Goran Vojnović "Figa"

Jeśli powiedziało się a, trzeba powiedzieć b. Dlatego kiedy

odkryłam, że wyszła kolejna powieść słoweńskiego pisarza Gorana Vojnovicia "Figa" (Wydawnictwo Akademickie SEDNO 2020; przełożyła Joanna Pomorska), wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Poprzednia, "Moja Jugosławia", nagrodzona w ubiegłym roku Angelusem, zrobiła na mnie duże wrażenie. Po obie warto sięgnąć.

Nie znam pierwszej wydanej w Polsce przed dziesięciu laty powieści  Vojnovicia "Czefurzy raus", ale mogę powiedzieć, że "Moją Jugosławię" i "Figę" wiele łączy. Informacja o "Czefurach" wskazuje, że i z nią jest podobnie. Ten słoweński pisarz ma bez wątpienia swój charakter pisma. Należy do tych twórców, którzy piszą stale tę samą książkę - dotyczy to i tematyki, i języka. Oczywiście trudno powiedzieć, czy tak będzie dalej. Akcja jego powieści rozgrywa się w lublańskiej dzielnicy Fużiny zamieszkiwanej przez Czefurów, ludzi o mieszanych korzeniach, najczęściej przybyłych do Słowenii z południa dawnej Jugosławii. Charakterystyczne dla Vojnovicia jest wplatanie wątków historycznych, retrospekcje, ale i silne osadzenie we współczesności - dylematy pokolenia trzydziestolatków. Bohaterem i jednocześnie narratorem tych powieści jest niepogodzony ze światem młody mężczyzna, dręczony demonami przeszłości, niepotrafiący ułożyć sobie życia osobistego.

Wszystkie te wątki znajdziemy w "Fidze". Jej narrator to Jadran, którego śmierć ukochanego dziadka prowokuje do odtwarzania w pamięci losów rodziny. Mieszają się czasy, mieszają się historie. Co jest prawdą, a co tylko domysłem? Ile wie Jadran naprawdę? Czytelnik poznaje losy trzech pokoleń - dziadków, Jany i Aleksandra, rodziców, Vesny i Safeta, wreszcie samego Jadrana i jego żony Anji. Nie sposób uciec od problemu tożsamości narodowej. Kim jest Jadran? Jego ojciec to Bośniak, a matka? Jej pochodzenie jest mocno poplątane. Kiedyś mieszkali po prostu w Jugosławii, ale jej rozpad wszystko skomplikował. Dom rodzinny dziadków w małej istryjskiej wiosce znalazł się w Chorwacji, a oni, mimo że mieli też mieszkanie w Lublanie, postanowili nie przenosić się do Słowenii. Do Bośni wrócił Safet. Musiał? Chciał? Utrata ojca i męża to kolejny motyw znany z "Mojej Jugosławii", ale inaczej tu rozegrany, bo inaczej reagują bohaterowie. Vesna jest kobietą silną i chociaż najpierw i ją ogarnia rozpacz, potem bardziej czuje gniew i otrząsa się ze straty. Gniew czuje też Jadran. Czy dlatego, że nie potrafi wybaczyć ojcu? A może matce, bo pozwoliła się w symboliczny sposób zhańbić mężowi? Kiedy Jadran odwiedza Safeta w jego rodzinnej wiosce, szybko orientuje się, że ten świat jest mu zupełnie obcy. Nagle wstydzi się dawno niewidzianego ojca, którego zupełnie nie poznaje, bo teraz przypomina tych wszystkich zmęczonych Bośniaków z autobusu, jakim jechał z Lublany. Gdzie się podział dawny Safet? Witalny, głośny, rubaszny, pewny siebie, skłonny do zwady. Dlatego Jadran chce jak najszybciej wrócić do domu. Na pewno, czytelniczko i czytelniku tej notki, znasz to poczucie bycia nie na miejscu, nie u siebie i pragnienie, żeby to wszystko już się skończyło. 

W każdym pokoleniu powtarza się ta sama historia - zdrada mężczyzn, których potem dręczy poczucie winy. Nie chodzi o zdradę z inną kobietą, ale o porzucenie. Na życiu dziadków cieniem kładzie się służbowy wyjazd Aleksandra do Egiptu na cały rok. Potem już nic nie będzie takie jak dawniej. Jadran też zdradza. Swoje młodzieńcze ideały. A poza tym gniew, który czuje, każe mu stale rozpamiętywać przeszłość, co odsuwa go od Anji. Czy można losami poprzednich pokoleń tłumaczyć swoje niepowodzenia i niedopasowanie do świata? Jadran jest rozdarty między miłością, a pragnieniem wolności. Jak chyba wszyscy mężczyźni w tej rodzinie. Z jednej strony potrzebuje miłości, z drugiej czuje się przez nią spętany. Tęskni za wolnością, ale Wolność to złudzenie wszystkich złudzeń, to tylko inne imię samotności. Nawet teraz kiedy siedzę pod figą, opieram głowę o jej pień i nie czuję ciężaru życia, nie jestem wolny. Tylko opuszczony. I sam. Bo jak powiedział wcześniej - zrozumiał to, co powtarzał mu dziadek - Nie musisz być sam, żebyś był samotny. I na tym właśnie polega dramat bohaterów.

Bardzo ciekawa książka. A to nie wszystkie poruszane wątki. Jest też o starości, chorobie, odpowiedzialności, poczuciu obowiązku. No i dużo inspiracji do rozmyślań.

Złatko Enew "Requiem dla nikogo"

Bardzo rzadko się zdarza, a może zdarzyło się po raz pierwszy, abym

kupiła książkę w ciemno. W ciemno - to znaczy, nie szukając jakichkolwiek informacji, czy to dobra literatura. Zwykle jakoś próbuję sobie wyrobić zdanie, oczywiście czasem bywam rozczarowana mimo ochów i achów recenzentów. Tym razem, nie zastanawiając się w ogóle, sięgnęłam po zupełną świeżynkę - powieść bułgarskiego pisarza, mieszkającego w Berlinie, Złatko Enewa "Requiem dla nikogo" (Książkowe Klimaty 2021; przełożyła Hanna Karpińska). A skusił mnie temat - prześladowania bułgarskich Turków, które miały miejsce w latach osiemdziesiątych - bo doskonale rymował się z lekturą, jaką wtedy akurat skończyłam - "Granicą. Na krawędzi Europy" Kapki Kassabovej. Autorka w swojej znakomitej książce poruszała między innymi ten problem.

W "Requiem dla nikogo" weszłam jak w masło - od pierwszych stron czytało się tę powieść znakomicie i tak pozostało właściwie do końca, co może wydawać się paradoksem. Dlaczego? Bo dalej jednak nie będzie tak różowo - dawno, a zaryzykuję mocne stwierdzenie, że może nawet nigdy, nie zdarzyło mi się czytać książki z takim nagromadzeniem okrucieństwa, przemocy i nienawiści, książki, w której prawie nie ma światła, a jedyna pozytywna i sprawcza bohaterka, Marion, która zawsze staje po stronie uciemiężonych i chce im pomagać, nie bacząc na koszty, jest postacią papierową. Trudno mi było zbliżyć się do niej, tym bardziej, że potwornie drażniła mnie jej egzaltacja. A temat, który mnie skusił - prześladowania bułgarskich Turków - właściwie nie okazał się wiodący. Jest ważny w pierwszej części powieści, potem znika zupełnie.

