający się ruch faszystowski. Że lekceważy problem. Dlatego desperacki akt zemsty i sprawiedliwości wymierzony przez zdesperowaną, niemającą już nic do stracenia Katję traktuję metaforycznie. Skoro państwo pozostaje bierne, coś muszą robić zwykli obywatele. Oczywiście nie tak, nie w ten sposób. Ale czyn Katji można zinterpretować jeszcze inaczej, znacznie prościej. Przemoc rodzi przemoc. Szczególnie, kiedy wymiar sprawiedliwości abdykuje.

Co jeszcze pozostało w mojej pamięci? Co mnie poruszyło? Cyniczna, zła twarz obrońcy i niewzruszony spokój oskarżonych. Jak można normalnie żyć ze świadomością, że zabiło się dwoje niewinnych ludzi w tak okrutny sposób? Jak można zabić tylko dlatego, że ktoś jest inny, obcy, nie nasz? Jak w ogóle można tak myśleć, wyznawać taką ideologię? I wreszcie jak łatwo jest zabić. Jak niewiele trzeba, aby skonstruować śmiercionośny ładunek. Takie niewesołe refleksje snuję sobie po obejrzeniu najnowszego filmu Fatiha Akina.

Ludvik Vaculik "Siekiera"

Dzięki nieocenionemu portalowi Angelus, związanemu z literacką nagrodą o tej samej nazwie, promującemu literaturę Europy Środkowej, dowiedziałam się o nieżyjącym już  Ludviku Vaculiku, jednym z wybitniejszych czeskich powieściopisarzy. A wszystko za sprawą wydania kolejnej jego książki "Świnek morskich". Informacja brzmiała zachęcająco, więc czym prędzej rzuciłam się sprawdzać i wtedy znalazłam jeszcze inną wydaną w Polsce powieść Vaculika - "Siekierę" (Stara Szkoła 2015; przełożył Mirosław Śmigielski). Cóż, jako że jest to literatura niszowa, cena na ebooki była śmiesznie niska, więc niewiele myśląc, kupiłam obie i dość szybko zabrałam się za "Siekierę". Chociaż lektura ze względu na sposób opowiadania nie jest łatwa, ale bez przesady, to przeczytałam ją bardzo szybko i z wielką przyjemnością.

Jest to historia, jakich ostatnio powstaje u nas sporo - historia prowincjonalna, rodzinna. Można ją śmiało zestawić z wielbionym przeze mnie "Skoruniem" Macieja Płazy, książkami Andrzeja Muszyńskiego, Weroniki Gogoli, Wioletty Grzegorzewskiej (jeszcze albo po prostu nie czytałam), Jakuba Małeckiego (czytałam "Dygot")  i wielu innych mniej znanych. No i oczywiście  z mistrzem nad mistrzami, czyli z moim ukochanym Wiesławem Myśliwskim. Tyle tylko, i trzeba o tym pamiętać, że powieść Vaculika została wydana w roku 1966. Może dlatego najbliżej jej do najwcześniejszych powieści Myśliwskiego, ale tylko ze względu na temat i czas akcji. Bo język i sposób narracji są całkowicie odmienne.

