Tash Aw "Faktoria jedwabiu"

Dlaczego postanowiłam sięgnąć po powieść "Faktoria jedwabiu"

Tasha Awa, chińsko-malezyjskiego pisarza mieszkającego w Wielkiej Brytanii? Jakimi ścieżkami biegła moja myśl, skoro czytałam inną jego książkę wydaną w Polsce, "Pięć okien z widokiem na Szanghaj", i średnio mi się podobała? Chyba zdecydowałam się na tę lekturę dlatego, że bliska mi osoba wybiera się do Malezji, gdzie rozgrywa się akcja "Faktorii jedwabiu", a ja kilka lat temu też tam byłam. Chciałam poczuć tamten klimat? Klimat miejsca, w którym mieszają się różne kultury? Odświeżyć wspomnienia? Pewnie tak, nie widzę innego powodu.

Kończąc notkę o "Pięciu oknach z widokiem na Szanghaj", napisałam, że przeczytać można, choćby dla wartości poznawczych czy dla rozrywki, ale są ważniejsze lektury. Tym razem mogę powtórzyć to samo. Połknęłam w kilka dni, ale nie jest to rzecz, do której miałabym potrzebę kiedykolwiek wrócić. Ot, sprawnie napisane czytadło. 

Akcja powieści toczy się na Malajach tuż przed japońską inwazją na tę brytyjską kolonię. Książka składa się z trzech części, każda napisana jest z innej perspektywy. Pierwsza to próba rekonstrukcji życia Chińczyka, Johnny'ego Lima, którego historię po jego śmierci próbuje odtworzyć dorosły syn. Syn, który nienawidzi ojca, bo uważa go za człowieka złego do szpiku kości. Kim był Johnny Lim? Urodził się w  wiosce w malajskiej dolinie Kinta, początkowo pracował w jednej z licznych angielskich kopalń cyny znajdujących się w tamtym rejonie. Poniżany, wykorzystywany, pogardzany jak inni górnicy. Potem zatrudnił się w nieźle prosperującym sklepie z materiałami w mieście Kampar i wkradł się w łaski chińskiego właściciela, wreszcie ożenił się z piękną Snow, córką bogatego przedsiębiorcy i naukowca, też Chińczyka. Później robił dalszą karierę biznesową, założył tę tytułową faktorię jedwabiu, która, jak twierdzi syn, służyła mu za przykrywkę do ciemnych interesów.

Obraz Johnny'ego Lima, jaki wyłania się z kolejnych części, jest zupełnie inny. Druga to dziennik jego zmarłej żony, Snow, a trzecia wspomnienia zakochanego w Malajach i w tropikach ekscentrycznego Anglika, Petera, który poznał Johnny'ego w Singapurze. Zaprzyjaźnili się i polubili, razem wędrowali po malajskiej dżungli, zwiedzali dolinę, a Peter stał się dla niego autorytetem, zwłaszcza w dziedzinie języka i kultury. Bo Johnny, chłopak z biednej wioski, chciał być kimś, nie tylko zdobyć pieniądze, ale i ogładę. Z dziennika Snow i ze wspomnień Petera wyłania się człowiek nieśmiały, nieszczęśliwy, łagodny, zamknięty w sobie. Jaki był naprawdę? Podstępny, bezwzględny, wilk w owczej skórze czy szlachetny, nieśmiały, zakompleksiony dobry, tylko okoliczności zmuszały go czasem do działań nieetycznych?  Kto ma rację? Syn czy tamtych dwoje? Trudno rozstrzygnąć.  Szczerze mówiąc, a właściwie pisząc, nie zajmowało mnie to jakoś szczególnie.

Jeśli coś mnie zainteresowało w tej powieści, poza samą story, za którą z ciekawością podążałam, chociaż nie aż z taką, żeby zarwać noc, to klimatyczna, melancholijna opowieść o wyprawie, którą odbyła tamta trójka w towarzystwie tajemniczego japońskiego profesora i drugiego Anglika, dyrektora jednej z kopalń. Wyruszyli samochodem przez dżunglę, po bezdrożach w kierunku wybrzeża, aby popłynąć na tajemnicze wyspy Siedem Dziewic. Na jednej z nich natknęli się na zarośniętą przez bujną tropikalną roślinność ruinę, która zafascynowała Petera. Najpierw pomyślałam, że to fantazja, ale tak przecież musiały wyglądać ruiny Angkoru, hinduskich świątyń czy majańskich piramid, kiedy je odkrywano. A wszystko to miało miejsce w przededniu japońskiej inwazji na Malaje. Ta podróż, o której nie miał pojęcia syn Johnny'ego, zmieniła wiele w życiu bohaterów. Jak to się mówi, nigdy już nic nie było takie samo. Każdy tam grał swoją grę, a Johnny jawi się jako ofiara. Czy był nią rzeczywiście? Nie wiem, ale naprawdę trudno mi powiedzieć, aby jakoś szczególnie obeszły mnie losy bohaterów.

Poza tym dostajemy trochę historii Malajów, trochę lokalnego kolorytu, ale nie tak wiele, aby zrozumieć specyfikę tego kraju. Jeśli ktoś w Malezji był albo się w te rejony wybiera, albo lubi takie tropikalne klimaty, albo szuka poczciwego czytadła, może po "Faktorię jedwabiu" sięgnąć, ale na pewno są ważniejsze lektury.

Alicja Urbanik-Kopeć "Matrymonium. O małżeństwie nieromantycznym"

"Matrymonium. O małżeństwie nieromantycznym" (Czarne 2022) to

druga książka Alicji Urbanik-Kopeć, po którą sięgnęłam i wiem, że sięgnę po dwie inne, które wydała, i po każdą następną, którą, mam nadzieję, jeszcze napisze. Tą pierwszą była znakomita "Instrukcja nadużycia.  Służące w XIX-wiecznych polskich domach", nie mylić ze  "Służącymi do wszystkiego" Joanny-Kuciel-Frydryszak, tej od "Chłopek". Co ciekawe, obie pozycje wyszły mniej więcej w tym samym czasie i obie bardzo polecam. 

Zanim o książce, kilka słów o autorce. Alicja Urbanik-Kopeć jest kulturoznawczynią, adiuntką w Instytucie Historii Nauki PAN, zajmuje się  historią kobiet w XIX wieku i w początkach XX. Oprócz dwóch wymienionych wydała też książki o robotnicach fabrycznych i pracy seksualnej w XIX wieku. Mimo że jest naukowczynią, pisze w sposób popularyzatorski, jej książki po prostu bardzo dobrze się czyta. Mnóstwo w nich cytatów z prasy, pamiętników i  poradników z okresu,  którym się zajmuje, odwołuje się także do klasyki literatury. Bada, jak problem, który jest przedmiotem jej zainteresowań, był przedstawiany w powieściach czy nowelach funkcjonujących nadal w literackim obiegu.

"Matrymonium. O małżeństwie nieromantycznym" to opowieść o mechanizmach, jakie rządziły zawieraniem małżeństw w wieku XIX i na początku XX. Autorka przygląda się kilku aspektom związanym z zawieraniem małżeństw w tamtym okresie. Pierwszym z nich jest posag. Oczywiście małżeństwa były w większej części aranżowane, ale nawet jeśli ktoś sam szukał sobie żony czy męża przez ogłoszenia matrymonialne w prasie - co pod koniec XIX wieku stawało się coraz bardziej popularne, chociaż nie do końca akceptowane - wśród ludzi, za którymi nie stały rodziny i nie byli osadzeni w towarzystwie, bo na przykład pochodzili z prowincji, to zawsze liczyło się jedno - posag panny. Im większy, tym większe szanse na lepszą partię. Bo małżeństwo było transakcją finansową i ekonomiczną dla obu stron. Kobieta, która w tamtym okresie nie była traktowana jako podmiotowa jednostka, musiała znaleźć męża, który stawał się jej opiekunem w zastępstwie ojca. Jeśli nie wyszła za mąż i tak nie mogła dysponować swoim posagiem! W małżeństwie zresztą najczęściej też nie. A jaki był los panny dobrze urodzonej, która męża nie znalazła? Musiała pozostawać na łaskawym chlebie u bliższych lub dalszych krewnych. Literatura pełna jest portretów takich nieszczęśnic, traktowanych pogardliwie, będących obiektem dowcipów w prasie satyrycznej, zdziwaczałych, nieszczęśliwych. Ale i dla mężczyzny posag był niezwykle istotny. To były pieniądze, które mogły pokryć jego długi kawalerskie, dokapitalizować biznes. Autorka przytacza przykłady, prawdziwe i literackie. Tak powstała fortuna Wedlów w Warszawie, tych od czekolady, fabrykantów Schleibrerów w Łodzi i Wokulskiego, bohatera "Lalki" Bolesława Prusa. O tym, że swój sukces zawdzięczają nie tylko  biznesowym talentom, ale i posagom żon, nikt nie pamięta, a te kobiety często były pokazywane w złym świetle. Jak Minclowa z "Lalki" czy Mada Muller z "Ziemi obiecanej" Reymonta. Chociaż tę ostatnią w niekorzystnym świetle przedstawił film Andrzeja Wajdy. 

A jak radziły sobie kobiety z warstw niższych, które posagu nie miały? Oczywiście pracowały i próbowały odkładać pieniądze. To robotnice fabryczne, służące, szwaczki, ale też guwernantki, bony, nauczycielki. Zarabiały jednak tak mało, że bardzo trudno było im zrealizować swój cel. Dlatego z pomocą przychodziły rozmaite kasy posagowe, gdzie mogły odkładać co miesiąc jakąś kwotę, a kiedy wychodziły za mąż, dostawały odłożone pieniądze. Z powodu, o którym przed chwilą pisałam, kasy nie miały płynności finansowej i musiały wspierać się dobroczynnością, bo z samych składek trudno było spiąć budżet. Wiele z tych kobiet nigdy nie wychodziło za mąż. Były i takie, które celowo rezygnowały z małżeństwa.

Drugi aspekt, jakim zajmuje się autorka, to kompetencje i pozycja. Kompetencje, czyli to wszystko, czego oczekiwano od żony. A oczekiwano, że będzie umiała prowadzić dom, co w tamtym czasie oznaczało nadzorowanie służby, rozdzielanie jej zadań, dbanie o to, żeby wszystko działało jak dobrze naoliwiona maszyna. Proste? Okazuje się, że nie bardzo, jeśli dziewczynę wychowywano z dala od tak przyziemnych spraw. A było to zjawisko powszechne w sferach ziemiańskich czy arystokratycznych. Młode mężatki nie znały najczęściej wartości pieniądza, nie miały pojęcia, ile co kosztuje, ile dać służącej na zakupy. A pieniądze na prowadzenie domu wydzielał oczywiście mąż. 

Kolejna sprawa to pozycja. Tu autorka zastanawia się, kiedy małżeństwo budowało pozycję obu stron, kiedy było mezaliansem, a kiedy awansem. Otóż mezalians niekoniecznie wiązał się z przekroczeniem klasy społecznej. Jeśli towarzyszyły mu pieniądze z posagu, nie było problemu. Małżeństwo uważane było za mezalians, jeśli przekroczeniu klasy towarzyszył ich brak. Najwięcej ryzykowała kobieta z warstwy niższej wychodząca za mąż za mężczyznę stojącego w hierarchii  społecznej wyżej, bo narażona była na ostracyzm towarzyski. Nawet jeśli kompetencje kulturowe małżonków nie różniły się bardzo, bo ona była ziemianką, a on arystokratą. Małżeństwa między kobietą z klasy niższej, służącą, guwernantką, boną, a mężczyzną z wyższej zdarzały się bardzo rzadko. Na mezalians, czyli nieoglądanie się na opinię otoczenia, mogli sobie pozwolić albo mężczyźni bardzo bogaci, albo uważani za ekscentryków, na przykład artyści. Autorka przytacza w tym rozdziale bardzo ciekawe przykłady z literatury - pisze o "Lalce" Prusa i "Trędowatej" Mniszkówny, a także o "Moralności pani Dulskiej" Gabrieli Zapolskiej. Szczególnie ten ostatni przykład jest bardzo interesujący. Alicja Urbanik-Kopeć bardzo konkretnie uzasadnia, dlaczego Hance nie opłacałoby się wyjść za mąż za Zbyszka nawet wtedy, gdyby nie zdezerterował. Otóż otrzymana duża rekompensata finansowa pozwoliła jej urządzić się na wsi, gdzie miała narzeczonego. Jako żona Zbyszka byłaby nikim - pogardzana, wyśmiewana, trzymana z dala od towarzystwa.

