Volker Kutscher "Śliska sprawa" tom I

Pierwszy tom "Śliskiej sprawy" Volkera Kutschera (W.A.B. 2019; przełożyła Anna Kierejewska) to kolejna powieść, po którą sięgnęłam pod wpływem spotkania na krakowskim Festiwalu Conrada. Wcześniej nie miałam pojęcia o jej istnieniu, szerszej publiczności może być znana w wersji serialowej. Na podstawie cyklu książek o berlińskim komisarzu Gereonie Rathcie (Nie mam pojęcia, czy dobrze zapisałam odmienioną wersję nazwiska, ale nieodmieniona nie przejdzie mi przez gardło.) powstał (powstaje nadal?) serial pod tytułem "Babylon Berlin". Podobno bardzo dobry i popularny. Cóż, o nim też nie słyszałam, bo zupełnie nie złapałam serialowego bakcyla. W każdym razie festiwalowe spotkanie, na którym obecna była tłumaczka, twórcy filmu i autor komiksu zachęciło mnie do sięgnięcia po powieść. Jest to pierwszy kryminał, jaki przeczytałam od lat. Nie żebym miała w pogardzie ten literacki gatunek, przeciwnie, kiedyś kryminały pochłaniałam w dużej ilości, ale od kiedy Mankell skończył swoją serię o Walanderze, jakoś nie potrafiłam wciągnąć się w żadną inną. Wszelkie próby kończyły się zniechęceniem - za kolejne tomy już się nie brałam. Szczerze mówiąc, nie szukałam też specjalnie gorliwie, bo moja, kiedyś drewniana, dziś wirtualna półka książek oczekujących pęka w szwach, więc trochę szkoda mi czasu na kryminały. Z tego powodu zupełnie ominęła mnie fala polskiej literatury kryminalnej. Ale do rzeczy.

Dlaczego w ogóle zainteresowałam się perypetiami komisarza berlińskiej policji Gereona Ratha? Ze względu na kontekst - Berlin końca lat dwudziestych, ściślej rzecz biorąc rok 1929. Właśnie byłam po lekturze dwóch znakomitych książek zajmujących się podobna tematyką - reportażu historycznego "W ogrodzie bestii" Erika Larsona i powieści "Podróżny" Ulricha Alexandra Boschwitza, więc tym chętniej sięgnęłam po "Śliską sprawę". 

Gereon Rath jest w stolicy od niedawna. Przyjechał z Kolonii, gdzie pracował w wydziale kryminalnym, tu z braku miejsc trafił do obyczajówki. Marzy o tym, aby znowu szukać przestępców. W berlińskiej komendzie czuje się obco, tym bardziej, że krążą na jego temat rozmaite plotki. Pod wpływem zbiegu okoliczności na własną rękę zaczyna rozwiązywać sprawę tajemniczego morderstwa, którą zajmują się policjanci z wydziału kryminalnego. Nie ma pojęcia, w jakie tarapaty wpadnie. Muszę przyznać, że kryminał czytałam z dużą przyjemnością i tym razem na pewno sięgnę po kolejny tom, kiedy się tylko ukaże. Dlaczego? Z paru powodów. 

Po pierwsze historia jest po prostu ciekawa. Trzymała w napięciu i obfitowała w nieoczekiwane zwroty akcji. Byłam gotowa zarwać noc, aby dowiedzieć się, co będzie dalej, ale rozsądek zwyciężał. Cóż, rano trzeba wstawać do pracy. Drugi powód to interesująco sportretowana postać głównego bohatera. Gereon Rath jest ambitny, przekonany o swojej zawodowej wartości, spogląda z wyższością i pogardą na niektórych kolegów z wydziału kryminalnego. Ta nadmierna pewność siebie i skłonność do pochopnego podejmowania decyzji wpakują go w niezłe tarapaty. Przyjdzie mu znieść wielkie upokorzenie. Ciekawie, chociaż szkicowo, zarysowana jest rodzinna historia komisarza. Żal do rodziców, losy dwóch braci, jego stosunek do pierwszej wojny, w której nie zdążył wziąć udziału, bo kiedy został powołany do wojska, wojna na szczęście się skończyła. Wreszcie tło - Berlin końca lat dwudziestych. Plastyczne opisy miasta, które dynamicznie się rozbudowuje, miasta, które nie zasypia, w którym roi się od nocnych lokali, a ludzie bawią się bez umiaru. Poza tym tło polityczne. Związki kombatantów z czasów pierwszej wojny, nielegalny handel bronią, świat przestępczy, rosnące w siłę SA - bojówki NSDAP, poglądy na rolę Niemiec, wojenne resentymenty, jakieś antysemickie uwagi. Kiedy toczy się akcja powieści, miastem wstrząsają komunistyczne wiece i zamieszki krwawo tłumione przez policję. Ale to jeszcze czas, kiedy Hitler brany jest za niegroźnego dziwaka. Jego nazwisko w powieści padnie tylko raz właśnie w takim kontekście. Na razie nic wielkiego się nie dzieje, tylko czytelnik wie, że groza czai się tuż za rogiem. Z tego powodu ciekawa jestem części kolejnych.