I na tym właśnie polega trudność tej prozy. Ludvik Vaculik w swojej powieści miesza czas i narratorów. To oczywiście pikuś, kłopot polega na tym, że nie oddziela ich w sposób klarowny. Głównym narratorem jest najstarszy z synów, który wracając do rodzinnej wsi, wspomina swoje dzieciństwo i młodość. Kiedy wędruje po okolicy, to, co zdarzyło się dawniej, stoi obok tego, co teraz. Mieszają się postacie, zdarzenia, współczesność płynnie przechodzi w czas dzieciństwa czy wczesnej młodości. Kiedy główny bohater znajdzie się na leśnej polanie, nagle, bez zapowiedzi, bez zdania ostrzeżenia, zaludniają ją postacie i zdarzenia z przeszłości, a po chwili, w ten sam sposób znikają i znowu wracamy do tego, co tu i teraz. W dalszych partiach powieści rzecz komplikuje się jeszcze bardziej, bo chyba w dwóch rozdziałach obok doskonale znanego już czytelnikowi narratora - syna pojawia się drugi narrator - jego ojciec. A dzieje się to na podobnej zasadzie i dopiero po chwili dzięki odmiennemu językowi czytelnik orientuje się, co się dzieje. Nie jest to jednak trudność nie do przeskoczenia, nie chcę nikogo zrażać. Przeciwnie, chcę zachęcić. Po wejściu w  konwencję, przy odrobinie uważności, wspomniana trudność przestaje być kłopotem. Podobnie rzecz się ma z powieścią Andrei Tompy "Dom kata", którą się tu jakiś czas temu zachwycałam. W obu przypadkach cierpliwy czytelnik właściwie od razu zostaje nagrodzony. Bo język  narratora - syna jest piękny. Pełen metafor, porównań, ale bywa też dosadny, ironiczny. Opisy przyrody, zachwyt nad nią, snucie historii z przeszłości, opowieści o ludziach sprawiają ogromną przyjemność. Taką, jaką potrafi dać świetna literatura. Radość miesza się jednak ze smutkiem - narrator z bólem dostrzega zmiany, jakie zaszły w krajobrazie jego rodzinnej miejscowości. Wieś nie jest już taka sielska jak dawniej, najbliższe okolice nie są już takie piękne. Krajobraz niszczą nowe drogi i budynki. Szpetota wyłania się zza każdego rogu. Tylko wyżej w górach przyroda pozostała niezmącona, piękna jak kiedyś.

Ta  rodzinna saga mocno została osadzona w kontekście politycznym. Oprócz historii  rodziny i sąsiedzkich konfliktów jest to opowieść o systemie, w jakim żyli bohaterowie. Komunistyczna Czechosłowacja, kraj, jak każdy zza żelaznej kurtyny, pełen był bezsensownych absurdów. Jedna słuszna linia wytyczona przez partię. Ojciec to ideowy komunista. Dobrze pamięta czasy przedwojennej biedy, pewnie stąd jego żarliwość. Jest odporny na krytykę, nie zrażają go niepowodzenia, ze zrozumieniem przyjmuje, że najpierw od władzy dostał łąkę, a potem ją musiał oddać. Nie buntuje się, rozumie, że tak trzeba w imię wyższych racji. Gorliwie namawia i przekonuje wszystkich, aby oddawali ziemię i zapisywali się do spółdzielni rolniczych. Potem równie gorliwie zajmuje się zaniedbanym gospodarstwem rolnym gdzieś na odludziu, walczy ze skorumpowanym układem. Inaczej jego synowie. Najstarszy, narrator, skończył studia i jest dziennikarzem, drugi pracuje jako kierowcą, trzeci, o którym wiemy najmniej, też skończył studia i mieszka na Słowacji. Oni doskonale zdają sobie sprawę z absurdów i niebezpieczeństw systemu. Są w niego uwikłani, bo inaczej się nie da, próbują jakoś żyć. Żadni z nich bohaterzy. Ich bronią jest kpina, ironia. Dużo też w nich goryczy. Może najdalej zapędził się w kontestowaniu systemu jeden z ich kuzynów, który przyjął rolę błazna, chwyta się dorywczych prac, uważany jest za dziwaka, ale jemu z tym dobrze. A jest to człowiek bardzo inteligentny. Z dzisiejszej perspektywy taka krytyka systemu może wydawać się śmieszna, ale trzeba pamiętać, że powieść powstała w latach sześćdziesiątych zeszłego wieku w rozkwicie komuny.

Warto też wiedzieć, że nie jest to typowa saga rodzinna, taka dziewiętnastowieczna albo nawet współczesna, ale rodem z literatury popularnej. Taka, gdzie wszystko solennie zostaje wyjaśnione i powiedziane. Tu jest inaczej. Historia podporządkowana została pamięci, wspomnieniom i zgodnie z ich logiką jest poszarpana, fragmentaryczna. Narrator skacze przez czas, historie nie układają się w logiczny ciąg, dowiadujemy się tylko tyle, ile nam opowie. To również niektórych czytelników może drażnić, więc lojalnie uprzedzam. Mnie powieść Ludvika Vaculika podobała się bardzo i cieszę się, że ją dzięki Angelusowi odkryłam. Dzielę się swoją radością i mam nadzieję, że przynajmniej jedną osobę zachęcę do sięgnięcia po nią.