Czy to wszystko oznacza, że żałuję lektury? Nie, tak powiedzieć nie mogę, chociaż uczucia mam mieszane. Gdyby autor darował czytelnikowi chociaż trochę okrutnych scen i tak wymowa książki byłaby porażająca. Bo "Requiem dla nikogo" to opowieść o wielopiętrowej przemocy, fizycznej i psychicznej. Bułgarów wobec obcych, Turków i Cyganów, rodziców wobec dzieci, przełożonych wobec podwładnych, ale przede wszystkim mężczyzn wobec kobiet. To, jak traktowane są w tym patriarchalnym świecie kobiety, przeraża. Dla mężów właściwie nie istnieją - nie trzeba się z nimi liczyć, nie są partnerkami do rozmowy, mają wykonywać swoją robotę, zajmować się dziećmi i domem, nawet w łóżku nie są potrzebne, bo przecież taki macho może mieć każdą inną kobietę. Zaczyna się już w szkole. Wtedy szkolny macho wykorzystuje jej naiwność. Zwykle odbywa się to na imprezach, a chętnych, aby przelecieć dziewczynę uważaną za piękność, jest wielu. Dziś powiedzielibyśmy, że to gwałt zbiorowy, ale w tamtym świecie takie pojęcie zapewne nie istniało. Nawet gdyby którejś z tych dziewczyn przyszło do głowy się poskarżyć, to pewnie i tak sprawie ukręcono by łeb. Bo miejscowy śledczy i sędzia wcale nie są lepsi. Ten pierwszy, Angeł, wykorzystując fakt, że ma władzę, szantażem zmusza do seksu przesłuchiwaną Turczynkę. A kiedy ona się w nim zakocha, marny będzie jej los. Ten drugi co prawda wdaje się w romans ze swoją stażystką za jej przyzwoleniem, ale kiedy sprawa pójdzie za daleko, nie okaże się dżentelmenem. To oczywiście eufemizm. I tak z tych wszystkich bezwzględnych i obleśnych samców jest najbardziej ludzki, kołacze się w nim odrobina przyzwoitości, pewnie dlatego w tym męskim świecie uważano go za mięczaka. Kobiety są także seksualnymi ofiarami bałkańskich wojen, bo i o tym jest ta powieść. Autor nie oszczędza czytelnikowi opisów gwałtów, znęcania się, bicia, tortur i krwawej zemsty.

A jeśli już zdarzyła się w tym świecie miłość czysta i szalona, to niestety była z góry skazana na porażkę, bo takie zakazane uczucie, jakie połączyło Bułgarkę i Cygana, nie miało prawa się zdarzyć. Kochankowie zapłacili za nie nieprawdopodobnie wysoką cenę. 

Ale to nie wszystko. Bo jest to także opowieść o świecie prowincjonalnej polityki przeżartej korupcją i układami. Tu każdą zbrodnię, każde świństwo da się ukryć, jeśli jest się tylko odpowiednio umocowanym. Wówczas bezkarność gwarantowana. Akcja pierwszej części toczy się w latach osiemdziesiątych w małym bułgarskim miasteczku. To wtedy władze zmuszają miejscowych Turków do zmiany imion i nazwisk, co miało prowadzić do ich slawizacji, a mówiąc bez ogródek - do wynarodowienia. Kto nie chce się podporządkować, musi Bułgarię, w której się przecież urodził, opuścić. Ale w  Turcji wcale nie jest mile widziany. Kto próbuje stawiać opór i domaga się przestrzegania praw człowieka, ten skończy w więzieniu, a tam nikt się nie będzie z nim patyczkował. Bułgarzy nie rozliczyli się z tamtych zbrodni do dziś. 

Równie gorzkie są lata dziewięćdziesiąte, w których rozgrywa się akcja drugiej części. Dawni komunistyczni aparatczycy teraz robią interesy, początkowo ciemne i nielegalne, potem próbują wyprać zdobyte majątki i uwiarygodnić się jako poważni biznesmeni. Ale ich zewnętrzny polor to tylko pozory. Dalej pozostają tacy, jacy byli. Dzicy, gwałtowni, bezwzględni, okrutni. Podziwiają braci Serbów, którzy toczą krwawą wojnę. Ale cywilizowani ludzie zachodniego świata nie są wcale lepsi. Amerykańscy żołnierze, którzy są na misji w Kosowie, bez skrupułów wykorzystują tamtejsze kobiety.

Bardzo czarny to obraz. I nie pomagają postmodernistyczne sztuczki, które mają zapewne chociaż odrobinę zneutralizować żartobliwym, lekkim tonem okrucieństwo rozlewające się szeroką falą na kartach powieści. Jestem przyzwyczajona do książek poruszających trudne tematy, bo tak jakoś jest, że dobra literatura rzadko bywa krzepiąca, ale "Requiem dla nikogo" jest na ich tle wyjątkowo dojmujące. I nie mam przekonania, czy musiało być aż takie. Kiedy skończyłam lekturę, miałam poważnym problem z wyborem kolejnej. Jak kania dżdżu łaknęłam czegoś lekkiego, a w moim czytniku o takie książki niełatwo.  

PS. Było jeszcze gorzej. Niektóre brutalne obrazy wryły mi się w pamięć tak mocno, że wyskakiwały w nieoczekiwanych momentach.       

Vivian Gornick "Przywiązania"

Tym razem najpierw zainteresował mnie temat - dzieciństwo

spędzone na Bronksie, żydowska rodzina, najmniej relacja matki i córki, co tak mocno wybijane jest w informacjach na temat tej książki. Potem dowiedziałam się, że "Przywiązania" Vivian Gornick (Filtry 2021; przełożył Łukasz Witczak), bo o nich dziś będzie, to także ważna pozycja feministyczna. Kim jest autorka? Dziś, jak można przeczytać na stronie Filtrów, literacką gwiazdą. Ale została nią późno - miała pięćdziesiąt jeden lat, kiedy wydała "Przywiązania" (1987), które przyniosły jej sławę. Wcześniej długo szukała swojej drogi, była aktywistką i pracowała jako dziennikarka w kilku nowojorskich gazetach. Zajmowała się między innymi krytyką literacką. Mam nadzieję, że doczekamy się przekładów innych książek Vivian Gornick.