Na koniec uwaga przykra, nie pod adresem autora powieści, ale jej wydawcy. Naprawdę dawno nie czytałam tak skandalicznie zredagowanej książki! Byłam po prostu wściekła! Liczne literówki to pikuś. Prawdziwą plagą są te same przyimki używane w zdaniu dwukrotnie, co sprawia, że zdanie staje się jakimś koszmarkiem. Najprawdopodobniej ktoś poprawiał szyk zdania, ale nie zadał sobie trudu, aby wyrzucić zbędny przyimek. To samo dotyczy innych błędów. Żeby zdarzyło się to raz, ale takie kwiatki są nagminne! Służę przykładami. Bardzo by chcieliby.  ... idzie na spotkanie się z kobietą. Czy woli się pan nadal stroić sobie żarty przez telefon? Sporo jest też powtórzeń. Razi też nagminnie używana forma znajdywać zamiast znajdować. Ta pierwsza wprawdzie jest poprawna, ale rzadko używana i brzmi archaicznie. Szczytem wszystkiego jest użyty, na szczęście raz, przymiotnik antysemitystyczny! Gdzie redakcja, gdzie korekta? I to wszystko w szacownym, podobno, W.A.B. Wiem trochę o rynku wydawniczym, bo się nim interesuję, więc znam tłumaczenia wydawców -  pośpiech, jesteśmy tylko ludźmi, każdy popełnia błędy, zlecanie redakcji i korekty na zewnątrz, marne zarobki. Wszystko rozumiem, co nie znaczy, że akceptuję. Ale w tym wypadku miara została przekroczona!!! Poświęcam temu problemowi tyle miejsca, bo irytuje mnie, że piszący o książkach nie zwracają uwagi na te problemy. Bardzo rzadko zdarza mi się słyszeć lub czytać w recenzjach zawodowców tego typu uwagi. Przykładem niech będzie "Syn" Philippa Meyera swego czasu szeroko omawiany i chwalony, ale w żadnej recenzji nie znalazłam ani słowa o fatalnej redakcji.

Norman Lewis "Grobowiec w Sewilli. Podróż przez Hiszpanię u progu wojny domowej"

Po książkę Normana Lewisa "Grobowiec w Sewilli. Podróż przez Hiszpanię u progu wojny domowej" (Czarne 2013; przełożył Janusz Ruszkowski) miałam ochotę sięgnąć zaraz po przeczytaniu jego "Neapolu 44. Pamiętnika oficera wywiadu z okupowanych Włoch", który zachwycił mnie nie tylko barwnymi anegdotami, obrazem świata, ale także pięknym językiem. Tak się szczęśliwie złożyło, że udało mi się dostać "Grobowiec w Sewilli" akurat teraz tuż po lekturze dwóch innych pozycji związanych z tematyką hiszpańskiej wojny domowej. Myślę o powieści Almudeny Grandes "Pacjenci doktora Garcii" i reportażu Katarzyny Kobylarczyk "Strup. Hiszpania rozdrapuje rany". Książka słabo znanego w Polsce angielskiego pisarza Normana Lewisa jest znakomitym uzupełnieniem tamtych tytułów.