Claudia de Pineiro "Czwartkowe wdowy"

Z literaturą iberyjską jakoś mi nie po drodze. Klasykę iberoamerykańską znam słabo, hiszpańską jeszcze słabiej, współczesnej prawie nie czytam, a jeśli już próbowałam, to albo trafiałam na czytadło, albo jeszcze gorzej. Wyjątkiem jest powieść „We mgle czasów” Antonia Muńoza Moliny, która zrobiła na mnie wrażenie, ale już „Zima w Lizbonie” tego samego autora znacznie mniejsze. Tak się złożyło, że latem gościem Literackiego Sopotu była właśnie literatura iberyjska, więc sporo się o niej mówiło, a ja pilnie słuchałam i czytałam. Dlatego zdecydowałam się wybrać jedną z powieści Claudii de Pineiro, gościa festiwalu. Postanowiłam sięgnąć po „Czwartkowe wdowy” (Sonia Draga 2015; przełożył Tomasz Pindel). Argentyńską pisarkę uparcie przedstawia się u nas jako autorkę kryminałów. Nie wiem jak inne jej książki, ale ta to na pewno nie kryminał. Owszem jest trup, a nawet trzy, ale nie ma śledztwa i pytanie, kto zabił, nie stanowi istoty "Czwartkowych wdów". Mówiąc szczerze, bardzo szybko znika z pola zainteresowania czytelnika, a właściwa akcja toczy się w retrospekcji. Wprawdzie w zakończeniu poznamy rozwiązanie zagadki i będzie ono sporym zaskoczeniem, ale mimo tego nadal upieram się, że „Czwartkowe wdowy” kryminałem nie są, co mi zresztą zupełnie nie przeszkadza, bo sięgnęłam po nie tylko z powodu tła społecznego, jakie w powieściach Claudii de Pineiro, jak słyszałam, jest najistotniejsze. I to rzeczywiście prawda.

Bohaterami książki są mieszkańcy zamkniętego osiedla znajdującego się w okolicach jakiegoś dużego argentyńskiego miasta. Słowo osiedle jest w tym wypadku mylące, bo polski czytelnik na pewno wyobrazi sobie dobrze mu znane z autopsji grodzone osiedla. Tymczasem Altos de la Cascada to właściwie osobne miasto otoczone murem, pilnie strzeżone, zbudowane na dwustu hektarach. Dostać się tu komuś z zewnątrz nie jest łatwo, obowiązują przepustki i kontrola przy wjeździe. Takie osiedla-miasta nie są w Ameryce Południowej rzadkością. Kiedyś widziałam film, tytułu nie pamiętam, którego akcja toczyła się między innymi w takim miejscu. Osiedle jest samowystarczalne, ma wszystko, co potrzebne do życia, ale niełatwo tu zamieszkać, nie każdy kupi tu dom, nawet wtedy, kiedy go na to stać. Niemile widziani są na przykład Żydzi. Oczywiście mieszkańcy oficjalnie odżegnują się od antysemityzmu, ale w prywatnych rozmowach z kimś, komu ufają, poinformują, jakby to miało znaczenie, czyja żona jest Żydówką, kto ma żydowskie korzenie. Na osiedlu obowiązują ścisłe reguły dotyczące aranżacji przestrzeni, organizacji życia. Jest pięknie, czysto, estetycznie, bezpiecznie. Mieszkańcy niechętnie angażują w swoje sprawy kogoś z zewnątrz, nawet policja jest niemile widziana, wszystkie problemy załatwia rada osiedla, a kiedy trzeba, sprawy zamiata się pod dywan.