Ostatni aspekt to los tych kobiet i mężczyzn, które i którzy nie znaleźli kandydata na męża czy kandydatki na żonę. I tu znowu  w najgorszej sytuacji były kobiety. Obdarzone pogardliwym epitetem starych panien, wyśmiewane, pogardzane, postrzegane przez liczne stereotypy. Że zgryźliwe, złośliwe, kapryśne, że same sobie winne, bo odtrącały licznych kawalerów, że zamiast wychowywać dzieci, zajmują się zwierzętami. Litowano się tylko nad tymi, które uważano za brzydkie albo nad chorymi czy ułomnymi. Ponieważ kobieta była tylko wtedy coś warta, jeśli była użyteczna, w rozmaitych artykułach, poradnikach czy książkach doradzano im, aby zajęły się na przykład wychowywaniem dzieci swoich sióstr czy innych krewnych. Nie do pozazdroszczenia był los starych panien z klas niższych. Kiedy traciły zdrowie, starzały się i nie mogły już pracować, zdane były na instytucje dobroczynne. Po pierwszej wojnie światowej bardzo powoli do świadomości społecznej przebijała się myśl, że kobieta może nie wyjść za mąż nie dlatego, że nie znalazła odpowiedniego kandydata, ale dlatego, że nie chce. Było to związane z tym, że wielu mężczyzn zginęło w czasie wojny, a kobiety zaczęły pracować, coraz więcej też zdobywało wykształcenie.

Jakie wnioski płyną z książki Alicji Urbanik-Kopeć? Po pierwsze, że kobiety zawsze mierzono inną miarą niż mężczyzn. To, co uchodziło mężczyźnie, nie uchodziło kobiecie. Po drugie, że kobiety były finansowo uzależnione od mężczyzn, najpierw od ojców, potem mężów. Ich wartość mierzono wysokością posagu i przydatnością do małżeństwa. Nie były traktowane podmiotowo, ich racja bytu to przydatność małżeńska, a jeśli to się nie udało, to jakakolwiek inna. Po trzecie od kobiet wymagano niemożliwego. Przed ślubem miały być eterycznym puchem marnym trzymającym się z dala od codziennych spraw, a po ślubie musiały od razu stać się żonami obeznanymi z przypisanymi im obowiązkami. Także tymi ze sfery seksualnej, a przecież nikt ich nie uświadamiał. To dopiero był horror! Takich sprzeczności i wymagań niemożliwych było znacznie więcej, także wobec kobiet z klas niższych, które musiały pracować. No i po czwarte chociaż wiele się w tej dziedzinie zmieniło, to przecież nie wszystko.

Bardzo, bardzo ciekawa książka!

Fatma Aydemir "Dżiny"

Są obszary świata i tematy, które mnie interesują szczególnie i

zawsze z ciekawością zerkam na propozycje książkowe czy filmowe z nimi związane. Tak jest z Turcją i turecką imigracją w Niemczech. Dlatego nie mogłam przejść obojętnie wobec powieści " Dżiny" Fatmy Aydemir (Cyranka 2023; przełożyła Zofia Sucharska) tym bardziej, że wydawnictwo z renomą i recenzje zachęcające. Pochodząca z rodziny tureckich imigrantów autorka urodziła się w Niemczech w roku 1986, mieszka w Berlinie, jest dziennikarką i felietonistką. "Dżiny" to jej druga powieść. Obie zostały dostrzeżone w Niemczech i były nagradzane. 

"Dżiny" połknęłam jednym tchem i chociaż początkowo miałam wrażenie, że owszem znakomicie się czyta, ale niczego nowego się nie dowiem, to szybko zmieniłam zdanie. A już zupełnie nie spodziewałam się najbardziej emocjonalnego, niejednoznacznego i dramatycznego ostatniego rozdziału. Wydawało mi się, że perspektywa Emine, matki sześcioosobowej rodziny tureckich imigrantów, będzie najmniej interesująca. Bardzo się pomyliłam - jej rozmowa z najstarszą córką, Sevdą, która jest główną bohaterką trzeciego rozdziału, rzuca na relacje rodzinne nowe światło, wnosi wiele dramatyzmu i daje do myślenia. Która z kobiet ma rację? Czy Sevda, obwiniając matkę o bierność? Czy można zrozumieć decyzje Emine? Czy jej postępowanie da się wytłumaczyć tragedią z czasów wczesnej młodości, która cieniem położyła się na jej życiu? Tradycyjnym wychowaniem? Brakiem wykształcenia? Trudno zdradzać więcej, bo w powieści oprócz społecznego tła i historycznego kontekstu ważna jest też opowieść o rodzinie i stopniowe poznawanie tajemnic bohaterów, a całkowite odkrycie kart następuje właśnie w ostatnim rozdziale.

Po tej dygresji nie-dygresji zacznę od uporządkowania informacji. "Dżiny" to historia sześcioosobowej tureckiej rodziny imigrantów pochodzącej z małej wioski w północno-wschodniej Turcji gdzieś w pobliżu granicy z Armenią. Akcja toczy się głównie w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku przede wszystkim w Niemczech. W każdym rozdziale, zatytułowanym imieniem jednej z bohaterek lub jednego z bohaterów, dostajemy perspektywę kogoś innego. Pewne fakty się powtarzają, ale w kolejnych rozdziałach nasze pole widzenia poszerza się - dowiadujemy się czegoś nowego o historii rodziny i relacjach w niej panujących. Pierwszy, najkrótszy, to perspektywa ojca, Huseyina, ostatni, jak wspominałam, matki, Emine. Środkowe to historie ich dzieci. A wszystko zaczyna się od przysłowiowego trzęsienia ziemi. Po trzydziestu latach spędzonych w Niemczech, latach ciężkiej pracy w fabrykach, odmawiania sobie wszystkiego z myślą o lepszym losie dzieci, Huseyin spełnia swoje marzenie i kupuje mieszkanie w Stambule. Tu chciałby wrócić i zamieszkać. Niestety radość z dostatnio urządzonego lokum nie traw długo - niespodziewanie dopada go zawał, Huseyin umiera, a rodzina przyjeżdża do Stambułu na pogrzeb. Tego wszystkiego dowiadujemy się na pierwszych stronach powieści, można też o tym przeczytać w nocie wydawniczej. 

"Dżiny" pokazują perspektywę starszego i młodszego pokolenia tureckich imigrantów. Przy wszystkich różnicach obie generacje coś jednak łączy - poczucie, że są w niemieckim społeczeństwie obywatelami drugiej kategorii. Spotykają ich drobniejsze lub większe szykany, mają świadomość, że w każdej chwili może im się przydarzyć coś gorszego niż krzywe spojrzenie rzucone w ich kierunku na ulicy, pogardliwe określenie ciapaci skierowane pod ich adresem. Przecież co jakiś czas telewizyjne wiadomości donoszą o pobiciach tureckich imigrantów, a nawet podpaleniach domów, w których mieszkają. Każde z nich ma inną strategię radzenia sobie z poczuciem, że jest się kimś gorszym, pogardzanym, niepożądanym. Ojciec znosi wszystko z pokorą z myślą o lepszym losie dzieci. Być może on jednak cierpi najbardziej, bo w konfrontacji z niemiecką policją czuje się bezradny i bezsilny, a przecież jako mężczyzna, głowa rodziny,  powinien być sprawczy, wnieść skargę z powodu pobicia przez policjantów jego syna.

Dlaczego stawiasz mnie w takiej sytuacji? (...) Nie mogę przecież nic z tym zrobić. Czy ty tego nie rozumiesz? Dlaczego musisz mi przypominać, że jestem bezsilny? Gdzie niby mam z tym pójść? Na policję? Żeby złożyć donos? Czego ty ode mnie chcesz?

Myślałem, że przyjedziemy do Niemiec i tutaj wszystko będzie inaczej. (...) Myślałem, że tu nie dzieją się takie rzeczy. Ale nie miałem racji, bo to oczywiście dzieje się wszędzie. (...) Nawet gdybym mówił w ich języku, nikt by mnie nie posłuchał. Tylko byśmy mieli więcej zmartwień. Musisz o tym wszystkim zapomnieć, słyszysz? Ty o tym zapomnisz, ja o tym zapomnę i wreszcie nauczysz się zachowywać jak mężczyzna.

Ale Hakan, najstarszy syn, do którego skierowane są te słowa, nie chce zapomnieć, nie chce być gorzej traktowany, nie wie jednak, co ma z tym zrobić, miota się, szukając swojej drogi i stale popada w jakieś tarapaty. Być może ratunkiem okaże się związek z Leną, Niemką. Jego młodsza, studiująca siostra, Peri, zarzuca mu, że sam stawia się w roli ofiary, w roli ciapatego, bo wszystko sprowadza do faktu, że jest tym pogardzanym ciapatym.

Jak gdyby Hakan sam wybrał sobie los ciapatego, jak gdyby tysiąc razy bardziej nie wolał być kimś, kto kompletnie nie rzuca się w oczy; kto jest w stanie przyjechać na czas na pogrzeb własnego ojca, bo policja ni stąd, ni zowąd nie podejrzewa go o bycie ćpunem i dilerem; kto jest w stanie pochwalić się skończoną nauką zawodu i nie jest z niej wyrzucany po drugim roku przez majstra naziola z włosami w nosie; kto nie jest prowokowany i poniżany tak długo, aż straci nad sobą panowanie i jednak wrzuci niedopałek do pojemnika z odpadami chemicznymi.

Może największą szansę na poradzenie sobie z pogardą, a jednocześnie odnalezienie własnego miejsca w niemieckim społeczeństwie ma Peri? Chociaż jej droga też nie była i nie jest prosta, to dzięki spotkaniom w studenckich grupach feministycznych rozumie, że to ona decyduje, kim chce być i w jakiej roli się postawi. Może jej jest najłatwiej, bo rodzice nie sprzeciwiali się jej edukacji? Inaczej było z najstarszą, Sevdą. Ona nie dostała tej szansy, nie zapisano jej do wymarzonej szkoły, bo kiedy przybyła do Niemiec, była już w takim wieku, że nie obejmował jej obowiązek szkolny. Tego nie może rodzicom wybaczyć, a zwłaszcza matce. Miała powielić jej los - wyjść za mąż, wychowywać dzieci. Małżeństwo wydało się jej drogą do wyrwania się z domu. Buntu starczyło jej tylko na tyle, że odrzuciła pierwszego kandydata, z którym swatali ją rodzice. W końcu i ona do czegoś dochodzi, ale jakim kosztem. Ciężką pracą po kilkanaście godzin na dobę, brakiem czasu dla dzieci. Pracuje intensywniej niż ojciec, ale na swoim. Czy nie popełnia jego błędów, odkładając wszystko na przyszłość? Ale czy ma jakiś inny wybór, jeśli w swojej sytuacji chce coś osiągnąć? To, obok Emine, najtragiczniejsza bohaterka tej powieści.

A jaka była strategia matki? Siedzieć w domu, wychodzić tylko po zakupy, skupić się na rodzinie, spotykać się tylko z tureckimi sąsiadkami, jak najmniej stykać się z wrogim niemieckim światem. Nie była szczęśliwa w Turcji, nie jest szczęśliwa w Niemczech. W dramatycznej, szczerej rozmowie z Sevdą po pogrzebie Huseyina zrzuca winę na mężczyzn. To oni o wszystkim decydowali. Ale córka się z nią nie zgadza.