To opowieść o podróży przez bardzo niespokojną Hiszpanię w roku 1934, kiedy to  krajem wstrząsały strajki, na ulicach wielu miast dochodziło do zamieszek oraz regularnych walk z policją i wojskiem, a ich rezultatem był wprowadzany i odwoływany stan wyjątkowy. Dlatego wyprawa do Sewilli, skąd wywodziła się rodzina ówczesnej żony autora, zajęła jemu i jego szwagrowi, z którym podróżował, znacznie więcej czasu niż planowali. Jechać musieli drogą bardzo okrężną - z San Sebastian, gdzie zaczynali, przez Pampelunę i Saragossę, do Madrytu, potem przez Salamankę do ... Portugalii i dopiero w taki dziwny sposób dotarli do Sewilli. Ponieważ niemal od razu natrafili na trudności z powodu niekursujących autobusów i pociągów, w niektórych miejscach utkwili na dłużej, a część drogi, z Pampeluny do Saragossy, odbyli pieszo. "Grobowiec w Sewilli" jest drugą wersją debiutanckiej książki Lewisa "Spanish Adventure". Autor zdecydował się na taki zabieg pod koniec swojego długiego życia (zmarł w wieku 95-ciu lat). Jest więc to mieszanka młodzieńczego entuzjazmu, świeżego spojrzenia na opisywane zdarzenia i dojrzałości, pamięci przefiltrowanej przez czas.

Chociaż tę niewielkich rozmiarów książkę czytałam bardzo szybko i z przyjemnością, muszę szczerze przyznać, że trochę mnie jednak rozczarowała. Po lekturze "Neapolu 44" poprzeczka zawieszona była znacznie wyżej. Czego mi zabrakło? Językowej finezji. "Neapol" mnie zdumiał i zachwycił między innymi właśnie znakomitym językiem, bo nie wiedząc nic o autorze, przystępowałam do lektury przekonana, że mam do czynienia po prostu z pamiętnikami żołnierza obrobionymi przez redaktorów z wydawnictwa. Tymczasem okazało się, że ten żołnierz był już w chwili wydania swojego dziennika autorem wielu książek podróżniczych i beletrystycznych. Nie jest to wina tłumacza, bo obie pozycje przełożył  Janusz Ruszkowski. Tylko we fragmentach opisujących krajobrazy widać ślady urody języka. 

Mimo tych uwag nie żałuję lektury. Po pierwsze, jak już wspominałam, "Grobowiec w Sewilli" w tej chwili stanowi dla mnie domknięcie pewnego cyklu związanego z tematyką hiszpańskiej wojny domowej i dyktatury Franco. Dlatego bardzo interesowało mnie świadectwo czasu - opowieść o zrewoltowanej Hiszpanii. Przyznam, że nie miałam pojęcia o wydarzeniach z jesieni 1934 nazywanych rewolucją 1934 roku. Zmusiło mnie to do szperania w internecie. To zawsze cenne. Co jeszcze? Podobnie jak w "Neapolu 44" znajdujemy tu mnóstwo zabawnych anegdot o spotykanych ludziach. Poza tym "Grobowiec w Sewilli" śmiało można traktować jak książkę łotrzykowską. W takiej konwencji Lewis opowiada o przeszkodach, jakie na swojej drodze napotkali obaj podróżnicy. Więcej tu młodzieńczego awanturnictwa i dezynwoltury, opowieści o niebezpiecznej przygodzie, z której uszło się cało, a którą po latach wspomina się i opowiada z ekscytacją, robiąc wrażenie na słuchaczach, niż grozy wydarzeń. A przecież autor i jego kompan byli świadkami zamieszek, ulicznych bitew, widzieli krew i zabitych, musieli chronić się przed świszczącymi kulami snajperów. To wszystko tu jest, ale przetworzone, przefiltrowane przez łotrzykowską konwencję. Dla mnie dodatkową przyjemnością był fakt, że mam do opisywanych miejsc emocjonalny stosunek, bo w większości z nich byłam i wspominam te podróże z dużym sentymentem.

Na koniec pozostaje pytanie, jaki był stosunek autora do opisywanych wydarzeń. Po której stronie się opowiadał? Zachowywał dystans, nie był entuzjastą strajkujących i demonstrujących. Kojarzył ich z komunistami. Inaczej jego szwagier - jednoznacznie opowiadał się po stronie sił republikańskich. Chciał nawet w Hiszpanii zostać i pomagać zrewoltowanym masom. Wtedy wyjechał, ale wrócił w czasie wojny domowej. Był kierowcą ambulansu. Udział w tamtych wydarzeniach nadszarpnął jego zdrowie.