"Przywiązania" czyta się jednym tchem. Ponieważ jestem świeżo po lekturze "Słownika rodzinnego" Natalii Ginzburg, który wyszedł w tym samym wydawnictwie, trudno nie pokusić się o krótkie porównanie, wszak obie książki to literatura wspomnieniowa. Obie znakomite, ale jakże różne. Ginzburg pisze przede wszystkim o rodzinie, ważnym tłem jej wspomnień są wydarzenia polityczne, ona sama jest tylko jedną z bohaterek swojej opowieści i to wcale nie najważniejszą. Właściwie pozostaje w cieniu. Gornick przeciwnie - na pierwszym miejscu stawia siebie i swoją relację z matką. Ale największa różnica tkwi w sposobie opowiadania. "Słownik rodzinny" to dość chłodna relacja, niemal wyprana z uczuć, "Przywiązania" są opowieścią bardzo osobistą, emocjonalną, pełną refleksji i namysłu nad sobą.

Ramą tej książki są spacery autorki i jej matki po Nowym Jorku, głównie po Manhattanie, gdzie mieszkały wtedy, kiedy "Przywiązania" powstawały. Stają się one pretekstem do rozmów i wspomnień. Najpierw Gornick pisze o swoim dzieciństwie spędzonym w kamienicy na Bronksie zamieszkiwanej głównie przez żydowskie robotnicze rodziny, później o swojej drodze do samodzielności - studiach, nieudanym wczesnym małżeństwie, związkach z mężczyznami, pierwszych krokach w pracy, ale przede wszystkim o poszukiwaniu siebie. Chociaż matkę i córkę zdaje się dzielić wszystko - epoka, na którą przypadła ich młodość, wykształcenie, stosunek do małżeństwa, miłości, mężczyzn - to ich relacja, chociaż trudna, nie jest toksyczna ani wroga. Wzajemne zrozumienie przychodzi z wiekiem. Matka, która kiedyś jak lwica starała się bronić cnoty córki, po latach zaakceptuje jej wieloletni związek z żonatym mężczyzną. 

Obie są silnymi osobowościami. Matka, apodyktyczna, od zawsze miała swoje zdanie na każdy temat, które wygłaszała pewnym siebie tonem. Nie będziesz mnie pouczać, co ty tam wiesz, nie ma w tej książce niczego, czego bym nie wiedziała - te frazy wygłaszane zniecierpliwionym tonem w gruncie rzeczy miały ukryć jej niepewność i kompleksy. Zanim wyszła za mąż, pracowała jako księgowa, działała w komitecie blokowym, broniąc lokatorów. Potem była już tylko żoną i matką.  Z góry patrzyła na swoje sąsiadki z kamienicy. Czuła się od nich lepsza, bo jej małżeństwo uchodziło za szczęśliwe. W przeciwieństwie do ich. Wyidealizowała swoją miłość do męża. Jego przedwczesna śmierć położyła się cieniem na życiu rodziny na długie lata. Przede wszystkim dlatego, że swoje cierpienie postawiła na pierwszym miejscu. Nic więcej się nie liczyło. Dlaczego? Może dlatego, że godząc się z czasem ze stratą męża, zaprzeczyłaby  wszystkiemu, co tak starannie zbudowała? Przede wszystkim wykreowanemu obrazowi szczęśliwej miłości, która dawała jej prawo do bycia kimś lepszym niż jej sąsiadki z kamienicy. Po latach powie córce:

Miłość była wszystkim, co miałam. Bo co innego miałam? Nic. A co mogłam mieć? (...) ty miałaś swoją pracę, masz swoją pracę. No i podróżowałaś. (...) Ile bym dała za podróże! Ja miałam tylko miłość twojego ojca. To była jedyna słodycz mojego życia. I dlatego kochałam jego miłość. Jaki miałam wybór? 

Córka zarzuci jej, że tak uporczywie pielęgnowaną fantazją miłości do męża zmarnowała sobie życie. Za to Vivian Gornick swoje starała się budować w opozycji do wzorców, które matka chciała jej wdrukować. Popełniała błędy, ale robiła to na własny rachunek, chcąc żyć po swojemu. Jej droga wcale nie była prosta. Próbując zachować balans pomiędzy związkiem z mężczyzną, a byciem samodzielną, miotała się, szarpała, oszukiwała siebie. Bo niby żyła po swojemu, pracowała, szukała swojej drogi zawodowej, rozwijała się, świadomie, jak się domyślamy, zrezygnowała z macierzyństwa, ale uzależniała się uczuciowo od mężczyzn, z którymi była. Pozwalała im dominować, nie dostrzegała ich wad, nie widziała, że ją przytłaczają swoją osobowością. A kiedy po kolejnym rozstaniu żyła samotnie, tęskniła za miłością. Taki paradoks. Ale przecież to doświadczenie wspólne wielu kobietom. Bo pisząc tak szczerze o swojej matce i o sobie, pisze o nas, kobietach. Zakończę cytatem, który znakomicie oddaje te dylematy, sprzeczność uczuć i emocji.

Życie jest trudne. Chwała i znój. Idee są porywającym towarzystwem. Samotność mnie zjada. Gdy udaje mi się zachować równowagę między wysiłkiem a żalem nad sobą, czuję się jedną z kobiet osobnych - częścią wielkiego przedsięwzięcia trwającego nieprzerwanie od dwóch wieków - i jestem tym wzmocniona, rośnie we mnie nowy duch, nowa siła. Gdy tracę ową równowagę, czuję się przegrana, wręcz pogrzebana za życia, bez miłości ani więzi. Przyjaźnie wydają się przypadkowe, narastają konflikty, praca jest sumą niepowodzeń.    

Monika Śliwińska "Wyspiański. Dopóki starczy życia"

Po "Muzach Młodej Polski. Życiu i świecie Marii, Zofii i Elizy

Pareńskich" Moniki Śliwińskiej sięgnęłam po kolejną biografię jej pióra - "Wyspiański. Dopóki starczy życia" (Iskry 2017). Wyspiańskiego było już sporo na kartach poprzedniej książki, bo Eliza Pareńska to admiratorka jego twórczości - promowała go i bardzo mu pomagała. Bywał częstym goście na spotkaniach w jej domu na ulicy Wielopole i w letniej siedzibie w Tenczynku. Namalowane przez niego portrety Maryny i Zofii kojarzy na pewno każdy miłośnik jego malarstwa. Ponieważ jedna biografia uzupełnia drugą, nie sposób było nie sięgnąć po "Wyspiańskiego".

Wstyd przyznać, ale okazuje się, że niewiele o jego życiu wiedziałam. Zaledwie parę szczegółów. Kiedy okładka książki Moniki Śliwińskiej od czasu do czasu wyskakiwała mi pośród innych na ekranie komputera reklamowana przez jedną z internetowych księgarń, jakoś niespecjalnie zwracałam na nią uwagę. Nie wiem, dlaczego jego życie wydawało mi się nieciekawe. Po co więc tracić czas na biografię tego wszechstronnego artysty, skoro tyle książek do czytania? Tymczasem nic bardziej błędnego. 