Możliwe, że to mężczyźni mieli ostatnie słowo, zresztą, do cholery, mamy dziewięćdziesiąty dziewiąty rok i w dalszym ciągu jest tak samo. Ale żeby mogli tak robić, żeby zawsze o wszystkim decydować, potrzebują takich ludzi jak ty. Kobiet, które przez całe życie tłamszą pozostałe kobiety; które każą swoim dzieciom godzić się na tak samo zasrany los, jaki spotkał je same. Ja zresztą wcale nie jestem lepsza, łapię się na tym, kiedy krzyczę na dzieci albo wymierzam im karę. Zawsze muszę się hamować, że tak nie można, że nie chcę być taka jak moja matka. Nigdy jednak nie będę tak zakłamana i obłudna jak ty, Emine. 

Czy osąd Sevdy jest sprawiedliwy? Według mnie i tak, i nie. Pokoleniu jej matki było jeszcze trudniej niż jej, wychowywała się w innym świecie. Czy gdyby Sevda została w Turcji z dziadkami, w małym mieście, gdzie też czuli się obco, umiałaby się wyrwać z tego zaklętego kręgu kobiecego losu?

Jest jeszcze jeden problem, o którym muszę wspomnieć. Otóż bohaterowie powieści byli wykluczeni podwójnie. Dla Niemców są Turkami, ale naprawdę to kurdyjska rodzina. To między innymi dlatego wyjechali z kraju. Nie chodziło tylko o pieniądze. Huseyin i Emine mówią po kurdyjsku, ale przed dziećmi ukrywają swoje pochodzenie, chcą im oszczędzić tego losu.

Bardzo ciekawa książka. Bogate portrety bohaterów, niejednoznaczne postawy, skomplikowane relacje rodzinne i skrywane tajemnice, no i, last but not least, los tureckich imigrantów w Niemczech i Kurdów w Turcji.

Małgorzata Lebda "Łakome"

O debiutanckiej powieści "Łakome" poetki Małgorzaty Lebdy (Znak

2023) mówiło się dużo i bardzo dobrze. To nie moje klimaty, myślałam i nie zamierzałam po nią sięgać. Dlaczego? Nie odstręczała mnie opowieść o chorobie i umieraniu, ale zanurzenie w naturze, przyrodzie. Nie żeby te sprawy były mi obojętne, bo nie są. Mięsa nie jem od dawna, bardzo przejmuję się betonowaniem świata, katastrofą klimatyczną, wymieraniem gatunków, wycinaniem lasów i innymi gwałtami na naturze, ale jakoś nie bardzo ciągnie mnie do książek, w których natura staje się pełnoprawną bohaterką na równi z człowiekiem.  Jednak po wysłuchaniu kilku rozmów z autorką zaczęłam zmieniać zdanie, stałam się ciekawa tej książki. Aby nie ryzykować, a nuż się nie spodoba, wypożyczyłam ją sobie z biblioteki. Połknęłam  w trzy dni, bo mimo pozorów, powieść ma prawie trzysta stron, nie jest to książka aż tak obszerna. Dużo w niej  wolnych przestrzeni. Ale szczupła objętość to nie jedyny powód, że tak szybko ją przeczytałam - po prostu wciągnęła mnie jej melancholia i poetyckość,  sama się zdziwiłam, że aż tak bardzo mi się spodobała!

A nie jest to powieść akcji. Oś konstrukcyjna to choroba babki. Narratorka wraca na wieś do domu dziadków, w którym się wychowała, aby pomagać w opiece nad chorą, aby jej towarzyszyć. Razem z nią przyjeżdża Ann, która także włącza się w życie domu. Kim jest  Ann? Siostrą? Kuzynką? Partnerką? Kimś spoza porządku realistycznego? Na to ostatnie raczej nic nie wskazuje. Choroba i nieubłagane zbliżanie się do śmierci to jeden z tematów tej powieści. Wbrew pozorom ten wątek nie jest przygnębiający. Babka chociaż choruje i słabnie, z jednej strony trzyma się życia, z drugiej traktuje ten stan jako coś naturalnego. Gromadzi wokół siebie i ratuje przed zagładą wszystko, co żywe. Muchy, pająki, mrówki i inne żyjątka. 

Więc idę z nią, bardzo wolno, w letni las. Babka docenia piękno brzozowej kory, wilgoć mchu, i wiatr trącający liście osiki. Robi to na przekór pracującej w niej chorobie. Należy do lasu, do tej ziemi, myślę. 

Zawsze taka była. To był także jej bunt przeciwko dziadkowi, przeciwko przymusowi pracy. Bo ona w każdej chwili była gotowa przerwać robotę w polu, aby podążać za tym, co żywe i dzikie. Narratorka nie epatuje fizjologią choroby, najwyżej ją sugeruje. Skupia się na towarzyszeniu, byciu z chorą, wspominaniu. Jakby chciała utrwalić w pamięci jej portret - historię, osobowość, to, jaka była i jest.  Inną strategię przyjmuje dziadek. On od samej choroby ucieka, za to skupia się na krzątactwie - rzuca się w wir remontów. Chce zrobić wszystko, aby babce wygodnie się chorowało. Aby było ciepło i czysto. 

Dziadek unika choroby babki, ceremonie wokół choroby są mu obce, nie chce nic o chorobie wiedzieć, niczego w chorobie dotykać. Ale chce mieć babkę w zasięgu głosu. Miejsce babki jest w domu. Trzeba zrobić tak, żeby babka miała ciepło. Należy jej się ciepło, mówi.

Ale te zmiany mają swoją cenę. Nowy piec do centralnego ogrzewania będzie pożerał drewno z lasów. W domu zrobi się nienaturalnie gorąco. Żeby zrobić remont, trzeba sprzedać działki. W miejsce dzikiego pojawią się nowe domy, które zaczną na nich rosnąć.

Myślę o lesie, który stanie się pokarmem dla naszego pieca, myślę o bukach, które wraz z dziadkiem będę zwozić w dolinę, (...) myślę o brzozie i jej papierowej skórze, która roznieci ogień pod wszystkim. Myślę o tym, jak żarłoczny jest dom. Temu domowi zawsze było chłodno, zawsze był w nim ziąb. A teraz dziadek wprawił domowi żebra kaloryferów i jest tu gorąc, nie ma schronienia przed tym ciepłem, które usypia, rozleniwia, oszukuje ciało.

Czy tak musi być? Czy cenę za wygodę zapłaci przyroda? Czy to też część cyklu życia i śmierci?

Choroba, śmierć są tu częścią życia, częścią świata natury. To człowiek zaburza ten porządek. Z okien zachodniego pokoju, w którym choruje babka, widać ubojnię. To groźny potwór, który od dawna niszczy życie wsi, w jego cieniu wychowała się narratorka, w jego cieniu mieszkają dziadkowie. Nocą światła ciężarówek wiozących zwierzęta omiatają sufit i ściany pokoju. Budynki zakładu naruszyły wzgórze. Kiedy przychodzi ulewa, ziemia zaczyna się osuwać. 

Ziemia rusza. A więc woda, mówi babka. Patrzymy. Gleba trzymająca na sobie ciężkie budynki ubojni pracuje. (...) Wilgoć naruszyła struktury, weszła na tyle głęboko, że dotknęła kamienistego wnętrza wzgórza. Wilgoć rozgościła się tam, wilgoć ma tam norę, w której ryje, mówię. Tak, przytakują mi babka i Ann.

Codziennie słychać głosy przestraszonych zwierząt, które czują zbliżającą się rzeź. Na ziemi wokół ubojni nic nie chce rosnąć. Drzewa z sadu, który kiedyś tam był, skarłowaciały, nie rodzą owoców. Naturalny cykl został zaburzony.

Sad jest nagi, karłowaty, chory. To przez wilgoć ze środka krów, mówię. Zajmie się tym ogień albo woda, mówi babka.

Narratorka z pokorą przygląda się światu natury. Spokojnie przyjmuje to, co przynoszą ulewy, burze, potem słońce. Rozumie, że jest częścią tego świata. 

Ta powieść składa się z takich mikro scenek, mikro obserwacji. Skupia się na drobiazgach, zagląda w głąb tego, czego zazwyczaj, szczególnie żyjąc w mieście, nie dostrzegamy. W głąb świata przyrody. Ludzkie miesza się ze zwierzęcym. Jakby narratorka próbowała ocalić to, co znika. Chociaż, czy to człowiek będzie górą, wcale nie jest pewne. Natura wciąż upomina się o swoje. Przeciąganie liny trwa. 

Miedza zachodzi krwią. Wrześniowa burza niesie czerwień dalej, w dół wsi, w kolejne rzeki. (...) To się zemści, mówi babka. (...) Dolina śmierdzi. Niech przyjdzie wielka woda, mówi babka.

Babka jest po stronie natury. Wzywa żywioły, aby zrobiły porządek.

To, że Małgorzata Lebda jest poetką, bardzo odcisnęło się na tej powieści. Widać to w cytatach, które przytoczyłam. Ten poetycki  styl sprawia, że ta niespieszna powieść staje się rodzajem medytacji nad śmiercią, chorobą, relacją człowiek-przyroda, zmianą.

Aleksander Kaczorowski "Babel. Człowiek bez losu".

Sięgnięcie po najnowszą książkę Aleksandra Kaczorowskiego

"Babel. Człowiek bez losu" (Czarne 2023) było dla mnie oczywiste. Po pierwsze dlatego, że bardzo cenię autora. Biografia Oty Pavla, która wyszła spod jego pióra, zrobiła na mnie duże wrażenie. W czytniku czeka biografia Hrabala i "Praski elementarz". Lubię też słuchać jego opowieści, kiedy od czasu do czasu komentuje w radiu jakieś czeskie sprawy. Drugi powód to bohater jego najnowszej książki, Izaak Babel, klasyk literatury rosyjskiej. Rosyjski Żyd, a może bardziej ukraiński, a najbardziej odeski. I tu dziwne wyznanie. Nie wiem, jak to się stało, ale Babla nigdy nie czytałam. Może dlatego, że to mistrz krótkiej formy, który nie napisał żadnej powieści? A może w młodości, kiedy zaczytywałam się klasyką literatury rosyjskiej, tematyka jego opowiadań wydała mi się nudna? Wojna i opowieści o odeskim półświatku kiedyś odstręczały. Kilka lat temu kupiłam  w antykwariacie klasyczne, bo z serii Nike, czytelnikowskie wydanie Babla, ale jakoś dotąd po nie nie sięgnęłam. Oczywiście po lekturze biografii pisarza, w której Aleksander Kaczorowski siłą rzeczy odnosi się do jego utworów, nabrałam na nie wielkiej ochoty, ale kiedy przeczytam, któż to wie.

Może się wydawać dziwne, że bohemista, znawca kultury czeskiej napisał książkę o rosyjskim pisarzu. W kilku popremierowych wywiadach, których wysłuchałam, autor wyjaśnia, że literaturą rosyjską zainteresował się w czasie studiów dzięki Andrzejowi Drawiczowi, z którym miał zajęcia. To właśnie jemu zadedykował swoją książkę. A szczególne zainteresowanie twórczością Babla zawdzięcza Hrabalowi, bo to właśnie on był jego ulubionym pisarzem.

Muszę przyznać, że przystępując do lektury, niewiele o Bablu wiedziałam. Chyba tylko tyle, że związany był z Odessą, no i oczywiście, co napisał. Nawet nie bardzo zdawałam sobie sprawę z tego, że cykl opowiadań "Armia Konna" powstał dzięki temu, że Babel zaciągnął się do formacji Budionnego. Nie walczył, pozostawał na tyłach frontu wojny polsko-bolszewickiej, bo był oficerem politycznym i redaktorem frontowej gazetki. Stąd późniejsze ataki na jego opowiadania. Budionny zarzucał mu, że przedstawił fałszywy, oczywiście niekorzystny, obraz armii, bo nie walczył. Tymczasem on opisywał to, co dzieje się po przejściu frontu. Nieszczęście ludzi, po których przejechała się Historia. W ogóle jego pisarstwo zanurzone było w rzeczywistości, czerpał z życia, był znakomitym obserwatorem. Podobny rodowód mają jego "Opowiadania odeskie". To w tym mieście się urodził, do niego wracał, kiedy mógł, chociaż wiele lat dzieciństwa spędził w Mikołajowie, gdzie na jakiś czas wyprowadzili się jego rodzice. Z konieczności wyjechał też z Odessy do Kijowa na czas studiów, bo tamtejsza uczelnia przyjmowała Żydów. Kiedy w latach trzydziestych podczas jednego z pobytów we Francji, gdzie mieszkała jego żona, odwiedził Marsylię, zakochał się w tym mieście, bo przypominało mu Odessę czasów jego młodości. Tamta Odessa umarła razem z rewolucją październikową, z miasta portowego, tętniącego życiem, stała się miastem prowincjonalnym, skąd, kto mógł, uciekał do Moskwy, bo to tam było życie. No i on w końcu też wyjechał.