Dariusz Zalega "Śląsk zbuntowany"

Lektura "Pacjentów doktora Garcii" Almudeny Grandes, powieść o hiszpańskiej wojnie domowej i czasach dyktatury generała Franco, pociągnęła za sobą kolejne czytelnicze wybory. Tak się szczęśliwie złożyło, że akurat w tym samym czasie pojawił się reportaż Katarzyny Kobylarczyk "Strup. Hiszpania rozdrapuje rany" o ruchu poszukiwania zaginionych w tamtych czasach i z licznymi odniesieniami do historii, oraz "Śląsk zbuntowany" Dariusza Zalegi (Czarne 2019). Jaki ta ostatnia książka ma związek z hiszpańską wojna domową? Otóż opowiada o ochotnikach ze Śląska walczących w międzynarodowych brygadach w Hiszpanii. A szczęśliwy traf sprawił, że zdobyłam też rzecz, którą już od jakiegoś czasu chciałam też przeczytać - "Grobowiec z Sewilli. Podróż przez Hiszpanię u progu wojny domowej" Normana Lewisa autora świetnego "Neapolu 44. Pamiętnika oficera wywiadu z okupowanych Włoch". Po tym wstępie przechodzę do historycznego reportażu Dariusza Zalegi.

"Śląsk zbuntowany" to książka, którą można umieścić w nurcie pozycji zajmujących się tak zwaną ludową historią, czyli opowieścią o przeszłości pisaną z punktu widzenia zwykłego człowieka, a nie królów, dowódców, polityków. Bohaterami reportażu Dariusza Zalegi są robotnicy, szczególnie górnicy. Pisząc o nich, opowiada o Śląsku, a potem o wojnie domowej w Hiszpanii. Pokazuje, jak to się stało, że około dwustu ochotników z tamtych terenów, nie tylko Polaków, także Niemców i Czechów, zaciągnęło się do międzynarodowych brygad, aby walczyć o nieswoją przecież sprawę. Czy rzeczywiście nieswoją? Co ich ukształtowało? Co doprowadziło do podjęcia tak trudnej decyzji?  

Ich zaangażowanie nie wzięło się z niczego. To ludzie, którzy sprawdzili się dużo wcześniej, często jeszcze zanim część Śląska została po plebiscytach i powstaniach przyłączona do Polski. Działacze związkowi, członkowie lewicowych partii czy zwykli robotnicy walczący o swoje prawa. Brali udział w licznych strajkach, często byli ich organizatorami, walczyli w powstaniach. Ci najaktywniejsi intensywnie zdobywali wiedzę, czytając książki, biorąc udział w dyskusjach i innych formach samokształcenia. Ciekawy jest problem ich identyfikacji narodowej. Kim się czuli? Polakami? Niemcami? Ślązakami? Bardzo różnie. Na pewno dla większości z nich była ważna jeszcze jedna identyfikacja - robotnicza. Autor opowiada o tych wszystkich sprawach i problemach, zanim wyruszy za swoimi bohaterami do Hiszpanii. Pisze o podziale Śląska po pierwszej wojnie, o powstaniach, o górniczych strajkach, o działalności związkowej i politycznej, o kryzysie gospodarczym, wreszcie o rozczarowaniu polityką II Rzeczpospolitej wobec tych terenów. Upraszczając, można powiedzieć, że Śląsk został wykorzystany, a potem był nierozumiany, zapomniany, ale jednocześnie intensywnie eksploatowany. Bardzo ważne miejsce zajmuje opowieść o licznej emigracji ze Śląska. Górnicy wyjeżdżali do pracy w kopalniach francuskich czy belgijskich. Polska eksportowała swoich bezrobotnych, pozbywając się problemu. Na obczyźnie często kontynuowali swoją związkową i polityczną działalność. Potem wielu z nich angażowało się w pomoc ochotnikom, w przerzucanie ich za Pireneje, wreszcie sami wyruszali do Hiszpanii.