Co mnie najbardziej zaskoczyło? Chyba to, że jego życie to wieczna szarpanina i walka z przeciwnościami losu. Długo niedoceniany i nierozumiany musiał walczyć o swoją artystyczną wizję, zaliczył liczne niepowodzenia, a zdarzało się, że bardzo swobodnie poczynano sobie z zamówionymi u niego projektami witraży czy polichromii. Szczególnie boleśnie odczuł porażkę związaną z renowacją katedry wawelskiej.  Prawie stale bez pieniędzy, były okresy, kiedy żył po prostu w nędzy, a długi zaciągnięte w Paryżu ciągnęły się za nim niemal do końca życia. Nie spłacił ich, bo nie miał z czego, a wyjeżdżając, nie przypuszczał, że już tam nie wróci. Konieczność pozostania w Krakowie bardzo go przygnębiała. Dusił się tu. Cieniem na jego życiu położyła się choroba - kiła. W tamtych czasach powszechna i niestety nieuleczalna. W dodatku  organizm artysty bardzo źle reagował na rtęć, którą tę przypadłość wtedy leczono. Ostatni etap życia to niewyobrażalne cierpienie i walka z czasem, aby jak najwięcej jeszcze zrobić. Mimo zaostrzającej się choroby był w pełni sił twórczych, miał tyle pomysłów, szczególnie tych związanych ze sceną.  No i znowu brak pieniędzy. Przyjaciele robili, co mogli, aby jakoś mu pomóc. Decyzja, aby kupić dom w Węgrzcach pod Krakowem, nie okazała się najszczęśliwsza. Oddaliła go od miasta i przyjaciół. Piechotą szło się półtorej godziny. Codziennie pokonywał tę trasę uczęszczający do szkoły w Krakowie Teodor, najstarsze dziecko Teosi usynowione przez Wyspiańskiego. Dziwnie myśli się o tych wszystkich przeciwnościach losu dziś, kiedy jego malarstwo, witraże, polichromie są powszechnie podziwiane, kiedy jego "Wesele" jest wiecznie żywe i stale rezonuje. Kiedy ma się w pamięci całkiem świeżą wielką wystawę jego twórczości w krakowskim Muzeum Narodowym.

Ale Wyspiański nie był postacią ze spiżu. Przeciwnie. Bezkompromisowy w poglądach na sztukę, przekonany o swoim talencie łatwo wchodził w spory, obrażał się, zrywał przyjaźnie. Czytając fragmenty listów, trudno dziś zrozumieć, dlaczego poróżnił się z Józefem Mehofferem. Oceniając ludzi, nie przebierał w słowach. Jego korespondencja i zapiski aż roją się od rozmaitych inwektyw pod adresem adwersarzy. Niełatwo się z nim współpracowało. Poza tym był zamknięty w sobie, niezbyt towarzyski. Miał jednak kilkoro wiernych przyjaciół, którzy pozostali z nim do końca. Równie bezceremonialnie potrafił obejść się z ciotką i wujem, którzy go wychowywali. I pewnie nie usprawiedliwia tego nawet fakt, że musiał wyrwać się spod skrzydeł apodyktycznej Stankiewiczowej. Z drugiej strony był jednak człowiekiem rodzinnym. Małżeństwo z Teosią Pytkówną, posługaczką ciotki, okazało się trwałe i szczęśliwe mimo wielkiego skandalu, jaki wywołało. Teosia otoczona była czarną legendą, większość rodziny i przyjaciół Wyspiańskiego nie akceptowała jej, a on na przekór wszystkim domagał się dla niej szacunku. Monika Śliwińska raczej staje po stronie Teosi, stara się jej bronić. Chociaż opinie o niej były sprzeczne. Podobnie jak opinie na temat Wyspiańskiego. Nawet jego pogrzeb różnie został oceniony. Jedni uważali, że był wyjątkowo skromny i niegodny tak wielkiego artysty, inni przeciwnie, że tak wspaniałych uroczystości żałobnych od czasu pogrzebu Mickiewicza Kraków nie widział. Bardzo kochał dzieci, rozpieszczał  je. Czas spędzony na Krowoderskiej wspominały jako najszczęśliwszy w swoim życiu. Ich losy po jego śmierci ułożyły się tragicznie.

Monika Śliwińska pozostała wierna metodzie opowieści ze swojej pierwszej książki o siostrach Pareńskich. Biografia Wyspiańskiego również pisana jest bardziej tematycznie niż chronologicznie - składa się z niezbyt długich rozdziałów, z których każdy poświęcony jest jakiemuś zagadnieniu. Takie założenie sprawia, że czasem ma się wrażenie, jakby opowieść się rwała, skakała z tematu na temat. Zupełnie nie odczuwałam tego w "Muzach Młodej Polski", może dlatego, że bohaterki były trzy, tym razem czasem mi to trochę przeszkadzało. Mimo tego książkę czyta się świetnie. Jest po prostu bardzo ciekawa. Warto sięgnąć po obie biografie. A w moim czytniku czeka już najnowsza książka Moniki Śliwińskiej - biografia sióstr Mikołajczykówien, tych od "Wesela". Jak widać autorka pozostaje wierna epoce i stale poszerza pole eksploracji. Ciekawe, czyja biografia będzie następna.

"Minari"

Miałam iść na "Sweat", ale w tym tygodniu grają go w moim ulubionym kinie tylko na wieczornych seansach, więc wybrałam się na "Minari", amerykański film nakręcony przez urodzonego w Stanach Lee Isaaca Chunga, reżysera, jak przypuszczam, o koreańskich korzeniach. Obraz nominowany był do licznych nagród, także do kilku kategorii oscarowych. Triumfował na Sundance. To opowieść o rodzinie koreańskich imigrantów. Po dziesięciu latach pobytu w Kalifornii, gdzie ciężko harowali na fermie kurcząt, postanawiają przenieść się do Arizony. Właściwie jest to decyzja Jacoba, głowy rodziny, który postanowił spełnić swoje marzenie - kupił ziemię i chce hodować warzywa, które będzie sprzedawał okolicznym koreańskim sklepikarzom oraz restauratorom. W ten sposób wreszcie się odkuje, spełni się jego amerykański sen - będzie pracował na swoim, dorobi się. Uważny widz zorientuje się, że to czasy prezydenta Reagana, kiedy jeszcze można było wierzyć, że w Ameryce każdy jest kowalem swojego losu, wystarczy tylko chcieć. 

Niestety rzeczywistość nie zawsze układa się tak, jakbyśmy chcieli. Dziś, kiedy neoliberalna ekonomia zbankrutowała, wiemy, że nie wszystko jednak od nas zależy. Od początku pojawiają się problemy. Ziemia jest na odludziu, dom okazuje się dużą przyczepą, brakuje wody. Odległość powoduje kolejne komplikacje, których już nie powinnam zdradzać. 

Ta słodko-gorzka historia tocząca się niezbyt spiesznie, skupiona na detalach - kamera szczególnie pięknie pokazuje przyrodę, która stanowi kontrast dla brzydkiego wnętrza domu i bylejakości amerykańskiego prowincjonalnego miasteczka - jest opowieścią o kilku sprawach.  Jedną z nich jest konflikt dotyczący wizji życiowej drogi. Czy lepiej żyć w miarę spokojnie, poprzestając na małym, czy ryzykować i próbować realizować marzenia za wszelką cenę? Dla Jacoba dążenie do sukcesu, do poprawienia losu rodziny to potwierdzenie jego sprawczości i męskości. A że robi to, nie licząc się ze zdaniem bliskich? Przy okazji do głosu dochodzą zadawnione pretensje pomiędzy małżonkami. To także opowieść o rodzinie. Codziennych problemach, z którymi się mierzy, kryzysie, wreszcie nawiązywaniu międzypokoleniowej więzi. Jednym z wątków jest także sytuacja dzieci, które płacą cenę za realizację marzeń ojca. Samotność, odciążanie dorosłych zajętych pracą. To ostatnie dotyczy starszej siostry.