Kim właściwie był Babel? Żydem? Rosjaninem? Ukraińcem? Urodził się przecież w dość zamożnej kupieckiej żydowskiej, ale postępowej, odeskiej rodzinie. Znakomicie władał językiem jidysz, bo to język jego domu i środowiska. Ale mówił też po rosyjsku i to w tym języku potem pisał. Ponieważ odebrał staranne wykształcenie, znakomicie znał też francuski, co pozwoliło mu czytać w oryginale opowiadania jego ukochanego pisarza Guy de Maupasanta. Ale swoje dzieciństwo i młodość spędził w Ukrainie, dopiero potem wyjechał do Petersburga i Moskwy. Wszystko wskazuje na to, że jak wielu w tamtym miejscu i czasie miał płynną tożsamość.

To, co w biografii Babla wydało mi się najciekawsze, to historia pisarza, który po rewolucji bolszewickiej w zupełnie nowej niechcianej rzeczywistości usiłuje jakoś żyć, jakoś się urządzić. Jeśli nie zdecydował się uciec, to czekały go wieczne lawirowanie i wieczne kompromisy. Jeżeli chciał pisać i wydawać, nie mógł ignorować rzeczywistości, musiał szukać sobie protektorów z Czeki i grać z władzą. To była powszechna praktyka wśród sowieckich pisarzy. Sam autorytet Gorkiego, który od początku wspierał jego literacką karierę, nie wystarczał. Jak twierdzi Aleksander Kaczorowski, musiał też podkoloryzować swój życiorys. Powszechnie uważa się, że w młodości sam pracował w Czeka, bo tak pisał w opowiadaniu Życiorys własny. Ale to tylko fikcja literacka. Naprawdę nie ma go na listach pracowników Czeki, nie należał też do partii. Postępując w ten sposób, długo jakoś funkcjonował w sowieckiej rzeczywistości. Jego "Armia Konna" i "Opowiadania odeskie" były wydawane i tłumaczone, przyniosły mu sławę. Współpracował z filmem, co dawało mu pieniądze. Problemy zaczęły się w latach trzydziestych, kiedy sztukę opanował socrealizm. Tak Babel pisać nie chciał, dlatego tworzył do szuflady, znowu lawirował, rozsiewając informacje, że planuje powieść o kolektywizacji wsi albo o Czeka. Za tę pierwszą nawet nawet się zabrał, ale to, co zobaczył w czasie wizyt w kolektywizowanych wsiach, przeraziło go. Takiego obrazu nie mógł pokazać w tamtych realiach. Dlatego nic z tego nie wyszło. Poza tym chyba nie potrafił napisać powieści, dobrze czuł się w krótkich formach, których był mistrzem. W końcu jednak stał się ofiarą czasów wielkiego terroru. Zgubił go romans z żoną Jagody. I nie o sam romans chodziło, a o zarzuty o szpiegostwo, które rzucił na niego w śledztwie aresztowany mąż jego dawnej kochanki. W tamtym okresie, kiedy po kolei Stalin wykańczał wszystkich swoich dawnych sojuszników i współpracowników, nie miał już parasola ochronnego. Zginął rozstrzelany po brutalnym śledztwie jak wielu innych. Dlaczego nie został za granicą, gdzie wcześniej wyprawił swoją rodzinę? Żonę, teściową, matkę i siostrę. Wierzył w swoją szczęśliwą gwiazdę? Skoro tak długo się udawało, był przekonany, że nadal tak będzie?

Bardzo ciekawe było też życie osobiste Babla, o którym nie miałam oczywiście pojęcia. I tu też lawirował, nie był szczery. Poza tym, jak w każdej biografii, niezwykle interesujące jest tło historyczne. To jeden z powodów, dla których po ten gatunek lubię sięgać. Trochę wiedziałam, ale jak zwykle natrafiłam na wiele nowych informacji.

Sabina Jakubowska "Akuszerki"

O powieści Sabiny Jakubowskiej "Akuszerki" (Grupa Wydawnicza

Relacja 2022) zrobiło się głośno w momencie premiery. Znakomite recenzje, nominacje do Nike i Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza (debiuty). A ponieważ na książkę w bibliotece nadal czeka się w kolejce, należy przypuszczać, że cieszy się także uznaniem czytelniczek, pewnie przede wszystkim, no i może czytelników. 

Trudno się dziwić, aby było inaczej! Bo kto, tak jak ja, mimo mód literackich, mimo wszelakich postmodernizmów i innych izmów lubi przeczytać porządną, grubą, po bożemu napisaną powieść, a do tego sagę rodzinną, ten prawdopodobnie zachwyci się "Akuszerkami". Chociaż uprzedzam - nie jest to lektura lekka łatwa i przyjemna. Akcja nie gna, są opisy, bardzo głębokie portrety bohaterek, nie niesie łatwego pocieszenia, nie stroni od dramatycznych wydarzeń, losy bohaterów nie są usłane różami, choćby dlatego, że przeczołgała ich Historia, a do tego dużo tu fizjologii, co może odstręczać niektóre czytelniczki, a zwłaszcza czytelników. Wszak tytuł nie jest przypadkowy. Chociaż nie lubię takich porównań, to ja "Akuszerki" postawiłabym na półce obok moich ulubionych "Nocy i dni" Marii Dąbrowskiej. Jeśli tym zestawieniem odstręczyłam kogoś od lektury powieści Sabiny Jakubowskiej, wiem, wiem, że saga Marii Dąbrowskiej uznawana jest przez wielu za ramotę, to pragnę zaznaczyć, że "Akuszerki" to jednak wersja 2.0.  Aż dziwne że ta klasyczna książka znalazła też uznanie krytyczek i krytyków. Takie to niedzisiejsze w czasach, kiedy raczej sięga się po krótsze formy, ceni literacki eksperyment i uwielbia babrać we wszelkich autofikcjach. 

Tymczasem mną powieść Sabiny Jakubowskiej zawładnęła całkowicie, wchodziłam w wykreowany przez nią świat całą sobą, czytałam w każdej wolnej chwili i siedemset stron większego formatu połknęłam w półtora tygodnia, a przecież w  tym czasie normalnie pracowałam. Kiedy skończyłam, przeżyłam syndrom odstawienia - zrobiło mi się smutno i dziwnie, kiedy po powrocie do domu nie mogłam się już zanurzyć w jadownickim świecie. 

Użyłam tu słów wykreowany świat, tymczasem to nie do końca prawda. Chociaż główną bohaterkę, Franciszkę Diabelec-Dadejową, i wiele innych postaci, zawdzięczamy wyobraźni autorki, to przecież świat tej powieści bardzo mocno został osadzony w rzeczywistości historycznej. Już miejsce jest prawdziwe - wieś Jadowniki obok Brzeska. Na wyklejkach książki znajduje się mapka obu miejscowości. (Uwielbiam mapy!) Tak, tak, Sabina Jakubowska jest związana z Jadownikami. Stamtąd pochodzą jej przodkowie, tam wrócili jej rodzice, kiedy była dzieckiem, tam nadal mieszka. Anna Czernecka, położna, jedna z drugoplanowych bohaterek, to jej prababka. I nie jest to jedyna postać prawdziwa w tej książce. Na końcu znajdziemy spis osób rzeczywistych. A liczne zapiski dotyczące przebiegu porodu, opieki nad rodzącą kobietą i jej dzieckiem, czyhających na nich zagrożeń, które w powieści pochodzą z zeszytu Franciszki, w rzeczywistości są cytatami z takiego samego zeszytu Anny Czerneckiej, prababki autorki.  Sama autorka jest doulą, czyli osobą, która towarzyszy kobiecie w czasie porodu. Sabina Jakubowska interesuje się historią regionu, co widać w jej książce. Znajdziemy na kartach powieści sporo historycznych wydarzeń - wielki pożar Brzeska, powódź, pogromy Żydów, zdarzenia z czasów pierwszej i drugiej wojny światowej, ruch ludowy, kryzys z czasów Drugiej Rzeczpospolitej, epidemię tyfusu.

Akcja powieści zaczyna się w roku 1885, kończy w 1950. Główną bohaterką jest Franciszka, córka Reginy Perkowej, wiejskiej akuszerki. Poznajemy ją w momencie, kiedy rodzi swoje pierwsze dziecko. Ma wtedy osiemnaście lat. Ona też zostanie akuszerką, a potem dyplomowaną położną. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności będzie mogła skończyć Cesarsko-Królewską Szkołę Położnych w Krakowie. Szkoła też nie jest dziełem wyobraźni autorki, a nazwiska pracujących w niej profesorów, asystentów i położnych znajdziemy w wykazie postaci rzeczywistych, o którym wspominałam. Było dla mnie wielkim zaskoczeniem, że taka szkoła istniała, a jeszcze większym, że aby się w niej uczyć, nie trzeba było mieć świadectwa ukończenia szkoły. Wymagano oczywiście umiejętności czytania i pisania. 

Wielkim odkryciem był dla mnie świat wiejskich akuszerek i położnych. Jak już wspominałam, fizjologii jest w tej powieści bardzo dużo - opisy licznych porodów, cytaty z zeszytu Anny Czerneckiej, który powstał w czasie, kiedy uczyła się w krakowskiej szkole położnych. Te wiejskie akuszerki i położne to kobiety niezwykle silne. Dzięki zawodowi zdobywały w swojej społeczności niezwykłą pozycję. Dzieci rodziło się bardzo dużo, były potrzebne, miały ręce pełne roboty. Wykonywane zajęcie dawało im samodzielność - możliwość zarobkowania, chociaż nie zawsze za odebranie porodu dostawały pieniądze. Często płacono im w naturze - dostawały żywność, bo o to na wsi najłatwiej. Ale to jednocześnie zawód trudny, wymagający. Trzeba pomagać niezależnie od okoliczności, pory roku, dnia czy nocy, odległości. Nawet jeśli do porodu ktoś zawiezie, to często wracać położna musiała sama, bo mąż rodzącej zostawał przy żonie i dziecku. Bywało, że ledwo wróciła do domu i marzyła tylko o odpoczynku, a już wzywano ją do kolejnej kobiety. A przecież najczęściej sama miała dzieci i kilkakrotnie była w ciąży. Nawet wtedy pracowała. 

Chociaż z opowieści przebija zachwyt dla cudu narodzin, tkliwość i szczęście, to autorka nie ucieka od ciemnych stron tego zawodu. O zmęczeniu już wspominałam, ale są też rodziny, miejsca i okoliczności, których wolałoby się unikać. Franciszce często towarzyszy strach, bo nie wie, co ją może spotkać po drodze i na miejscu, albo obrzydzenie z powodu warunków, w jakich żyją kobiety, do których ją wezwano. Ciemną stroną tego zajęcia był alkohol. Położne i akuszerki zwyczajowo częstowano wódką i trudno było odmówić szczęśliwym rodzicom. Nikt nie pytał, czy są głodne, a często były, nikt nie proponował im jedzenia, za to proponowano wódkę. Alkohol był też lekarstwem na zmęczenie. Nieodłączną towarzyszką tego zawodu jest też Śmierć, tak właśnie pisana w tej powieści - z dużej litery. Często to wybawienie, dlatego Regina i Franciszka nazywają ją Łaskawością. Autorka pokazuje też, jak ten zawód z czasem zaczyna się zmieniać. Dwie córki Franciszki, też absolwentki tej samej szkoły, będą wolały pracować w szpitalu, jedna w Krakowie, druga w Brzesku. A to już zupełnie inny świat.