To wszystko jest bardzo ciekawe, a równie interesująca jest opowieść o udziale śląskich robotników w hiszpańskiej wojnie domowej. Niby wiedziałam, że na wieść o puczu generała Franco do Hiszpanii wyruszyli ochotnicy z wielu krajów, aby walczyć po stronie Republiki przeciwko faszyzmowi. Nie miałam jednak pojęcia przynajmniej o dwóch aspektach tej sprawy. Po pierwsze o tym, ile determinacji wymagało dołączenie do tych brygad, jak trudne to było, bo nielegalne, z iloma niebezpieczeństwami się wiązało. Niektórzy próbowali kilka razy, zanim udało im się dotrzeć do Francji, gdzie brygady się organizowały. Większość państw zachowywała neutralność wobec konfliktu, co oznaczało nieangażowanie się w pomoc ochotnikom i bierne przyzwolenie na wojskowy pucz Franco. Dlatego wędrówka tych zapaleńców była nielegalna, dopiero we Francji, i to tylko do jakiegoś czasu, traktowani byli przychylnie. Ta krótkowzroczność, jak często w dziejach, okazała się mieć dalekosiężne skutki. Gorzko mówi o tym jeden z uczestników tamtych wydarzeń - niemiecka armia bombardując hiszpańskie miasta znajdujące się na terenach, gdzie broniła się Republika, miała doskonały trening przed bombardowaniem polskich miast, co miało nastąpić już wkrótce

Drugą sprawą, o której nie bardzo miałam pojęcie, był los ochotników po zwycięstwie faszystowskiej dyktatury. Oczywiście wielu z nich zginęło, ale ci, którzy przeżyli, schorowani, wycieńczeni, okaleczeni, nie mieli do czego wracać. W Polsce i w III Rzeszy traktowani byli jak nielegałowie (stracili polskie paszporty, stali się bezpaństwowcami), wywrotowcy, element niebezpieczny. Nękano ich rodziny. Do Związku Radzieckiego też nie mogli się udać po czystkach, jakie nastąpiły z chwilą rozwiązania Komunistycznej Partii Polski. Większość wylądowała we francuskich obozach internowania, gdzie też nie witano ich entuzjastycznie. Panowały tam koszmarne warunki. Tak dotrwali do wybuchu wojny. Potem albo próbowali walczyć, albo trafiali do niemieckich obozów. Alternatywą często było zaciągnięcie się do Legii Cudzoziemskiej, szybko jednak rozumieli, że to błąd. Szlachetna decyzja o pomocy hiszpańskiej Republice zaważyła na ich dalszych losach. Dopiero po drugiej wojnie w PRL-u patrzono na nich z sympatią, ale wykorzystywano propagandowo. Jednak wielkich karier nie zrobili. Niekoniecznie też o nich marzyli zmęczeni wojnami i poniewierką. Dziś wahadło znowu się odwróciło. Co jakiś czas wybuchają awantury o to, czy zostawiać poświęcone im upamiętnienia. Dla prawej strony naszej sceny politycznej są komunistami, którzy opowiedzieli się po stronie Stalina. Historia nie jest taka prosta. Nie będę wdawać się tu w przedstawianie, jak bardzo różnorodne ideologicznie były siły opowiadające się za hiszpańską Republiką. To przecież nie tylko staliniści ze Związku Radzieckiego, nie od razu Stalin miał też tak duże wpływy. Gdyby nie neutralność innych państw, być może Republika nie byłaby tak podatna na komunistyczne wpływy. Kończę te dywagacje, bo nie czuję się na tyle kompetentna, a poza tym historycy nie lubią takiej gdybologii. I jeszcze jedna refleksja. Czy dziś byłoby tak dużą grupę ludzi stać na tak szlachetny gest? Kiedy czytam o ochotnikach z wielu krajów walczących w hiszpańskiej wojnie domowej, ta sprawa wydaje mi się jak z kosmosu. A książkę "Śląsk zbuntowany" Dariusza Zalegi polecam.

Katarzyna Kobylarczyk "Strup. Hiszpania rozdrapuje rany"