Obejrzałam "Minari" z przyjemnością, ale nie przypuszczam, aby ten film jakoś szczególnie zapadł mi w pamięć. Na pewno w głowie zostanie mi kilkuletni David, no ale dobrze prowadzony dziecięcy aktor to pewniak, i jego niekonwencjonalna babcia (grająca ją Yuh-Jung Youn dostała Oscara za drugoplanową rolę żeńską). Gdzieś mignęło mi zestawienie "Minari" ze "Złodziejaszkami" Hirokazu Koreedy. Rzeczywiście oba filmy zrobione zostały w podobnej poetyce i oba opowiadają o rodzinie, o codzienności, ale ja nie mam wątpliwości - "Złodziejaszki" widziałam dwukrotnie, podobnie jak inne filmy Koreedy. Mimo że "Minari" również pokazuje dramatyczne zapętlenie, to jakoś bardzo mnie nie poruszył. Słodycz zwycięża nad goryczą, łagodząc kanty losu. Na plus zapisuję otwarte zakończenie. 

Andrzej Stasiuk "Przewóz"

Rzadko zdarza mi się przeczytać książkę niemal od razu po jej

premierze. Tym razem miałam ogromną ochotę wziąć się za najnowszą powieść Andrzeja Stasiuka "Przewóz" (Czarne 2021). Nie znam żadnej innej jego powieści, za to bardzo lubię pisaninę podróżną, jaką uprawia w charakterystycznym dla siebie stylu. Czytałam "Jadąc do Badadag" i "Duklę", potem oczywiście miałam w planach kolejne lektury, ale wyszło jak zwykle. Cóż będę mówić, wiadomo, jak jest - coraz to nowa książka domaga się uwagi, rywalizacja, po którą sięgnąć w pierwszej kolejności, trwa w najlepsze. 

"Przewóz" połknęłam błyskawicznie - trudno się od niego oderwać, chociaż to proza w dużej części ciemna. Ciemne są losy bohaterów, jest też kilka wstrząsających i naturalistycznych scen. W ogóle dużo tu naturalizmu - brudu, potu, smrodu, much, robactwa, niegojących się ran. Bo Stasiuk napisał powieść wojenną. Akcja toczy się w czerwcu 1941 roku w małej podlaskiej wiosce nad Bugiem. Chociaż nazwa Podlasie i Bug nigdzie nie padają. Na rzece przebiega granica, której do wojny tu nie było. Teraz po jednej stronie rządzą Niemcy, po drugiej Rosjanie. A bezksiężycowymi nocami pomiędzy brzegami kursuje przewoźnik Lubko przemycający chcących się przedostać na drugą stronę. Najczęściej to Żydzi, którzy wierzą, że tam będą bezpieczni. Tu muszą się ukrywać, tam czeka ich nędza. Czy zdają sobie z tego sprawę? W miasteczku po drugiej stronie aż roi się od uciekinierów. Kiedy kończą się im pieniądze, żeby jakoś przeżyć, sprzedają to, co ze sobą zabrali. Często są to eleganckie stroje, wspomnienie życia, które im odebrano. Ale kupców nie ma, a ci, którzy się trafiają, wykorzystują okazję. Bezbronni, sponiewierani, odarci z godności uciekinierzy są łatwym łupem dla cwaniaków, którzy mają nad nimi przewagę. Wezmą elegancką koszulę, a zamiast pieniędzy rzucą jakiś nic niewarty ochłap. Na głównym placu miasteczka, gdzie przed wojną odbywał się targ, teraz aż tłoczno od udręczonych nieszczęśników. Lubko, który pamięta to miejsce sprzed wojny, przygląda się zmianom.

Bo wojna zmieniła wszystko. Nawet w tej wiosce na krańcu świata. Stacjonują tu Niemcy, ale nie oni są najgorsi. Z nimi można się jakoś ułożyć. Złowioną w rzece rybę da się wymienić na prawdziwą kawę albo na mydło. W jednym z domów ukrywa się kilkuosobowy oddział partyzantów, którzy nie bardzo wiedzą, co mają robić. Z braku lepszego zajęcia obserwują nieoczekiwane ruchy niemieckich wojsk ciągnących ku granicy. Po co? Nie mają pojęcia. Za to czytelnik doskonale wie, to przecież czerwiec 1941 roku.

Atmosfera jest duszna nie tylko dlatego, że panują upały. Trzeba być czujnym, w każdej chwili grozi niebezpieczeństwo. Każdy się kogoś boi. Partyzanci Niemców, miejscowi partyzantów, żydowskie rodzeństwo, które uciekło z warszawskiego getta, wszystkich. Dlatego wszyscy oni kryją się - po stodołach, chatach, lasach, w bujnych trawach i przydrożnych krzakach. Przemykają pod osłoną nocy, starają się być niewidzialni. To jak gra w chowanego, tyle, że ten, kogo złapią, może stracić życie. Bo jest Żydem, bo ma pieniądze od ludzi, których przemyca na drugi brzeg, bo zostanie uznany za szpiega, bo ukrywa partyzantów, bo jest partyzantem. Ludzka zbieranina, którą Historia rzuciła na ten koniec świata. Przed wojną raczej by się nie spotkali. To jak prorocza zapowiedź nowego. 

Nikomu nie można ufać. Nawet tym, których się niby zna. Z tych porządnych nagle wychodzi bestia, a samozwańczy watażka, który dotąd wydawał się bezwzględny, nieoczekiwanie pokaże inną twarz. Pewnych granic nie przekroczy. Tylko miejscowi potrafią dostosować się do sytuacji. Ze stoickim spokojem przyjmują to, co im los przynosi. Może dlatego, że już nie raz ich przeczołgał? 

Poczucie klaustrofobii, ciemność, okrucieństwo, strach zostają jednak przełamane. W jaki sposób? Pięknymi, zmysłowymi obrazami przyrody - Stasiuk opisuje okolicę tak, jak tylko on potrafi. Są jeszcze marzenia, w które uciekają bohaterowie. Warszawskie rodzeństwo karmi się iluzją ucieczki do Birobidżanu, żydowskiego autonomicznego okręgu nad chińską granicą. Młody partyzant wierzy, że gdyby tylko znalazł się w swojej wiosce, na pewno mógłby im pomóc. Gdy wypowie jej nazwę, czytelnikowi ścierpnie skóra. On jednak nie może jeszcze wiedzieć, że ta nazwa na zawsze czarnymi literami zapisze się w historii. Podobnie jak żydowskie rodzeństwo nie wie, że na drugim brzegu za chwilę też zacznie się koszmar. Tak tu się wszystko miesza. Ratunkiem jest też bliskość, której szukają bohaterowie. Także seks. A w końcu przynajmniej niektórzy są po prostu dobrymi ludźmi. Dlatego czytelnik może różnie wyobrażać sobie dalszy ciąg tej historii. Ja chciałabym wierzyć, że skończy się pomyślnie. Jest przecież promyk nadziei.