A poza tym, jak to w rodzinnej  sadze, dostajemy opowieść o ludzkich losach. O ich meandrach, o wielkiej miłości, ale i wielkim bólu. Bo bohaterka doświadcza w swoim życiu wszystkiego - ciężkiego losu wiejskiej dziewczyny wydanej za mąż za starszego od siebie, niekochanego mężczyznę, potem wielkiej miłości, radości macierzyństwa, ale i utraty, wielkiego cierpienia, upadku na samo dno, dostatku i biedy. Takie doświadczenia są wspólne dla wielu bohaterek i bohaterów tej powieści. Jak to w życiu. Autorka, jak już wspominałam, nie lukruje rzeczywistości. Akcja powieści toczy się w określonym czasie historycznym i trudno byłoby uwierzyć, że bohaterek i bohaterów nie dotykają nieszczęścia związane z wojnami i innymi tragicznymi wydarzeniami historycznymi. Takie jest życie, raz z górki, raz pod górkę. Wielu nie przeżyje zawirowań losu, a ci, którym się uda, będą musieli jakoś odbudować swoją codzienność, chociaż nie zawsze jest to łatwe. Czy to, że wszystko w końcu mija, że każda wojna, każdy pożar, każda powódź, każda epidemia kiedyś się kończą, niesie pocieszenie? Jakieś tak, ale wolałabym nie doświadczyć takich nieszczęść, jakie spadały na bohaterki i bohaterów tej powieści. Mnie szczególnie poruszyły fragmenty o epidemii tyfusu. 

Jest to wreszcie książka o życiu na wsi, o sile, jaką daje rodzina, a przede wszystkim o codzienności wiejskich kobiet. Jej uzupełnieniem na pewno mogą być "Chłopki" Joanny Kuciel-Frydryszak. Ta lektura wciąż przede mną. Wielką zaletą powieści są wspaniałe bohaterki, przede wszystkim Franciszka i jej matka Regina, no i sama ekscytująca historia, od której naprawdę trudno się oderwać.

Ja się w "Akuszerkach" zakochałam i polecam je gorąco.

Santiago Roncagliolo "Noc szpilek"

Ponieważ mój czytelniczy radar w sposób szczególny nastawiony

jest na Amerykę Łacińską, co oczywiście nie oznacza, że z automatu czytam wszystko, co stamtąd do nas przychodzi, nie ominęłam powieści peruwiańskiego pisarza Santiago Roncagliolo "Noc szpilek" (ArtRage 2024; przełożył Tomasz Pindel). To już trzecia książka tego autora wydana w Polsce, aż dziwne, że wcześniej nie zwróciłam na niego uwagi. Po lekturze jestem pewna, że sięgnę po "Czerwony kwiecień". Już sobie namierzyłam w bibliotece. Z tego prosty wniosek, że "Noc szpilek" spełniła pokładane w niej oczekiwania.

Jest to tego typu powieść, którą z jednej strony znakomicie się czyta, nie można się od niej oderwać - po nudnym jak flaki z olejem "Indian tangu" Anandy Devi, na które pomstowałam tydzień temu, to była prawdziwa ulga. Z drugiej strony trudno powiedzieć, aby lektura sprawiała przyjemność, bo ciężar gatunkowy tego, o czym autor pisze, czasem trudno udźwignąć. Jest to opowieść czterech dorosłych facetów, którzy w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku spotkali się w jednej z męskich szkół katolickich w Limie. Raczej nie cieszyli się uznaniem i szacunkiem kolegów, uważani byli za mięczaków i ofermy. Kiedy nagle dochodzi do konfliktu między nimi, a surową i nielubianą nauczycielką, panną Pilgrin, nieoczekiwanie stają się bohaterami rówieśników. Każdy z nich ma jakiś powód, aby się na niej odegrać. To, co zaczęło się od szkolnego wygłupu nastolatków, nieposłuszeństwa i buntu, nieoczekiwanie wymknęło się spod kontroli. Carlosa, Manu, Moco i Beto z jednej strony na zawsze połączyły tamte wydarzenia, z drugiej zrobili wszystko, aby wspomnienia o nich stłumić i wyprzeć, aby żyć tak, jakby tamto się nie zdarzyło. Po latach szczerze o tym opowiadają przed kamerami. Kto kręci ten dokument? reportaż? Dlaczego zdecydowali się przerwać milczenie, chociaż to dla nich trudny, bolesny i niewygodny temat? Tego dowiadujemy się na końcu. Każdy z nich przedstawia swoją wersję historii, każdy trochę inaczej pamięta tamte zdarzenia, a już na pewno trochę inaczej je interpretuje. Dzięki temu, że ich opowieści prowadzone są naprzemiennie i stale zmienia się perspektywa, akcja jest bardzo dynamiczna. Z jednej strony chciałam wiedzieć, co dalej, z drugiej przerażało mnie to, co czytałam.

Bo wszystko jest tu przerażające. Szkoła, do której chodzą chłopcy. Z jednej strony surowe zasady, katolicki dryl, z drugiej bezduszność. Wszystko oczywiście w imię dobra uczniów. A pod powierzchnią aż kipi od nastoletniego testosteronu. Nikt z tymi chłopakami nie chce i nie umie rozmawiać o ich problemach. Królują zakazy i kary. Trudno też polubić pannę Pilgrin, która wiedzie chyba prym wśród surowych nauczycieli. Wydaje się być niewzruszona i odporna na niewybredne wygłupy nastoletnich uczniów, a karanie ich sprawia jej przyjemność. Przynajmniej takie wrażenie odniosłam. Dopiero kiedy potem poznałam ją bliżej, jej tragiczną osobistą historię, kiedy obserwowałam to, co się jej przydarza, odnalazłam w niej ludzkie rysy. Z jednej strony współczułam, z drugiej podziwiałam jej wolę walki i zimną krew, którą starała się zachować. Jaka by nie była, nie powinno było ją spotkać to, co spotkało. 

Przerażające jest oczywiście to, co robią Carlos, Manu, Moco i Beto. Jednak kiedy poznajemy ich relacje rodzinne i kraj, w którym żyją, rozumiemy, że to okoliczności łagodzące - w sądzie wykorzystałby je każdy adwokat, gdyby do rozprawy doszło.  Chociaż trzech z nich pochodzi z dobrych rodzin i mieszka w dobrej dzielnicy, trudno te rodziny uznać za szczęśliwe. Dziś nazwalibyśmy je dysfunkcyjnymi. Jeszcze gorzej wyglądają relacje rodzinne czwartego. Przede wszystkim w ich domach panuje kult macho i jeśli z jakiegoś powodu tego silnego faceta zabraknie, syn czuje się nieszczęśliwy. Matka zajęta swoimi problemami nie potrafi z nim rozmawiać albo próbuje go chronić przed trudną dla niego wiedzą. Jeszcze gorzej jest, kiedy to matki zabraknie, a ojciec na oczach syna z powodu żalu i alkoholu staje się wrakiem. Wtedy nastoletni syn musi wejść w rolę macho. Skąd czerpie wzorce? Z filmów, które stają się dla niego jedyną rozrywką, wytchnieniem, niosą na chwilę zapomnienie. Miłość do kina okazuje się zgubna, bo mądrości stamtąd wyniesione nie bardzo sprawdzają się w prawdziwym życiu. Jednak nawet jeśli ten silny ojciec w domu jest, niewiele to zmienia, bo syna kształtuje na swoje podobieństwo i nie dopuszcza myśli, że może być wrażliwy, delikatny, że może nie ma w nim tego machystowskiego pierwiastka. 

Carlos, Manu, Moco i Beto są w gruncie rzeczy przeraźliwie samotni. Mają dużo swobody, ale to wynika z tego, że dorośli się zajęci swoimi sprawami albo chcą mieć święty spokój. Dopóki nie wzywa się ich do szkoły, wszystko jest w porządku. Ale nawet na pretensje nauczycieli rodzice reagują różnie. Bywa, że je lekceważą, szczególnie ojcowie, bo przecież nastolatek musi się wyszumieć, a ja byłem kiedyś taki jak mój syn. O swoich nastoletnich problemach nie mogą szczerze porozmawiać ani w domu, ani w szkole, ani między sobą. Bo przed sobą też grają, też starają się założyć maski cynicznych macho. Każdy kto się choć trochę odróżnia od powszechnego wzorca, musi to za wszelką cenę ukryć i tym większego cynika i twardziela zgrywa.

Przerażający jest też kraj i czasy, w których żyją. To Peru lat dziewięćdziesiątych. Świeża w pamięci jest wojna z Ekwadorem, jeszcze dogorywa Świetlisty Szlak. Limą wstrząsają ataki terrorystyczne, zabójstwa nie tylko na tle politycznym, często zdarzają się wyłączenia prądu spowodowane wysadzaniem infrastruktury energetycznej. Są dzielnice, do których lepiej się nie zapuszczać. Każdy zna granice, których nie powinien przekraczać. Większość tych zbrodni pozostaje bezkarna, a sprawcy niewykryci. W takim świecie, gdzie przemoc jest codziennością, gdzie można zginąć na ulicy, obojętnieje się na zło i śmierć. Bardzo łatwo stanąć po tej drugiej stronie.

Ananda Devi "Indian tango"

O Anandzie Devi, pochodzącej z Mauritiusa pisarce o korzeniach

indyjskich, która obecnie mieszka we Francji, usłyszałam kilka lat temu, kiedy w Polsce ukazała się jej powieść "Zielone sari". Kupiłam ją nawet, ale jeszcze nie przeczytałam. Za to ostatnio sięgnęłam po wydaną dwa lata temu inną jej książkę, "Indian tango" (Wydawnictwo w Podwórku 2022; przełożył Krzysztof Jarosz). Nie ukrywam, że przeczytałam ją w pierwszej kolejności dlatego, bo jej akcja toczy się w Indiach i to ten kraj był magnesem. Ananda Devi jest pisarką bardzo cenioną, niestety mnie "Indian tango" rozczarowało i potwornie nużyło. Wprawdzie czytałam ją w nie do końca sprzyjających okolicznościach, ale to nie dlatego tak bardzo się z nią męczyłam. 

Akcja powieści toczy się w roku 2004 w stolicy Indii, Delhi, i prowadzona jest dwutorowo. Mamy dwoje narratorów. Jeden klasyczny trzecioosobowy, dzięki któremu poznajemy życie pięćdziesięcioletniej Hinduski, Subhardy, która mieszka z mężem, synem studentem i teściową, nie pracuje, jest gospodynią domową. Druga narratorka i bohaterka to pisarka, która przeżywa kryzys twórczy i życiowy. Niedawno zniszczyła wszystkie swoje książki. Nie mieszka na stałe w Indiach, przyleciała do Delhi, wynajęła mieszkanie i tkwi w letargu. Wyrywa ją z tego stanu przypadkowe spotkanie z kobietą, która przychodzi niemal codziennie przed sklep z instrumentami muzycznymi i obserwuje sitarę. Narratorka nic o niej nie wie, nazwie ją Bimalą i platonicznie się w niej zakocha. Z czasem orientujemy się, że opowieść o Subhardzie zaczyna mieć wiele punktów stycznych z historią Bimali. Stanowi jej rozwinięcie. Czy narratorka, która jest przecież pisarką, przetwarza twórczo to, co ją spotyka? Czy to jej nowa powieść? Być może tak. Ile z tego, co wydarzyło się między nimi, jest prawdą, a ile to twórcza wyobraźnia? Tego tym bardziej nie wiemy. I nie dlatego jestem powieścią rozczarowana. Powody są dwa.