Czasem tak się szczęśliwie składa, że kiedy kończę jedną książkę, czeka już na mnie następna o tej samej lub podobnej tematyce. Bardzo lubię takie literackie łańcuchy - jedna pozycja uzupełnia drugą, poszerza perspektywę, czasem pokazuje problem z innej strony. Tak było i tym razem. Kiedy czytałam "Pacjentów doktora Garcii" Almudeny Grandes, w moim czytniku leżał już reportaż Katarzyny Kobylarczyk "Strup. Hiszpania rozdrapuje rany" (Czarne 2019) - rzecz o ruchu poszukiwania zaginionych z czasów hiszpańskiej wojny domowej, ekshumowaniu pochowanych w masowych grobach, o Dolinie Poległych, o której ostatnio było bardzo głośno, i wreszcie o zupełnie nieznanym fakcie - hiszpańskich więźniach w hitlerowskich obozach. Chociaż książka dotyczy współczesności - krąży wokół pytania, jak Hiszpania radzi sobie z tą niezwykle trudną przeszłością, to przecież trudno uniknąć sięgania do historii. Wbrew temu, co słyszałam, autorka sporo miejsca poświęca faktografii z czasów hiszpańskiej wojny domowej i dyktatury generała Franco, dzięki czemu mogłam się na ten temat jeszcze więcej dowiedzieć i szerzej spojrzeć na problemy pokazane w powieści Almudeny Grandes. Sama nie wiem, którą z nich należałoby przeczytać w pierwszej kolejności. A może to bez znaczenia? W każdym razie obie gorąco polecam! Zanim przejdę do konkretów jeszcze jedna dygresja. Otóż Katarzyna Kobylarczyk jest też autorką innej książki o Hiszpanii - to "Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty", którą dobry kawał czasu temu bardzo się zachwycałam. Jakże inna to opowieść - radosna, pogodna, przepełniona fascynacją dla kraju i jego, czasem dziwnych, obyczajów, a przy tym pięknie napisana. Kto ma ochotę choćby na chwilę odetchnąć od ciężkich lektur, od trosk świata, kto interesuje się Hiszpanią, kto ją zna albo poznać chce, kto się do niej wybiera, niech koniecznie przeczyta "Pył z landrynek"!

No a teraz do rzeczy, czyli do tematu zupełnie niewesołego. Kiedy po śmierci generała Franco Hiszpania wkraczała na drogę ku demokracji, jak często w podobnych sytuacjach, obie strony zgodziły się, aby nie wracać do przeszłości. Nie szukać winnych, budować przyszłość. Taką postawę przypieczętował strach - przecież trudno od razu otrząsnąć się po latach dyktatury -  spotęgowany jeszcze nieudanym zamachem stanu, który miał miejsce krótko po wkroczeniu na drogę demokracji. I tak Hiszpania budowała autostrady, zachłysnęła się wolnością, ale przecież o swoich zamordowanych i zaginionych z lat wojny domowej i czasów faszystowskiej dyktatury nie zapomniała. Ruch poszukiwania ciał ofiar, które najczęściej pochowane zostały w anonimowych, zbiorowych grobach gdzieś pod murem cmentarza, pod płotem, w polu, w wiejskiej studni, zaczął się na początku lat dwutysięcznych trochę przez przypadek. Dziś to najczęściej wnuki chcą odnaleźć ciała swoich dziadków, rzadziej mocno wiekowe dzieci szukają kości rodziców. Od tamtej pory powstało ileś organizacji, które najczęściej wolontaryjnie, przy znikomej pomocy państwa zajmują się poszukiwaniami i ekshumacjami. Po raz pierwszy przeczytałam o tym w znakomitej reporterskiej książce Aleksandry Lipczak "Ludzie z placu Słońca". A szukać wcale nie jest łatwo, choćby dlatego, że egzekucje najczęściej nie odbywały się we wsi czy miasteczku, gdzie mieszkał aresztowany, zwykle wyroki wykonywano gdzieś w okolicy. Można ironicznie i gorzko powiedzieć, że aby sąsiad nie mordował sąsiada, mieszkańcy okolicznych miejscowości wyręczali się wzajemnie. Z pomocą przychodzi ludzka pamięć, bo chociaż tyle lat milczano, teraz nagle, kiedy w okolicy prowadzi się poszukiwania, często rozwiązują się języki. Ludzie pamiętają, jakby to było wczoraj. Tylko w latach 2000-2009 otwarto ponad 740 zbiorowych mogił, ekshumowano ponad dziewięć tysięcy ciał. Największa, w Maladze, liczyła ich 2800. Ile takich mogił jeszcze czeka na odkopanie? 500? Tego nikt nie jest w stanie oszacować. 