Stasiuk, który w jednym z wywiadów powiedział, że nie lubi pisać powieści,  nie byłby sobą, gdyby nie wszedł na ulubione tory. Bo w jego książce przeplata się historia wojenna ze współczesną. Tak współczesną, że mamy nawet echa lockdownu. I właśnie dzięki temu wątkowi może oddać się swojej  prozie podróżnej. Nieoczekiwanie pojawia się pierwszoosobowy narrator, człowiek w drodze. Snuje się przez prowincjonalną Polskę, szuka samotności. Stopniowo dowiadujemy się o nim coraz więcej. Oba wątki splatają się ze sobą. Jak? Nie zdradzę.

Bardzo dobra, mocna powieść, która nie daje o sobie zapomnieć.  

"Na rauszu"

Z wielką ciekawością szłam do kina na przebojem zdobywający publiczność najnowszy film Thomasa Vinterberga "Na rauszu" z Madsem Mikkelsenem w jednej z głównych ról. Zrobiło się o nim głośno, jeszcze zanim dostał Oskara w kategorii najlepszy film międzynarodowy. Żałowałam nawet, że przegapiłam go na pokazach przedpremierowych, kiedy w czasie kolejnego lockdownu kina na chwilę zostały otwarte. Gdy się ocknęłam, już go więcej nie grali, przyszło mi czekać do oficjalnej premiery. Moją ciekawość podsyciła jeszcze dyskusja w Nowym Tygodniku Kulturalnym (przypominam - ukazuje się w formie podcastu co dwa tygodnie w piątek), bo pojawiły się głosy krytyczne. Były też pochwały.

"Na rauszu" opatrzony jest gatunkową kategorią dramat/komedia. Bohaterowie to czterej przyjaciele - nauczyciele liceum w jednym z duńskich miast. Świętując urodziny jednego z nich, wpadają na pomysł psychologicznego eksperymentu - otóż jak głosi jakaś teoria naukowa (albo pseudonaukowa), na którą się powołują, człowiek do dobrego funkcjonowania potrzebuje niewielkiej ilości alkoholu we krwi, stale. Żeby było poważnie, zapisują reguły eksperymentu. Początkowo wszystko wydaje się iść gładko, z czasem, jak łatwo się domyślić, wydarzenia wymykają się spod kontroli.

Z kina wyszłam mocno rozczarowana. Powody są cztery. Pierwszy najbanalniejszy - film mnie momentami nudził. Powód drugi - był przewidywalny i w warstwie problemowej, i fabularnej. Od pewnego momentu było już oczywiste, jak potoczą się losy jednego z bohaterów. A problemy? Tak, czytelniczki i czytelnicy tej notki, słusznie się domyślacie - piją, bo pogrążeni są w kryzysie wieku średniego. W pracy rutyna, w domu albo rutyna wieloletniego związku, albo małe dzieci, które nie dają żyć, albo samotność. Nic odkrywczego. Ale wszystko już było, powiecie i oczywiście będziecie mieli rację. Rzecz w tym, że czasem ten sam temat działa, a czasem nie. I tu pojawia się właśnie powód trzeci - problemy bohaterów są mi tym razem obojętne. Nie potrafię im współczuć, nie potrafię się nimi przejąć, chociaż przecież wielokrotnie współczułam podobnym postaciom i doskonale je rozumiałam. To oczywiście kwestia subiektywna i nie wykluczam, że na kogoś to podziała, a film go nie znudzi. 

Wreszcie powód czwarty, może najpoważniejszy. Stoję po stronie tych wszystkich, którzy uważają, że problem alkoholizmu jest zbyt poważny, aby traktować go lekko. Od dawna tak na to patrzę, a że jestem po lekturze znakomitej, wstrząsającej książki Aleksandry Zbroi "Mireczek. Patoopowieść o moim ojcu", tym bardziej nie jest mi do śmiechu. Wiem, pewnie zamysłem twórców było, aby śmiech uwiązł widzowi w gardle, ale to mnie nie przekonuje. Bo jak wynika z filmu, alkoholizm jest również problemem Duńczyków. W pewnym momencie Anika, żona Martina granego przez Mikkelsena, wykrzyczy, że cała Dania chla. Tak, takiego czasownika użyje. Kiedy patrzy się na młodych bohaterów tego filmu, uczniów liceum, którzy też potrafią pić na umór, i na reakcję dorosłych, rzeczywiście można podejrzewać skalę problemu. Wystarczy obejrzeć początek, aby zrozumieć, w czym rzecz. Film zaczyna się niby zabawną, a w gruncie rzeczy szokującą, sekwencją pijackich zawodów.

Mimo rozczarowania uważam, że "Na rauszu" warto obejrzeć, warto wyrobić sobie własne zdanie. 

"Śniegu już nigdy nie będzie"

Długo trzeba było czekać na najnowszy film Małgorzaty Szumowskiej tym razem nakręcony wspólnie z Michałem Englertem. Spółka nie jest nowa, współpracują z sobą od dawna, ale dotąd Englert był współscenarzystą i oczywiście operatorem. Tym razem w końcowych napisach pojawia się jako współpracownik Szumowskiej. "Śniegu już nigdy nie będzie" pokazano na festiwalu w Wenecji, gdzie dostał nagrodę specjalną. Był też polskim kandydatem do Oskara, ale nie znalazł się na liście nominowanych. Za granicą miał dobrą prasę, w Polsce różnie. Przepadł zupełnie w Gdyni. Szumowska należy do tych reżyserek, których filmy zawsze oglądam, niektóre bardzo cenię i przeżywam, inne mnie rozczarowały. Te pierwsze to "33 sceny z życia" (bardzo mi bliski, z wielu powodów odebrałam go bardzo osobiście), "Body/Ciało" i "W imię" z przejmującą rolą Andrzeja Chyry, no i dokument "A czego tu się bać". Te drugie "Sponsoring" i szczególnie "Twarz", która wykorzystywała stereotypy opisujące polską prowincję i jej mieszkańców.