Pierwszy - książka Anandy Devi od pewnego momentu wydała mi się do bólu przewidywalna i schematyczna. Jest to opowieść o pięćdziesięcioletniej hinduskiej kobiecie, Subhardzie, której życie toczyło się wokół domu. Jej cały świat to sprzątanie i gotowanie. Nie miała swojego zdania, była posłuszna mężowi i teściowej. Jej pragnienia się nie liczyły, także dlatego, że ich nie miała. Teraz pod wpływem spotkań z tajemniczą kobietą budzi się w niej chęć do życia. Marzy o sitarze, na którym uczyła się grać w dzieciństwie, dopóki ojciec z dnia na dzień nie zmienił zdania. Stawia opór teściowej i mężowi, popiera decyzje syna, których jeszcze do niedawna na pewno by nie zaakceptowała. No i budzi się w niej uśpiona seksualność. To wszystko wydało mi się tak schematycznie, tak jednoznacznie przeprowadzone, aż trudno było mi uwierzyć, że w ten sposób można.

Drugi powód to pustosłowie. O ile historia Subhardy opowiadana jest dość konkretnie, o tyle opowieść narratorki tonie w morzu egzaltowanych słów. Dla mnie było to potwornie nudne i nieznośne. Z ulgą wracałam do rozdziałów z narracją trzecioosobową, bo chociaż historia ich bohaterki z czasem okazała się strasznie jednoznaczna, to przynajmniej było tam coś, o co mogłam się zahaczyć - detale codzienności. Opisy miasta, życie codzienne, sytuacja polityczna. To mnie przynajmniej ciekawiło. Oczywiście to, co ja nazywam nadmiarem słów i egzaltacją, inni nazywają językiem poetyckim.

Książka kończy się posłowiem napisanym przez tłumacza, Krzysztofa Jarosza. Nie ukrywam, że przeczytałam je z dużym zainteresowaniem. I to nie jest ironia! Dowiedziałam się z niego, dlaczego powinnam się zachwycić "Indiańskim tangiem" uchodzącym w dorobku pisarki za jej najważniejszą książkę. To właśnie on pisze o języku poetyckim, odkrywa liczne aluzje do innych dzieł literackich czy filmowych - najważniejsza do słynnego, niegdyś skandalizującego, filmu "Ostatnie tango w Paryżu" Bernardo Bertolucciego. Chociaż film widziałam, nie przyszło mi to do głowy w trakcie lektury. Usprawiedliwieniem może być fakt, że było to bardzo dawno temu. Pisze też o grze, jaką prowadzi autorka - na ile historia narratorki pierwszoosobowej jest jej historią? Ile w tej książce autofikcji? Cóż, w tym wypadku niewiele mnie to interesuje. Ja pozostałam nieczuła i zamknięta na wielkość tej powieści. Powinna zachwycać, a jednak nie zachwyca. Nic na to nie poradzę. Na pewno nie kupię żadnej innej książki Anandy Devi. Czy przeczytam kiedyś "Zielone sari", które mam w domu? Nie wiem. Może kiedyś sięgnę po nie z ciekawości, aby przekonać się, czy to, co tak mnie zirytowało w "Indian tangu", jest typowe dla pisarki. 

Alfred Hayes "Dziewczyna na via Flaminia"

Lekturę powieści Alfreda Hayesa "Dziewczyna na Via Flaminia"

(Próby 2023; przełożyła Anna Arno)  zawdzięczam szczęśliwemu przypadkowi. No bo wcześniej nie słyszałam ani o autorze, ani o książce. Ten przypadek to zachwyty prowadzącej audycję literacką w jakimś niszowym, chyba internetowym, radiu, która to audycja dość chimerycznie wpada mi w formie podcastu na moją playlistę w znanej  podcastowni. Uwielbiam takie sytuacje, kiedy na swojej czytelniczej drodze znajduję nieoczekiwaną perełkę. Dwa największe odkrycia z tej dziedziny to "Nasze dni wczorajsze" Natalii Ginzburg i powieści Siegfrieda Lenza, szczególnie "Lekcja niemieckiego" i "Muzeum ziemi ojczystej". Tę ostatnią należy przeczytać w pakiecie z "Wszystko na darmo" Waltera Kempowskiego i pewnie z "Tonią" Ishbel Shatrawskiej. Piszę pewnie, bo ta lektura ciągle przede mną. 

Zanim o powieści, parę słów o jej autorze. Otóż ja o Alfredzie Hayesie dotąd nie słyszałam, ale prawdopodobnie znali go filmoznawcy, bo był współscenarzystą filmów takich włoskich twórców jak Roberto Rossellini czy Vittorio de Sika. Potem pracował w Hollywood, gdzie współpracował z Fritzem Langiem, Hughiem Hudsonem czy Alfredem Hitchcockiem. Na podstawie powieści, o której dzisiaj, powstał film "Ich wielka miłość" z Kirkiem Douglasem i Brigitte Bardot. Próby wydały jeszcze jedną jego powieść - "Zakochany". Jak można przeczytać na stronie wydawnictwa, dziś jest na nowo odkrywany jako pisarz.

"Dziewczyna na Via Flaminia" to powieść bardzo klimatyczna, melancholijna i smutna. Jej akcja toczy się w Rzymie w grudniu 1944 roku i w styczniu roku 1944. Miasto, podobnie jak znaczna część Włoch, zostało odbite już z rąk faszystów i znajduje się pod rządami sprzymierzonego z  aliantami rządu i króla. W tym samym czasie północnymi Włochami wciąż rządzi Mussolini, który jest sojusznikiem Hitlera. W Rzymie stacjonują żołnierze angielscy i amerykańscy, zdarzają się i inne nacje. Mowa jest też o Polakach, którzy pewnie wkrótce przybędą. Włosi ciężko znoszą trudy wojny - braki żywności, drożyznę, przerwy w dostawach prądu, sytuację pogarsza jeszcze zima i panujący za jej sprawą chłód. W mieście po zmroku zapadają ciemności, bo nie świecą uliczne latarnie, jest niebezpiecznie, lepiej siedzieć w zimnym i często ciemnym mieszkaniu niż spacerować po ulicach. Pod mostami i w niektórych punktach miasta wystają zdesperowane dziewczyny czekające na amerykańskich i angielskich żołnierzy. W ten sposób mogą poprawić swój byt w czasach, kiedy niewiele jest możliwości zarobkowania. Te sprytniejsze, ładniejsze i obrotniejsze nie muszą marznąć pod mostami - mają swojego żołnierza. Największe szczęściary spotykają się z oficerami. Każdy radzi sobie, jak może. Na przykład Adela Pulcini ratuje rodzinny budżet, prowadząc w swoim mieszkaniu na Via Flaminia coś w rodzaju szynku dla żołnierzy, czasem wynajmuje im i ich włoskim żonom albo narzeczonym pokój, czasem stręczy dziewczynę na jedną noc. Wpadają wieczorami, kupują wino i coś do jedzenia, rozmawiają z nią i  jej mężem Ugo, niekiedy pojawia się ich syn  Antonio. Dla żołnierzy to odrobina normalności. Tęsknią za domem, w którym nie byli od początku wojny, za żonami i dziećmi. Mają dość koszarowego życia.

Ta powieść znakomicie pokazuje, czym jest wojna, ta daleka od frontu. Bo nie ma tu wielkich dramatów - bombardowań, tortur, faszystów, hitlerowców, łapanek i tego wszystkiego, co jest polskim doświadczeniem wojennym i okupacyjnym. Ale życie trwa w zawieszeniu, którego każdy ma dość. Ludzi dotyka bezsens wojny i związane z nią ciężary. Jednych dręczy tęsknota za bliskimi i ojczyzną, innych trudy codziennego życia, wszystkich strach i zmęczenie. I ten brak nadziei, że to się kiedyś skończy. Tylko pozornie wydaje się, że wszyscy jakoś się urządzili i trwają w letargu. Pora roku, zimno i ciemności znakomicie podbijają atmosferę tej powieści. Bohaterowie marzą o wiośnie. Może wtedy będzie lepiej. 

Pod powierzchnią pozornej zgody pomiędzy mieszkańcami Rzymu, a żołnierzami alianckich armii, aż kipi od sprzecznych uczuć. Ci Włosi, którzy początkowo traktowali aliantów jak wyzwolicieli, teraz mają już ich dość, pragną tego, aby sobie poszli. A przecież są i tacy, zwolennicy Mussoliniego, dla których ich przybycie to klęska. Stosunek do Mussoliniego, Hitlera i aliantów bardzo podzielił mieszkańców Italii. Żołnierze traktują Włochów z góry, pogardzają nimi. W salonie Pulcinich na Via Flaminia czasem pękają tamy i rozwiązują się języki, mnożą się wzajemne pretensje, chociaż pani Adela i pan Ugo starają się, każde na swój sposób, tonować nastroje. Podskórne wrzenie spowodowane jest także niejednoznacznym stosunkiem Włochów do wojny, o czym już wspominałam. Przecież wielu z nich popierało Mussoliniego i sprzymierzonych z nim hitlerowców. Teraz nagle sojusze się odwróciły, nie wszystkim się to podoba. Jeszcze inni czują się przegrani. To przypadek syna Pulcinich, Antonia. Walczył w oddziałach włoskich w Afryce północnej, został ranny, potem zdezerterował, ojciec w obawie przed aresztowaniem ukrywał go w piwnicy do nadejścia wojsk alianckich. Jest w nim wiele goryczy, nie potrafi poradzić sobie ze swoją sytuacją. Czy dręczy go to, że zdezerterował, czy to, że potem ukrywał się w piwnicy, zamiast przystąpić do oddziałów partyzanckich? A może trauma spowodowana przeżyciami na froncie afrykańskim spowodowała, że bał się walczyć? To on prowokuje ostre dyskusje. 

Ale to wszystko, o czym tu pisałam, zarysowane jest bardzo subtelnie i delikatnie. Na główny plan wybija się historia tej tytułowej dziewczyny z Via Flaminia. To dwudziestokilkuletnia Lisa, którą ojciec wysłał z Genui do Rzymu w obawie przed bombardowaniami miasta. Sama, skazana tylko na siebie, nie ma pracy, jest głodna. Nina, która razem z amerykańskim oficerem wynajmowała pokój u Pulcinich, a teraz wyjeżdża z nim do Florencji, skontaktowała ją z amerykańskim żołnierzem, Robertem. Będą udawać małżeństwo i zajmą pokój po niej i jej oficerze. To transakcja wiązana - Lisa jest głodna i nie ma pracy, on ma już dość mieszkania w koszarach i pragnie kobiety. Nie oszukuje jej, nie wmawia, że ją kocha, że kiedyś się z nią ożeni i że wyjadą razem do Stanów. Za to może zapewnić jej przyzwoity pokój i jedzenie, nawet takie rarytasy jak kawa czy czekolada. Problem w tym, że chociaż robią tak setki dziewczyn, Lisa nie potrafi. Nie umie odnaleźć się w tym układzie. Najchętniej zrezygnowałaby z niego, ale nie widzi żadnej alternatywy. Jakoś musi żyć.  

Nieoczekiwanie powieść Alfreda Hayesa, która została napisana albo na początku lat pięćdziesiątych, albo pod koniec czterdziestych (film, który powstał na jej podstawie jest z roku 1953), staje się bardzo współczesna. Bo całe odium takich związków jak Lisy i Roberta spada na kobiety. To nimi pogardzają patrioci, uważając, że puszczają się z wrogiem. To im goli się głowy, to one mogą zostać złapane przez policję, zawiezione  na upokarzające badanie do szpitala, gdzie dostaną żółtą książeczkę, która ostatecznie je napiętnuje jako prostytutki. To wszystko dlatego, że władze obawiają się epidemii chorób wenerycznych. W najgorszym razie mogą nawet zostać aresztowane. Problem w tym, że do tanga trzeba dwojga. Nikt nie piętnuje żołnierzy, nikt ich nie ocenia, nie interesuje się tym, czy gdzieś w swoim kraju mają żony i dzieci, nikt ich nie łapie, nie bada ani nie wręcza żółtej książeczki. A przecież to oni pod tymi mostami albo na ulicach szukają dziewczyn na jedną noc lub na dłużej. Jak zawsze cierpią kobiety. To one są winne, to one są kryminalizowane, to one na wojnach są gwałcone. Nie dość, że traktuje się je jak nagrodę dla strudzonego i wyposzczonego żołnierza, to jeszcze spotykają je za to szykany. Tak podsumuje to pani Adela:

 ... zrzucają na siebie bomby, miasta obracają w ruinę, ale dziewczyna w łóżku to zbrodnia.