Z książki Katarzyny Kobylarczyk po raz kolejny wyłania się obraz kraju ogarniętego zbiorowym szaleństwem i zbiorową nienawiścią. A wszystko z imieniem Boga na ustach, w imię obrony tradycji i religii. Oczywiście musi paść kontrargument, że druga strona też dopuszczała się strasznych zbrodni. Jej ofiarami byli księża, zakonnicy, zakonnice i wszyscy, którzy z kościołem mieli jakiekolwiek związki, choćby produkowali świece. To prawda. Katarzyna Kobylarczyk pokazuje argumenty drugiej strony, pisze o ich pomordowanych, cały obszerny rozdział poświęca przecież  Dolinie Poległych. Ale ofiar po stronie republikańskiej było jednak znacznie więcej. Po wojnie szaleństwo się nie skończyło - trwały aresztowania, procesy i egzekucje wszystkich w jakikolwiek sposób opowiadających się za Republiką. Zapełniły się więzienia, a tłok w nich był tak nieprawdopodobny, że zamieniano na nie szkoły, fabryki, klasztory, a potem wymyślono program praca za skrócenie kary. Znowu z Bogiem i miłosierdziem na ustach. Wielu wolało skorzystać z takiej okazji, niż cierpieć niewygody i głód w przepełnionych więzieniach. Ale praca wcale nie była lekka. Więźniowie budowali drogi, kopali kanały, harowali w kopalniach, pracowali przy budowie Doliny Poległych. To ostatnie miejsce pracy wbrew temu, co się uważa, akurat nie należało do najgorszych. Trudno uwierzyć, że ostatni obóz pacy zamknięto dopiero w roku 1970! Nie ma też równości po śmierci. Frankiści dbali o swoich poległych i zamordowanych, wydobywając ich z masowych mogił, urządzając uroczyste pogrzeby, a wreszcie budując wspomnianą Dolinę Poległych, w której bez pytania chowali też kości wrogów, stwarzając tym samym pozory pojednania. A temat tego mauzoleum wrócił ostatnio za sprawą przeniesienia szczątków Franco. Kiedy Katarzyna Kobylarczyk pisała swoją książkę, wciąż jeszcze tam spoczywał, dziś wiemy, że hiszpańskiemu rządowi udało się jednak doprowadzić do jego ekshumacji. 

Bardzo ciekawa jest trzecia część książki. To opowieść o hiszpańskich więźniach hitlerowskich obozów. Fakt mało znany również w Hiszpanii. O ironio trafiali do nich zwolennicy Republiki, którym po zwycięstwie Franco udało się opuścić Hiszpanię i schronić we Francji. Najpierw siedzieli w obozach internowania, gdzie przebywali w okropnych warunkach, a po zajęciu Francji przez Trzecią Rzeszę zostali zabrani do obozów hitlerowskich. Tam czekał ich jeszcze potworniejszy los. Ginęli z wyczerpania pracą ponad siły, od chorób, z niedożywienia albo mordowani. Ci, którzy doczekali wyzwolenia, nie bardzo wiedzieli, co mają z sobą zrobić. Nikt ich nie chciał, do Hiszpanii bali się wracać. 

Aż trudno uwierzyć, że wszystko to działo się na naszym kontynencie niecałe sto lat temu. Wciąż jeszcze żyją ludzie, którzy w tamtych wydarzeniach uczestniczyli. Bardzo ciekawa, bardzo gorzka książka.  

"Pan T"

Od gdyńskiego festiwalu było dla mnie oczywiste, że wybiorę się do kina na "Pana T" Marcina Krzyształowicza, autora znakomitej "Obławy" i rozczarowującej, nieudanej "Pani z przedszkola". Najnowszy film już po Gdyni zbierał znakomite recenzje, mówiło się o świetnej roli Pawła Wilczaka, który jednak nagrody nie dostał, ale trzeba przyznać, że konkurencja w tej kategorii była w tym roku wyjątkowo silna. Wystarczy wspomnieć, że z niczym wyjechał rewelacyjny, charyzmatyczny Bartosz Bielenia grający główną rolę w filmie Jana Komasy "Boże Ciało". Za to nagrodzono Sebastiana Stankiewicza za drugoplanową rolę męską. 

Jakiś czas przed premierą ze zdumieniem przeczytałam o awanturze pomiędzy twórcami, a synem Leopolda Tyrmanda. Dlatego film rozpoczyna informacja, że historia nie jest biografią konkretnej osoby. Nie mnie rozstrzygać spory prawne i osądzać, kto mówi prawdę, a kto kłamie. Zostawiam więc oczywiste aluzje do Tyrmanda i zajmę się tylko filmem, który póki co można swobodnie oglądać na ekranach kin, z czego się cieszę, bo "Pan T" jest rzeczywiście bardzo dobry! Sama się sobie trochę dziwię, że aż tak podobał mi się film, w którym odnajduję wiele tego, za czym w kinie nie przepadam - nadmierną zabawę formą, różne fajne sceny (dla tych, którzy już oglądali - ta w warsztacie, któremu szefuje przyjaciel-poeta), czarny humor, dużą dozę surrealizmu i absurdu. A jednak to wszystko plus pozostałe elementy złożyły się w całość, którą oglądałam nie tylko z zapartym tchem, ale i z zachwytem dla precyzji scenariusza, dla obrazu, dla wykreowanego na ekranie świata oraz dla wielu fantastycznych scen. Ale może najsilniej podziałała na mnie atmosfera przygnębienia, beznadziei, niemocy.