Wybierając się na "Śniegu już nigdy nie będzie" obawiałam się właśnie tego - tym razem stereotypowego obrazu wyższej klasy średniej. W piątek rano wysłuchałam dyskusji w ulubionym przeze mnie Nowym Tygodniku Kulturalnym (Reaktywował się w grudniu w formie podcastu. Ukazuje się rzadziej, bo co dwa tygodnie, ale za to trwa ponad godzinę. W piątek można było wysłuchać już dwunastego odcinka!), która tylko podsyciła moją ciekawość, bo głosy były podzielone. Przyznam, że szłam nastawiona raczej sceptycznie. Wyszłam mile zaskoczona i przede wszystkim poruszona. Być może nastrój udzielił się i innym widzom, bo długo nikt nie ruszał się z miejsca. Od razu rozwieję wątpliwości - nie kupiłam najnowszego filmu Szumowskiej w całości i bezkrytycznie, mam zastrzeżenia, ale może najważniejsze jest to ostateczne wrażenie? Ten nastrój smutku i przygnębienia, który na mnie spadł? To, że nie mogłam się otrząsnąć po seansie? Że słoneczne i ciepłe przedpołudnie, dawno niewidziane tłumy beztroskich ludzi na głównym placu mojego miasta, pełne kawiarniane ogródki zupełnie nie przystawały do nastroju wywołanego filmem i wydały mi się jakimś nieporozumieniem? A teraz do rzeczy.

"Śniegu już nigdy nie będzie" to historia Żeni, który przyjeżdża do Polski z Ukrainy i zyskuje uwielbienie mieszkańców, a przede wszystkim mieszkanek, zamkniętego luksusowego warszawskiego osiedla, w którym mieszka wyższa klasa średnia. Jest masażystą, próbuje hipnozy, jego klienci i klientki wierzą, że ma cudowną moc w rękach. On kiedyś też w to wierzył. Masując, wysłuchuje żalów, złośliwych uwag pod adresem sąsiadów, jest świadkiem ich domowego życia, widzi, z jakimi problemami się zmagają - pustką, samotnością, brakiem bliskości. Otwierają się przed nim. Uzdrawia nie tylko ich napięte stresem ciała, ale także dusze. Staje się kimś w rodzaju psychoterapeuty. Żenia to postać tajemnicza. Jest bacznym obserwatorem, niepytany milczy, rozgląda się wokół, uśmiecha się nieśmiało. Stopniowo poznajemy historię jego dzieciństwa, ale nigdy nie poznamy jego dalszych losów. Kim jest? 

W planie realistycznym Ukraińcem mieszkającym w Polsce, imigrantem, obcym. Stosunek do niego ludzi, których masuje, jest odzwierciedleniem schizofrenicznej postawy Polaków wobec obcych. Z jednej strony potrzebujemy ich, bo wykonują różne niezbędne prace, z drugiej w swojej masie są odbierani jako zagrożenie i niepotrzebny balast. Kiedy bohaterka grana przez Maję Ostaszewską zagalopuje się i zacznie wyrażać niepochlebne opinie o imigrantach, natychmiast ugryzie się w język i zacznie Żenię przepraszać. Niech pan nie bierze tego do siebie, naprawdę jestem tolerancyjna, pan jest przecież inny, powie. Ta sprawa ma jeszcze jeden aspekt. Nikogo nie interesuje, kim jest Żenia, gdzie mieszka, jaką ma za sobą historię, co myśli. Niczego o nim nie wiedzą ani nie próbują się dowiedzieć. Żenia zrobił swoje, Żenia może odejść. Nawet ochroniarz monitorujący osiedle i strzegący, aby na jego teren nie wszedł nikt niepożądany, czuje się od niego lepszy. Tyle plan realistyczny. 

Ale jest jeszcze drugi - metaforyczny, symboliczny. Bo film Szumowskiej jest rozgrywany na tych dwóch płaszczyznach. Co jakiś czas oglądamy sceny będące obrazem marzeń, pragnień i lęków bohaterów. Ich tłem jest las, ponury, dziki, ciemny. Kim jest Żenia w planie symbolicznym? Wyrazem tęsknot duchowych? Siły, która może nas uratować? Albo tylko pozorów tej siły i duchowości? Odpowiedzi mogą być różne, a może nie musimy wcale ich szukać? Może powinno pozostać niedopowiedzenie, tajemnica? I właśnie, o dziwo, ta druga warstwa sprawiła, że tak na mnie podziałał. Bo Małgorzata Szumowska pokazuje w swoim filmie świat dystopijny, a może bardziej przeddystopijny. Świat, nad który nadciąga katastrofa. Świat podziałów, murów, świat zabetonowany, w którym zieleń to tylko skrawek ogródka, świat monitorowany, inwigilowany, świat brzydoty i pauperyzacji z enklawami luksusu. To strzeżone osiedle jest w gruncie rzeczy koszmarne (Bardzo jestem ciekawa, gdzie film kręcono.), tak jak koszmarne jest blokowisko, na którym mieszka Żenia. Oczywiście to obrazy celowo wykrzywione. Przecież te osiedla z wielkiej płyty są dziś często o wiele bardziej przyjazne niż koszmarki budowane przez deweloperów. Więcej w nich zieleni, przestrzeni, powietrza. Jest w filmie Szumowskiej wiele tropów  kierujących widza w stronę dystopii. Wystarczy zwrócić uwagę choćby na to, jak pokazywane są dzieci. I warto zastanowić się, dlaczego tak? Nie chcę pisać dokładniej, aby nie zdradzać wszystkiego.

Czas w końcu przejść do tego, co mnie drażniło. Po pierwsze było tak, jak się spodziewałam - obraz mieszkańców osiedla jest zbudowany na stereotypach. Teraz jednak myślę, że, inaczej niż w "Twarzy", której nie potrafię bronić, tu być może jest to zabieg celowy. Na pewno daje od czasu do czasu efekt komediowy, parodystyczny. Czy o to chodziło? A po drugie irytować może zbyt łopatologiczna symbolika - strzeżone osiedle jest jak Europa, która broni się przed imigrantami. Mimo tych zastrzeżeń film Szumowskiej nie pozostawił mnie obojętną. Mam w głowie stale niepokojące obrazy i niepokojący nastrój. 

Natalia Ginzburg "Słownik rodzinny"

Książka słabo u nas znanej włoskiej pisarki Natalii Ginzburg

"Słownik rodzinny" (Filtry 2021; przełożyła Anna Wasilewska) jest dla mnie jak przysłowiowa gwiazdka z nieba. Kiedy mniej więcej siedem lat temu trafiłam na jej świeżo wtedy wydaną przez Austerię powieść "Nasze dni wczorajsze", którą się zachwyciłam, dowiedziałam się, że najważniejsza książka Natalii Ginzburg to "Lessico famigliare", który to tytuł przetłumaczono na okładce jako "Leksykon rodzinny", a dziś Anna Wasilewska dla Filtrów przełożyła go jako "Słownik rodzinny". Od tamtej pory co jakiś czas wchodziłam na stronę Austerii i sprawdzałam zapowiedzi. Początkowo miałam nadzieję, że skoro wydali "Nasze dni wczorajsze", to pojawi się również tytuł uważany za najważniejszy w dorobku Natalii Ginzburg. Stopniowo nadzieję traciłam, aż straciłam ją ostatecznie. No i jakaż była moja radość, kiedy z okazji zapowiedzi wydawniczych na rok 2021 dowiedziałam się, że już wiosną Filtry wydadzą "Lessico famigliare"! Odtąd odliczałam dni! Kupiłam jeszcze przed premierą i natychmiast przeczytałam. I oto piszę, dzieląc się refleksjami i namawiając na obie lektury - "Słownik rodzinny" i "Nasze dni wczorajsze". Niestety ta ostatnia jest już niedostępna.