Bardzo dobra, poruszająca powieść. Nie może mnie opuścić. Na pewno sięgnę po "Zakochanego", którego też wydały Próby.

Adania Shibli "Drobny szczegół"

O krótkiej powieści "Drobny szczegół" palestyńskiej pisarki Adanii

Shibli (Drzazgi 2023; przełożyła Hanna Jankowska) zrobiło się  w Polsce głośno, kiedy po wybuchu kolejnej odsłony konfliktu izraelsko-palestyńskiego odwołano jej udział na targach książki we Frankfurcie, gdzie miała odebrać prestiżową nagrodę za niemieckie wydanie swojej powieści. Awantura zbiegła się z polską premierą książki, która na świecie ukazała się w roku 2020 (w jednym ze źródeł znalazłam nawet informację, że w 2017). Powieść nominowana była do Międzynarodowego Bookera i National Book Award, a w Polsce zbiera bardzo dobre recenzje. Jednak ani rozgłos wzmocniony przez awanturę wokół odwołania pobytu pisarki we Frankfurcie, ani bardzo dobre recenzje nie miały wpływu na moją decyzję, że muszę tę powieść przeczytać. Jak już nie raz tu wspominałam, interesuje mnie ten zakątek świata i dlatego pilnie śledzę literaturę izraelską i książki pisane przez palestyńskich autorów, których w Polsce ukazuje się znacznie mniej. Kiedy tydzień temu pisałam o "Jestem stamtąd, jestem stąd" nieżyjącego już palestyńskiego poety Mourida Barghoutiego, polecałam inne pozycje palestyńskich autorów, przede wszystkim trzy książki Raja Shehadeha wydane przez Karakter i "Żywopłot" Dorit Rabinyan. Naprawdę warto po nie sięgnąć. Krótka powieść Adanii Shibli, której przeczytanie stale odkładałam na rzecz innych tytułów, stała się teraz znakomitym dopełnieniem książki Mourida Barghoutiego.

"Drobny szczegół" składa się z dwóch części. Akcja pierwszej rozgrywa się w roku 1949 na pustyni Negew. Oddział izraelskich żołnierzy zostaje tam skierowany, aby strzec płynnych jeszcze granic i przeczesywać pustynię w poszukiwaniu infiltratorów. Tak określani są wrogowie nowego państwa, Arabowie i Beduini. Zdarzenia opowiadane w beznamiętny sposób poznajemy z punktu widzenia dowódcy oddziału. Każdy dzień jest do siebie podobny. Poranna toaleta, posiłki, patrolowanie pustyni, upał, od którego odpocząć można tylko wczesnym rankiem albo po zachodzie słońca. Dowódca tłumaczy swoim żołnierzom, jak ważna jest ich rola, po co tu są, stara się wzmocnić w nich wiarę w sens tego, co robią, chociaż nie widać oznak buntu czy niezadowolenia. Ta monotonia zostaje nagle przerwana przez zdarzenie, którego się spodziewałam, przystępując do lektury, bo zostało zapowiedziane w informacjach od wydawcy. To gwałt na schwytanej beduińskiej dziewczynie i jej zastrzelenie. Chociaż wiedziałam, że o tym jest ta książka, czytając te fragmenty, dostałam obuchem w głowę. Siła przekazu zostaje wzmocniona przez chłodny, beznamiętny styl. Nie wiemy, co siedzi w głowie dowódcy, który najpierw każe strzec dziewczyny, chce ją nawet skierować do pracy w polowej kuchni, a potem sam ją gwałci, a na koniec każe zastrzelić. Przez moment wydaje się, że może szuka bliskości. Jest samotny, ma trudne zadanie, w dodatku męczy go rana na nodze, pamiątka po ugryzieniu przez jakiegoś owada.  Nawet gdyby tak było, nic go nie usprawiedliwia. Pewnie w cywilu był porządnym człowiekiem, pewnie przybył do Palestyny niesiony wzniosłą ideą budowy żydowskiego państwa, pewnie cieszy się, że powstało. Tacy jak on pionierzy są pewnie wzorem do naśladowania, bo przecież to, co się wydarzało w czasie podobnych patroli, albo nigdy nie wyszło na jaw, albo było przyjmowane jako oczywisty koszt budowy państwa. Wojna to wojna, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. To beznamiętna skala makro. W powieści dostajemy skalę mikro, która budzi grozę.

Druga część powieści to historia Palestynki mieszkającej i pracującej w  Ramallah, która przeczytała w izraelskiej prasie artykuł o tamtych zdarzeniach. Historia zgwałconej i zamordowanej Beduinki nie daje jej spokoju także dlatego, że urodziła się dokładnie dwadzieścia pięć lat po jej śmierci. Za wszelką cenę chce się dowiedzieć więcej na jej temat, dlatego wyrusza w podróż do Izraela. Nic prostszego, ale nie dla Palestynki. Chociaż wszędzie jest blisko, aby dojechać na pustynię Negew, musi przejechać przez liczne granice, ominąć mur, poddać się kontrolom na chceckpointach. W podróż zabiera ze sobą trzy mapy. Wśród nich jedną starą, drugą współczesną. Te mapy uświadamiają jej, jak bardzo zmienił się krajobraz i ten teren. Także, a może szczególnie, na Zachodnim Brzegu. Droga, którą wolno jej jechać, to labirynt, łatwo się w nim zgubić, a kolejna kontrola może oznaczać kłopoty. Sama pustynia zmieniła się i nie zmieniła jednocześnie. Rzeczywiście ziściło się marzenie ludzi takich jak dowódca i udało się ją okiełznać - okrzepły kibuce, które stały się zielonymi oazami, powstały plantacje warzyw i owoców, a jednocześnie nadal gdzieś w jej głębi są biedne beduińskie wioski sklecone z byle czego. Tu odsyłam do zbioru reportaży Pawła Smoleńskiego "Wieje szarkija. Beduini z pustyni Negew".  Jak już wspominałam, czas zatarł tamte zdarzenia. Śledząc poszukiwania narratorki, patrzymy na historię i współczesność z dwóch punktów widzenia. Dla niej te zmiany są niezabliźnionymi ranami, pamięcią o tym, co utracone, żywym dowodem na to, jak świat został pocięty granicami, które kiedyś kreślono na piasku, a które teraz wyznaczają mury, checkpointy i drogi, którymi mogą poruszać się obywatele Izraela i turyści, ale nie mieszkańcy Zachodniego Brzegu. A dla sympatycznych osadników z kibucu, w którym nocuje, te zmiany to dowód na siłę państwa i pionierów, którzy o nie walczyli i które budowali. 

Trudno oprzeć się gorzkiej refleksji, że w imię ideałów mających stworzyć lepszą przyszłość, zbudowano świat podzielony, w którym obu stronom konfliktu towarzyszy strach, przemoc i upokorzenie. To ostatnie dotyczy poniżanych Palestyńczyków. Tamta wojna wcale się nie skończyła. A rozwiązania tego węzła gordyjskiego, jakim stały się stosunki izraelsko-palestyńskie, nie widać, czego dowodzi kolejna odsłona konfliktu.

PS Historia zgwałconej i zamordowanej Palestynki jest prawdziwa. Gdzieś słyszałam, że sprawcy tamtego zdarzenia zostali ukarani, o czym w powieści autorka nie wspomina. Moim zdaniem nie ma to jednak znaczenia, bo nie o szukaniu sprawiedliwości jest "Drobny szczegół". Poza tym to w końcu powieść.

Kibuc Nirim znajdujący się obok Strefy Gazy, który odwiedza i w którym nocuje narratorka drugiej części powieści, jest jednym z miejsc brutalnie zaatakowanych siódmego października zeszłego roku przez terrorystów z Hamasu. Kolejny dowód, jak skomplikowana to sytuacja. 

Mourid Barghouti "Jestem stamtąd, jestem stąd"

Książka Mouridiego Barghouti'ego "Jestem stamtąd, jestem stąd"

(Czarne 2014; przełożyła Hanna Jankowska) wpadła mi w ręce przez przypadek. Aż dziwne, że ją przeoczyłam, bo przecież i wydawnictwo, i temat pozostaje w kręgu moich zainteresowań. Dlatego korzystając z okazji, postanowiłam ją przeczytać, tym bardziej, że temat boleśnie się zaktualizował. 

Zacznę od autora. Mourid Barghouti to palestyński poeta. Urodził się w latach czterdziestych dwudziestego wieku pod Ramallah. Studiował w Kairze, tam się ożenił z Egipcjanką, ale pod koniec lat siedemdziesiątych został z Egiptu wydalony, a ponieważ nie miał też wstępu do Palestyny, pozostawał bezpaństwowcem. Mieszkał i pracował w Kuwejcie, Ammanie i Budapeszcie. Do Egiptu mógł wrócić po ponad dziesięciu latach, na Zachodni Brzeg po porozumieniach z Oslo. Zmarł w roku 2021. "Jestem stamtąd, jestem stąd" to jego druga książka prozatorska, pierwsza to niewydana w Polsce autobiograficzna powieść "I saw Ramallah". Natomiast bibliografia jego tomików poetyckich liczy kilkanaście pozycji. Dlaczego wydawnictwo zdecydowało się na opublikowanie najpierw/tylko drugiej jego książki  prozatorskiej,  chociaż jest uzupełnieniem pierwszej, oczywiście nie mam pojęcia. Warto jeszcze dodać, że syn Mourida Barghouti'ego, Tamim, jest również bardzo znanym  poetą świata arabskiego.

Tematyka zagmatwanych i tragicznych stosunków izraelsko-palestyńskich nie jest mi obca. Znam ją z reportaży Pawła Smoleńskiego "Izrael już nie frunie" i "Arab strzela, Żyd się cieszy", z  powieści Dorit Rabinyan "Żywopłot", a przede wszystkim z trzech znakomitych i przejmujących książek palestyńskiego prawnika i pisarza Raja Shehadeha - "Palestyńskie wędrówki", "Obcy w moim domu" i "Dziennik czasu okupacji". Pierwszą z nich wznowił właśnie Karakter, który wprowadził go przed laty na nasz rynek. Warto też sięgnąć po wydane kilka miesięcy temu opowiadania Yossi'ego Granovskiego "Adżami. Opowieści z Jafy", których akacja toczy się w czasach przełomu, kiedy kończył się mandat brytyjski sprawowany nad Palestyną i powstawało państwo Izrael. Jeśli ktoś chce zrozumieć, jak się żyje na okupowanym Zachodnim Brzegu, powinien koniecznie przeczytać książki Raja Shehadeha, jeśli ktoś chce spojrzeć na ten konflikt z obu stron, niech sięgnie po reportaże Pawła Smoleńskiego. A jeśli ktoś chce popatrzeć w miarę obiektywnie na najnowszą tragiczną i krwawą odsłonę tego konfliktu, niech słucha i czyta na bieżąco.

O czym jest książka Mourida Barghoutiego? To skrzyżowanie dość chaotycznych autobiograficznych wspomnień (Co nie dziwi, skoro "Jestem stamtąd, jestem stąd" to rozszerzenie jego pierwszej autobiograficznej powieści.), relacji z licznych podróży na Zachodni Brzeg mających miejsce już po porozumieniach z Oslo (Tu szczególne miejsce zajmuje jedna z nich odbyta w towarzystwie syna, który udał się po dokumenty palestyńskie.) i emocjonalnego, gniewnego politycznego eseju. 