Akcja toczy się w roku 1953 w Warszawie. Bohaterem jest pisarz, który nie chce iść na żadne układy z władzą, nie chce podporządkować się narzucanym przez nią wzorcom literatury socrealistycznej, dlatego nie może wydać książki, więc musi utrzymywać się z korepetycji. Paweł Wilczak - rzeczywiście znakomity, kto wie, jaki byłby ten film bez niego - gra bohatera, który ze zdumieniem i ze spokojem poprzedzonym rezygnacją przypatruje się potwornej rzeczywistości, która go otacza. Niewiele mówi, za to patrzy okrągłymi niczym spodki oczyma, w których widać bezbrzeżny smutek. Twarz Pawła Wilczaka wydaje się jak wykuta z kamienia, jest niemal nieruchoma. Maska, która skrywa cierpienie, pewnie obrzydzenie, może strach. To przygnębiające wrażenie potęgują jeszcze fragmenty pilnie skrywanych dzienników bohatera, które słyszymy z offu czytane jego smutnym, spokojnym, mocnym głosem. Kiedy kilkakrotnie obserwowałam go leżącego na nędznym łóżku, w nędznym pokoju w domu literatów, który być może będzie musiał opuścić, jeśli nadal nic nie wyda, wszak władza ludowa nie toleruje bumelantów, spływał na mnie cały smutek tamtego świata. Świata powojennej biedy, opresji, zniewolenia, ale też donosów, intryg i konformizmu. W otoczeniu Pana T jest mnóstwo artystów, którzy znakomicie potrafili się w tym świecie odnaleźć, dzięki czemu opływają w dostatki. Różne są strategie przetrwania - płynąć z prądem, zająć się jakimś pokątnym biznesem, uciec w szaleństwo, imać się jakiejkolwiek pracy. Przecież nieprzypadkowo w domu literatów mieszka tylu dziwaków. Ale przy tym wszystkim Pan T nie jest przecież postacią ze spiżu. Przeciwnie. Bywa śmieszny, ironiczny, nieprzyjemny, idzie na drobne kompromisy, chociaż gardzi swoimi kolegami, niezupełnie stroni od tego środowiska.

Drugim bohaterem filmu jest Filak, grany przez nagrodzonego Sebastiana Stankiewicza. Facet z prowincji, bez wykształcenia, boży prostaczek, marzy, aby zostać dziennikarzem, a jego ideałem i jednocześnie mentorem staje się Pan T. To on pokaże mu miejsce, gdzie panuje wolność - jazzowy koncert. Nielegalny oczywiście. Jak daleko gotowy jest się posunąć, aby mieszkać w Warszawie i pracować w gazecie?

Film został znakomicie wymyślony i zrobiony. Mamy precyzyjną intrygę, której Pan T staje się przypadkowym bohaterem, mamy wiele zabawnych scen (najpyszniejsza to rozmowa Pana T z Bierutem), świetne zdjęcia często skupiające się na detalu, zabawę powracającymi motywami (moneta), surrealistyczną zagadkę, która tu o dziwo zupełnie mi nie przeszkadza, wiele zapadających w pamięć epizodycznych ról (znakomity Jerzy Bończak w roli Bieruta, którego gra w sposób zupełnie nieoczywisty), świetną scenografię i kostiumy przenoszące widza w tamten świat. Znakomitą decyzją były czarno-białe zdjęcia, które z jednej strony potęgują przygnębiającą atmosferę, z drugiej dają dystans i nawiązują do czarno-białego kina z tamtych lat.  I chociaż wszystko zostaje zamknięte optymistyczną klamrą - inaczej być nie może, bo to film gatunkowy: trochę sensacyjny, trochę czarna komedia - to i tak dominuje poczucie przygnębienia, opresji i klaustrofobii.

Popularne posty