Może warto napisać choćby parę słów o tym, kim była autorka uważana za jedną z najważniejszych włoskich pisarek? Urodziła się w roku 1916 jako najmłodsza z pięciorga dzieci we włosko-żydowskiej rodzinie Levich. Jej matka była Włoszką, ojciec Giuseppe Levi, zasymilowany Żyd, wybitnym profesorem biologii. Ich dom odwiedzało wiele znanych osób - intelektualistów, dziennikarzy, pisarzy, wydawców, przemysłowców i ludzi, którzy po wojnie stali się politykami. Te nazwiska, znajdujące się dziś w encyklopediach, nam na ogół nic nie mówią, ale Włochom tak. Natalia wychowywana była w duchu ateistycznym, antyfaszystowskim i lewicowym. W 1938 wyszła za mąż za pochodzącego z Rosji Żyda, Leone Ginzburga, slawistę i działacza antyfaszystowskiego, który w czasie wojny, torturowany, zmarł w rzymskim więzieniu.

"Słownik rodzinny" w przeciwieństwie do przywoływanych tu "Naszych dni wczorajszych" nie jest powieścią, choć, jak pisze autorka we wstępie, jak powieść należy go traktować. To obejmująca mniej więcej trzydzieści lat opowieść o rodzinie Levich. Na jej kartach oprócz rodziców, braci, siostry, krewnych, przyjaciół, służących pojawiają się znajomi, o których wspominałam. Te trzydzieści lat to między innymi czas rodzącego się faszyzmu, rządów Mussoliniego, ustaw antyrasistowskich, potem wojny, a wreszcie okres powojenny. Opowieść snuta jest w specyficzny sposób. Narratorka pozostaje z boku - wydobywa z pamięci zdarzenia, osoby, rozmowy. Zachowuje chronologię, ale nie zawsze konsekwentnie. Nie ma tu podziału na rozdziały, jest historia rodzinna na tle tamtych burzliwych lat opowiadana jednym tchem. Nie ma dat, nie ma dokładnego zaczepienia w czasie. Jego upływ czujemy na kilka sposobów. 

Najpierw pojawiają się wręcz zdawkowe, podawane jakby mimochodem, naturalnie, informacje o żydowskich uciekinierach, których coraz więcej w Turynie, o antyfaszystowskich konspiratorach, o aresztowaniach, ucieczkach, utracie przyjaciół sprzyjających Mussoliniemu. To wszystko kończy okres beztroskiego dzieciństwa, chociaż upływającego w cieniu wybuchowego i despotycznego ojca. Ten ostatni na kartach książki jawi się bardziej jak niegroźny dziwak, który straszy, ale którego nie sposób się bać naprawdę. Potem przychodzi groza wojny. Aresztowania, ukrywanie się na prowincji, ucieczki, bombardowania. Wreszcie czas powojenny. Powroty do Turynu, spotkania z dawno niewidzianymi znajomymi, próba życia jak dawniej. Ale żyć jak dawniej już się nie da. 

Kolejny sposób, dzięki któremu czujemy, że czas nie stoi w miejscu, to straty i starzenie się. Ktoś umiera, ktoś wyjeżdża z Turynu, do Rzymu albo za granicę, dzieci dorastają, żenią się, wychodzą za mąż, mają swoje dzieci, rodzice starzeją się, ich przyjaciele również. 

Wreszcie trzeci sygnał, że wszystko się zmienia, to język. Początkowo prosty język dziewczynki, która tylko opowiada. Potem zdania wydłużają się, a od czasu do czasu pojawiają się wyraźnie wyczuwalne melancholia, nostalgia i przede wszystkim refleksje. To jedyny komentarz, jedyne miejsca, kiedy narratorka dopuszcza czytelnika bliżej, do siebie. Tylko wtedy możemy domyślić się, co naprawdę czuła. Ta pozorna oschłość narracji jest charakterystyczna dla jej wspomnień. Jakby pamięć potrafiła przywołać już tylko same zdarzenia, zamieniając wiele z nich w zabawne anegdoty. Ale czy tak właśnie nie jest? Z czasem jesteśmy w stanie odtworzyć to, co w przeszłości nas poruszyło, ale intensywność uczuć gdzieś ginie. Wiemy, że byliśmy bardzo  szczęśliwi, że cierpieliśmy, że płakaliśmy, że staliśmy na skraju załamania, ale już tego nie czujemy. To sprawił dobry czas, który leczy rany. Chociaż może te dobre chwile warto by było tak intensywnie odczuwać całe życie? Dlatego czytelnik może się tylko domyślać, co przeżywali bohaterowie tej rodzinnej historii. To pole dla jego wrażliwości i wyobraźni budowanej przez liczne lektury, filmy i doświadczenia. Bo przecież na kartach książki jest wiele tragedii - ucieczki, ukrywanie się, aresztowania, strach o życie rodziny, o dzieci, wreszcie utrata najbliższych.

Podobnie jak w "Naszych dniach wczorajszych" tak i w "Słowniku rodzinnym" ważny jest język, sposób pisania, o którym już wspominałam. W obu książkach Natalia Ginzburg zastosowała podobną technikę. Tu mamy coś jeszcze. Nieprzypadkowo tłumaczka, Anna Wasilewska, przełożyła tytuł powieści nie jako leksykon, ale słownik - "Słownik rodzinny". Bo w istocie ze słownikiem mamy tu do czynienia. To właśnie dzięki tym charakterystycznym dla rodziny powiedzonkom, słówkom, wierszykom, piosenkom, rozumianym tylko przez ojca, matkę i rodzeństwo, możliwe jest przywołanie wspomnień. Chyba każda rodzina ma taki swój słownik. Słowa pacan, osioł, pacaneria, murzyństwo (to ostatnie nie ma w książce rasistowskiego wydźwięku) znaczą coś tylko dla nich, dla Levich. Jak pisze narratorka, dzięki nim natychmiast się rozumieją, dzięki nim odnajdą się wszędzie. Taki rodzinny kod, tajemny szyfr.

Czyta się tę książkę jednym tchem. Trudno się od niej oderwać. Mam nadzieję, że tym razem dzięki sile przebicia Filtrów twórczość Natalii Ginzburg nie utonie wśród morza tytułów wartościowych i oceanu literackiego przeciętniactwa. Ale nie wykluczam, że moja nadzieja okaże się płonna. Wszak obserwując na fejsie to i kilka innych wydawnictw, jestem w bańce książkoholików. Czy ktoś z moich znajomych słyszał o Natalii Ginzburg? O "Słowniku rodzinnym"? A o wydawnictwie Filtry?  

Ciekawa też jestem, czy Filtry pójdą za ciosem i wydadzą inne książki Natalii Ginzburg? Bardzo bym chciała. Nieśmiało zaczynam marzyć. A tymczasem namawiam - koniecznie przeczytajcie "Słownik rodzinny" i "Nasze dni wczorajsze"!!!

Popularne posty