Jeśli ktoś niewiele wie o tym, jakie skutki dla Palestyńczyków, dla ich codzienności niesie wybudowanie muru, podział Zachodniego Brzegu na trzy strefy, okupacja jego części, znacznie więcej dowie się ze wspomnianych książek Raja Shehadeha i Pawła Smoleńskiego. "Jestem stamtąd, jestem stąd" można traktować jako uzupełnienie tamtych lektur ewentualnie wstęp do nich. Autor wspomina o rozmaitych niedogodnościach, ale znacznie więcej dowiedziałam się z pozycji wspomnianych przed chwilą autorów. Mourid Barghouti skupia się przede wszystkim na trudnościach, na jakie narażeni są Palestyńczycy przekraczający granicę z Jordanią na rzece Jordan. To  zawsze oznacza długie oczekiwanie i niepewność, bo nigdy nie wiadomo, jak człowiek zostanie potraktowany przez izraelskich żołnierzy pilnujących granicy. Czasem wszystko może pójść sprawnie, innym razem może się skończyć wielogodzinnym przesłuchaniem, a nawet odmową wjazdu na teren Zachodniego Brzegu. Do tego dochodzi pogarda i buta okazywana przez izraelskich żołnierzy raczej częściej niż rzadziej. Motyw upokorzeń i niepewności przy przekraczaniu granicy jest leitmotivem tej książki, bo autor wspomina kilka podróży do swojej ojczyzny. Samo czekanie na punkcie granicznym staje się metaforą wielu innych czekań.

Jedną ze zbrodni okupacji jest zmuszanie ludzi do czekania. Czekania na przejściach granicznych i punktach kontrolnych, czekania na wydanie zezwoleń i poświadczeń. Na godziny otwarcia i zamknięcia, na godzinę policyjną i jej zniesienie, na koniec piekielnego przesłuchania, na koniec wyroku. Czekania aż znów włączą prąd i wodę, na wszystkie terminy i odroczenia negocjacji, które ustala tajemnicza potęga trzymająca władzę, nieustannie skrywająca swoje zamiary. A przede wszystkim do czekania przez całe życie, z roku na rok, z pokolenia na pokolenie, aż zniknie sama okupacja.

Autor opowiada też o chekpointach na drogach i komplikacjach, jakie z tego wynikają, o brutalnym wchodzeniu do domów palestyńskich przez izraelskich żołnierzy, o aresztowaniach, zniszczeniach, jakie temu towarzyszą, o godzinie policyjnej. Pisze też o swojej tęsknocie za Jerozolimą, do której legalnie nie może wjechać. Przejmujący jest fragment, w którym wspomina ucieczkę swojej rodziny z Izraela. Miał wtedy cztery lata, jego starszy brat kilka więcej, a najmłodszy parę miesięcy. 

Książka Mourida Barghouti'ego zaprawiona jest nie tylko gniewem, ale i goryczą. I nie są to uczucia skierowane wyłącznie pod adresem władz Izraela i izraelskich żołnierzy oraz urzędników, którzy w praktyce realizują politykę rządu. Jego gniew wymierzony jest również we władze Autonomii Palestyńskiej, nieudolne i skorumpowane, oraz w państwa arabskie, które losem Palestyńczyków nie przejmują się zupełnie. Stąd gorycz i brak nadziei. 

Dla reżimów arabskich Palestyńczyk jest tylko teczką w archiwum tajnych służb. Zajmują się nim ministerstwa spraw wewnętrznych, a nie spraw zagranicznych, jakby wcielając w życie tajne hasło państw arabskich od oceanu do zatoki: "Kochamy Palestynę i nienawidzimy Palestyńczyków".  Przejście w Rafah na granicy Strefy Gazy z Egiptem w najohydniejszy sposób ucieleśnia brutalność oficjalnej polityki egipskiej i okrucieństwo reżimu wobec zwykłego palestyńskiego obywatela. 

Niestety jego opinia, formułowana przecież kilkanaście lat temu, pozostaje aktualna do dziś. Widać to teraz przy okazji kolejnej odsłony konfliktu - Egipt nie ma zamiaru przyjmować Palestyńczyków ze Strefy Gazy, a władze Autonomii Palestyńskiej nie są żadnym partnerem do ewentualnych negocjacji z Izraelem, nie byłyby też w stanie sprawować kontroli nad Strefą Gazy. 

"Jestem stamtąd, jestem stąd" Mourida Barghouti'ego wymaga od czytelnika jakiejś orientacji w problemach, o których autor pisze. Chociaż sporo wiem na ten temat, to gubiłam się trochę w odmętach wydarzeń politycznych. Być może przyczynił się do tego sposób opowieści - mieszanie czasów, dygresje, wybieganie w przyszłość, wspomnienia. Muszę też przyznać, że szczególnie partie eseistyczne, które zamieniały się w manifesty polityczne i wchodziły głęboko w politykę, trochę mnie nudziły. Mimo wszystko nie żałuję, że ta książka trafiła w moje ręce.

Aleksandra Tarnowska "Wniebogłos"

Nie raz zwierzałam się w tych notkach, jak nieufnie podchodzę do

debiutów. Rozumiem, że są istotne, ale wolę poczekać na kolejne książki. Pierwszymi niech zajmują się zawodowe krytyczki i zawodowi krytycy. Czasem jednak daję się skusić. Tak się właśnie stało w przypadku powieści Aleksandry Tarnowskiej "Wniebogłos" (ArtRage 2023). Co mnie przyciągnęło? Oprócz pochlebnych recenzji, a z tymi trzeba, jak wiadomo, ostrożnie, temat. Wieś lat siedemdziesiątych (podobno - taka informacja zamieszczona jest w opisie wydawcy, sama nie doszłabym do tego, czy to lata siedemdziesiąte, sześćdziesiąte, a może nawet pięćdziesiąte). A pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu ten temat by mnie odstręczył, ale wszystko zmieniła moja późna miłość do twórczości Wiesława Myśliwskiego. 

Napiszę krótko i bez owijania w bawełnę - debiutancka powieść Aleksandry Tarnowskiej naprawdę mnie zachwyciła. Najpierw złapała od pierwszych zdań, potem nieco zdumiała i stawiała opór, aby wreszcie nie pozwolić się od siebie oderwać, kazać wejść w wykreowany świat głęboko, a nawet wzruszyć do łez. Nie losem głównego bohatera, dwunastoletniego Ryśka, chociaż bardzo mu kibicowałam, ale dlatego, że przywołała osobiste wspomnienia. 

Jestem pełna podziwu dla młodej autorki, rocznik 1990, która potrafiła wykreować ten wiejski świat i związane z nim pogrzebowe obyczaje. Jak młoda osoba wpada na taki pomysł? Niewiele o niej wiadomo. Mieszka w Turcji, gdzie wyjechała za pracującym tam mężem, wychowuje dziecko. Tym bardziej to dziwne. Raczej można by się spodziewać reportażu stamtąd albo opowieści o doświadczeniach młodej matki. A tu polska wieś lat siedemdziesiątych, dwunastoletni chłopak marzący o graniu i śpiewaniu, pogrzebowe obyczaje. Jakieś rodzinne inspiracje? Literackie? Wszak z wykształcenia jest polonistką. Podobno swoją książką autorka nawiązuje do powieści Tadeusza Nowaka "Wniebogłosy". Tytułem na pewno. Nie znam jego twórczości, czytałam dawno temu jedną książkę, wtedy mnie śmiertelnie nudziła i nic, a nic nie obchodziła. No ale byłam wówczas bardzo młoda i nie umiałam przyjąć obcego mi doświadczenia. Aż mnie korci, aby spróbować jeszcze raz, tym bardziej, że twórczość Tadeusza Nowaka od czasu do czasu jest przez kogoś przywoływana. Ale po tych dywagacjach, czas przejść do sedna, czyli do "Wniebogłosu".

Jak wspominałam, bohaterem powieści jest dwunastoletni Rysiek mieszkający we wsi Tuklęcz, który marzy o tym, aby śpiewać i grać w wiejskiej kapeli. Kto usłyszał jego śpiew, twierdzi, że ma głos jak dzwon. Babcia chciałaby, aby wykonywał pogrzebowe pieśni i przejął pałeczkę po niej i innych starych kobietach, które towarzyszą rodzinie i znajomym w czasie czuwania przy zwłokach zmarłego. Ale on pragnie zaciągnąć się do wiejskiej kapeli. Problem w tym, że nie ma instrumentu, a ojciec o jego śpiewaniu i graniu nie chce słyszeć. 

Ryśkowi, tak jak i innym mieszkańcom wsi, stale towarzyszy śmierć, która jest tu czymś naturalnym, częścią ludzkiego losu. Kiedy ktoś umiera, wysyła się dzieci z różańcem, który mają zawiesić w przydrożnej kapliczce na figurze świętego Jana Nepomucena. To znak dla wszystkich, że ktoś nie żyje. Wieść roznosi się lotem błyskawicy, dlatego sąsiedzi zbierają się w przy zwłokach zmarłego na czuwaniu, któremu towarzyszą pogrzebowe pieśni. Wcześniej trzeba ciało umyć i ubrać, przynieść specjalną deskę, na której zmarły będzie leżał do dnia pogrzebu. Potem kondukt żałobników wyruszy pod górę na miejscowy cmentarz. Ciało pojedzie na wozie należącym do ojca Ryśka, który jest grabarzem. Profesję przejął po swoim ojcu. We Wszystkich Świętych mieszkańcy tłumnie stawiają się na cmentarzu. Ale ze zmarłymi obcuje się nie tylko wtedy. Oni są obecni, czuwają, przychodzą, dlatego nie można o nich zapominać, zwłaszcza  przy okazji Bożego Narodzenia. Tego uczył Ryśka dziadek, który wynosił duszom zmarłych jedzenie po wigilijnej wieczerzy. 

Chociaż śmierć jest w tym świecie czymś naturalnym, chociaż oswaja się z nią dzieci, to nie oznacza braku cierpienia. Rysiek boleśnie odczuwa odejście swoich najbliższych, tym bardziej, że obwinia się o ich śmierć. Wierzy, że umarli, bo śpiewał przy nich pogrzebowe pieśni. Jest sam ze swoim cierpieniem, nie ma komu o tym opowiedzieć. Ojciec nie umie go wysłuchać, traktuje  szorstko, bez sentymentów. Poza tym zajęty jest swoimi sprawami, o co Rysiek ma do niego pretensje i żal. Czuje się zdradzony, niepotrzebny i odrzucony. Jest na ojca wściekły. Nie ma odwagi porozmawiać z nim o instrumencie, o którym marzy. Właściwie ma pewność, że zostanie wyśmiany i zgaszony. Stale odwleka tę rozmowę. Kłębią się w nim uczucia - tęsknota za zmarłymi, złość na ojca, pragnienie śpiewania i chęć stłumienia tej pasji, bo święcie wierzy, że przyczyniła się do nieszczęścia. Doprowadzony do rozpaczy, chciałby porzucić wieś, wyjechać za Wisłę, poznać inny świat, o którym opowiadają starsi bracia kolegów. 

Rzeka w sposób symboliczny oddziela Tuklęcz od cywilizacji. Ryśkowi wydaje się, że jego wieś jest gdzieś na końcu świata. A  dom rodzinny, znajdujący się w cienistej dolinie, od tego świata oddalony jest jeszcze bardziej. Nawet elektryfikacja tu nie dotarła. Tuklęcz rozpięta jest gdzieś pomiędzy cmentarzem znajdującym się na wzgórzu, a doliną, w której mieszka Rysiek. On stale jest w ruchu, ciągle gdzieś gna, pędzi, przemierza wielokrotnie tę trasę góra dół, jakby chciał dać upust targającym go emocjom. Jakby schodził gdzieś na dno swojej rozpaczy.

Aleksandra Tarnowska wykreowała na kartach swojej powieści świat w sposób tak intensywny, że z łatwością można się w nim zanurzyć i trudno o nim zapomnieć. Pokazuje wieś, jakiej już nie ma. Świat, w którym role są tradycyjnie przypisane - mężczyźni są oschli, piją, bywają brutalni, a kobiety ciepłe, opiekuńcze. To u babć i matek można znaleźć ukojenie i zrozumienie, dlatego ich brak oznacza głęboką samotność.

Jak się skończy historia Ryśka? Czy odnajdzie wewnętrzny spokój, pogodzi się z sobą i z ojcem? Czy będzie mógł śpiewać? Towarzysząc jego historii, bardzo chciałam, aby tak się stało. Chciałam katharsis dla niego i dla siebie. No ale zakończenia nie mogę zdradzić.

Bardzo dobra powieść, która ze mną została. No i pięknie napisana.

Popularne posty