W Altos de la Cascada toczy się idealne życie. Wszyscy są piękni i bogaci. Kobiety nie pracują, a ponieważ o ich domy dba służba, mogą oddawać się się przyjemnościom. Spotykają się, uczestniczą w rozmaitych kursach i zajęciach, na przykład uczą się malarstwa pod okiem fachowca. A ponieważ są dobre i na sercu leży im los ubogich, zajmują się też działalnością charytatywną. W dobrym tonie jest organizowanie rozmaitych loterii czy wyprzedaży, z których dochód przeznacza się na kuchnię dla ubogich prowadzoną przez najaktywniejsze z pań. Mężczyźni zarabiają pieniądze, uprawiają sport, grają w tenisa i golfa. Na osiedlu jest przecież dla ich wygody i kort tenisowy, i pole golfowe. Ich dzieci chodzą do najlepszych szkół. Oczywiście prywatnych. Tyle teoria. Świat idealny nie istnieje. Kiedy dzięki kilku różnym narratorkom poznajemy prawdziwe życie mieszkańców osiedla, tracimy złudzenia. W gruncie rzeczy obraz jest przerażający. Odizolowani od świata ludzie mają mnóstwo problemów. Takich jak wszędzie. Przemoc domowa, kłopoty z dziećmi, depresje, a kryzys finansowy daje się coraz bardziej we znaki mężczyznom, którzy tracą pracę, co godzi w ich męską dumę. Wiele wysiłku kosztuje utrzymanie się na powierzchni, życie na takim poziomie, posyłanie niewdzięcznych dzieci do drogich szkół. Tu nie można odstawać, trzeba żyć jak inni, a jeśli coś się dzieje, najlepiej, póki się da, udawać, że wszystko jest, jak było. Życie w Altos de la Cascada to wieczna szarpanina i stres. Targowisko próżności. Ale naprawdę przerażający jest brak więzi. Tu wszyscy żyją pozorami, oddaleni od siebie. Ze świecą można szukać szczęśliwego małżeństwa i szczęśliwej rodziny. Wszyscy są samotni. Nikt się nikomu nie zwierza ze swoich problemów. Rolą kobiety jest być pięknym dodatkiem do mężczyzny, jego własnością, dziecko ma spełniać oczekiwania rodziców, zadanie mężczyzny to zarabianie pieniędzy. Kiedy wszystko się sypie, nikt nie potrafi przyznać się do porażki. Mężowie nie kochają swoich żon, żony nie kochają mężów, rodzice dzieci. Nie ma mowy o szczerych rozmowach, nikt nikogo nie przytuli. Nawet życie seksualne toczy się przed ekranem monitora. Ale wszyscy grają swoje role i udają, że jest cudownie. Ci ludzie żyjący za ogrodzeniem, w swoim country, jeżdżący drogimi samochodami nie potrafią odnaleźć się w normalnym świecie, nie potrafią się po nim poruszać. Jak długo będą mogli żyć w luksusowej bańce? Dopóki nie przegna ich stamtąd kryzys albo nie zmiecie bunt rozwścieczonych biedaków ze slamsów.

Kiedy czyta się powieść Claudii de Pineiro, można odnieść wrażenie, że ma się do czynienia z dystopią. Wydaje się, że taki świat jest nieprawdziwy, wykreowany. To wrażenie pogłębia spojrzenie z dystansu. Czasem patrzymy ze środka, ale równie często z zewnątrz, jakbyśmy przyglądali się jakiemuś modelowi świata. Nawet do bohaterek trudno się przywiązać, tyle ich jest, że się mylą, jakby nie była ważna ich indywidualność. Są modelowymi okazami mieszkanek. A jednak podobne osiedla istnieją. I tacy ludzie, puści, pozbawieni skrupułów i zasad, też. Powieść Claudii de Pineiro nie jest na pewno wybitna, ale na tyle ciekawa, że postanowiłam przeczytać kolejną.

 

"Niemiłość"

Już dawno nie wyszłam z kina tak zgnębiona jak po obejrzeniu "Niemiłości" Andrieja Zwiagincewa. Kto zna jego kino, ten wie, że wesołych filmów ten rosyjski reżyser nie kręci. Obraz świata, jaki pokazuje, jest zawsze ponury, żeby nie powiedzieć straszny. Nie inaczej rzecz się ma i tym razem. Opowieść o nienawidzącym się małżeństwie, które za wszelką cenę chce się rozstać, aby ułożyć sobie życie na nowo, jest bardzo czarna i gorzka. Ale to nie tylko historia rodziny. To obraz społeczeństwa, które zatraciło się w dążeniu do sukcesu i szczęścia za wszelką cenę. Niestety efekt jest odwrotny do zamierzonego - pustka, samotność, brak bliskich więzi i nienawiść. Jak każdy film Zwiagincewa tak i ten na pewno nie jest dla wszystkich. Sporo tu ciszy, depresyjną atmosferę potęguje wszechobecna jesienna szarość, krajobraz podmoskiewskiego osiedla, ciemne, klaustrofobiczne wnętrza, nawet te urządzone za duże pieniądze przytłaczają. Tyle we wstępie, a kto już film widział, może czytać ciąg dalszy. Zapomniałam dodać, że film do obejrzenia koniecznie, ale to chyba oczywiste.

 

Kiedy myślę o "Niemiłości", zaraz przypominam sobie rozmowy bohaterów. To utkwiło mi w głowie najmocniej. Albo krzyczą na siebie, nie szczędząc wyzwisk, albo są to nic nieznaczące rozmówki. Nawet kiedy podobno się kochają, miłość okazują sobie tylko przez seks. Szybki, gwałtowny, dziki. Między ludźmi, którzy powinni być sobie bliscy, toczy się nieustanna wojna. Nieprzypadkowo używam tego słowa, wszak w tle słyszymy relacje z ukraińskiego frontu. Oczywiście skłamane, bo to rosyjska telewizyjna propaganda. Nie przypuszczam, aby znalazły się w filmie przypadkowo. Jak żyć, kiedy wokół tyle nienawiści? Wszędzie - w rodzinie, w społeczeństwie, między narodami. Wcześniej, kiedy film się zaczyna, z telewizorów i radia sączy się inna opowieść - o zbliżającym się końcu świata. Podobno ta przepowiednia ma zgubny wpływ na ludzi - popadają w stany depresyjne. Czy tym można tłumaczyć to, co dzieje się pomiędzy Żenią i Borysem, którzy szykują sobie swój prywatny koniec świata? Rozstają się pełni nienawiści. Oskarżają  się wzajemnie o zrujnowanie sobie życia. Ile w ich opowieści prawdy? Czy rzeczywiście ten związek od początku był wyrachowany, oparty na fałszu, kłamstwie, trochę z przypadku, bo Żenia zaszła w ciążę? W każdym razie teraz tak to właśnie widzą. Ich rozmowy to pretensje, oskarżenia, drwiny, wyszukane, rynsztokowe wyzwiska. Zwyczajni, dobrze sytuowani ludzie, na pozór przecież kulturalni. Nie tylko nie ma między nimi miłości, jest nienawiść, życzą sobie jak najgorzej. Żenia z satysfakcją przyjęłaby upadek Borysa. Marzy o tym, aby powinęła mu się noga. Nie potrafi odezwać się do niego bez zgryźliwości. Ofiarą tej wojny jest ich syn, dwunastoletni Alosza. Wychowywany w emocjonalnym chłodzie, bez bliskości, bez miłości, poniżany, szczególnie przez matkę. Żenia lubi powtarzać, jak o mało nie umarła w czasie porodu, jak się nacierpiała. Minęło dwanaście lat, a ona wciąż napawa się swoim bólem. Świat Aloszy się kończy, rozpada i nic od niego nie zależy. Jest zawadą na drodze do nowych, wspaniałych związków, jakie chcą zbudować jego rodzice. Dla niego brakuje w nich miejsca. Nie może liczyć też na babcię. Babcię? Babcia Aloszy, a matka Żeni, przypomina raczej wiedźmę. Wydaje się, że nie ma cienia przesady w tym, co mówią o niej zięć i córka. Na tym froncie też trwa wojna. Wzajemne oskarżenia, wyzwiska, drwiny. Przez chwilę zaczęłam nawet współczuć Żeni - nie ma się co dziwić, że jest taką matką, skoro sama nic dobrego w rodzinnym domu nie dostała.

Oglądając film Zwiagincewa, zadawałam sobie pytanie - czy można budować coś nowego na takich fundamentach? Czy można wejść w nowy związek, skoro tak bardzo nienawidzi się poprzedniego partnera? Skoro skrzywdziło się własne dziecko? Nawet gdyby Alosza nie zaginął, jak żyć ze świadomością, że wbrew jego woli oddało się go do  szkoły z internatem? Jak niepotrzebny nikomu przedmiot. Tymczasem kolejna partnerka Borysa, sporo młodsza od niego, już spodziewa się dziecka. Jak można kochać nowe, zapominając o poprzednim? Czy to jakaś  sztafeta? Puchar przechodni? Może kluczowe jest tu podszyte strachem pytanie, które zadaje Borysowi Masza - czy będziesz nas kochał? Czy nas nie porzucisz, skoro porzuciłeś swoją pierwszą żonę i waszego syna? No właśnie - zostawił syna, a ona się na to godzi? Nie przeszkadza jej to? Z tobą to co innego, uspokaja ją Borys. Pewnie nawet w to wierzy, ale czy mu się nie znudzi? Czy nie pokocha następnej, której zrobi kolejne dziecko? Szczególnie, kiedy szara codzienność da się we znaki. Ciasnota, życie pod jednym dachem z teściową. Przecież w epilogu widzimy, jak zniecierpliwiony odstawia swoje drugie dziecko do kojca, a ono płacze. Samotne, nieszczęśliwe. A Masza? Czy dla niej związek ze starszym, dobrze sytuowanym Borysem to przypadkiem też nie ucieczka od życia pod jednym dachem z matką w ciasnym mieszkaniu? Tylko tym razem coś chyba od razu poszło nie tak i teraz wszyscy siedzą sobie na głowie. Ale pieniądze też szczęścia nie dają. Co z tego, że Żenia żyje wygodnie w wielkim mieszkaniu swojego nowego partnera? Przecież nie wygląda na szczęśliwą. Każde z nich pogrążone jest w swoim świecie - ona z rąk nie wypuszcza komórki, on ogląda telewizję. Nie rozmawiają. Nieprzypadkowo sceny seksu pomiędzy obiema parami oglądamy tylko w pierwszej części filmu, a nie w drugiej. To metaforyczny zabieg.

Bohaterowie filmu są samotni, każdy żyje w swoim świecie, jeśli się zbliżają, to tylko na chwilę. Kiedy teraz o nich myślę, mam wrażenie, że cały czas są smutni, zasępieni. Żenia bez przerwy patrzy w komórkę, w tle brzęczy telewizor. Nie inaczej jest w metrze.  Pasażerowie ściskają w dłoniach telefony albo mają słuchawki w uszach. Ale świat, jaki pokazują i oglądają w mediach społecznościowych, jest nieprawdziwy, wykreowany, na pokaz. Kto żyw bez przerwy robi sobie zdjęcia, na których uśmiecha się szeroko, fotografuje potrawy, które je w eleganckiej restauracji, a fotki wrzuca na fejsa czy inny instagram. Podobnie sztuczny jest świat korporacji. Każdy siedzi przed swoim komputerem, stołówka przypomina taśmę produkcyjną. Taca za tacą, nie widać twarzy, tylko ręce, każdy niemal identycznie ubrany. Czy w takim świecie jest miejsce na to, aby przejąć się losem zaginionego chłopca? Czy ktoś zwróci uwagę na plakaty rozwieszone na przystankach, na słupach? Każdy przechodzi obojętnie, spiesząc do swoich spraw. Trzy lata później na jednej z latarni nadal wisi nieco już sfatygowane ogłoszenie o zaginionym. Na poblakłym, rozmytym przez deszcze zdjęciu widać Aloszę. Na nikim nie robi już wrażenia. Zdarzyła się tragedia, prywatny koniec świata. Był chłopiec, nie ma chłopca. Tylko rodzice pewnie pamiętają, chociaż próbują żyć dalej.

Film rozpoczyna się i kończy w taki sam sposób - obrazom nadrzecznego lasku, który przeczesuje kamera, towarzyszy niepokojąca, zwiastująca nieszczęście muzyka, chyba jedyna w tym filmie. Jakby nieszczęściom nie miało być końca.

Popularne posty