Pierwszy tom "Śliskiej sprawy" Volkera Kutschera (W.A.B. 2019; przełożyła Anna Kierejewska) to kolejna powieść, po którą sięgnęłam pod wpływem spotkania na krakowskim Festiwalu Conrada. Wcześniej nie miałam pojęcia o jej istnieniu, szerszej publiczności może być znana w wersji serialowej. Na podstawie cyklu książek o berlińskim komisarzu Gereonie Rathcie (Nie mam pojęcia, czy dobrze zapisałam odmienioną wersję nazwiska, ale nieodmieniona nie przejdzie mi przez gardło.) powstał (powstaje nadal?) serial pod tytułem "Babylon Berlin". Podobno bardzo dobry i popularny. Cóż, o nim też nie słyszałam, bo zupełnie nie złapałam serialowego bakcyla. W każdym razie festiwalowe spotkanie, na którym obecna była tłumaczka, twórcy filmu i autor komiksu zachęciło mnie do sięgnięcia po powieść. Jest to pierwszy kryminał, jaki przeczytałam od lat. Nie żebym miała w pogardzie ten literacki gatunek, przeciwnie, kiedyś kryminały pochłaniałam w dużej ilości, ale od kiedy Mankell skończył swoją serię o Walanderze, jakoś nie potrafiłam wciągnąć się w żadną inną. Wszelkie próby kończyły się zniechęceniem - za kolejne tomy już się nie brałam. Szczerze mówiąc, nie szukałam też specjalnie gorliwie, bo moja, kiedyś drewniana, dziś wirtualna półka książek oczekujących pęka w szwach, więc trochę szkoda mi czasu na kryminały. Z tego powodu zupełnie ominęła mnie fala polskiej literatury kryminalnej. Ale do rzeczy.
Dlaczego w ogóle zainteresowałam się perypetiami komisarza berlińskiej policji Gereona Ratha? Ze względu na kontekst - Berlin końca lat dwudziestych, ściślej rzecz biorąc rok 1929. Właśnie byłam po lekturze dwóch znakomitych książek zajmujących się podobna tematyką - reportażu historycznego "W ogrodzie bestii" Erika Larsona i powieści "Podróżny" Ulricha Alexandra Boschwitza, więc tym chętniej sięgnęłam po "Śliską sprawę".
Gereon Rath jest w stolicy od niedawna. Przyjechał z Kolonii, gdzie pracował w wydziale kryminalnym, tu z braku miejsc trafił do obyczajówki. Marzy o tym, aby znowu szukać przestępców. W berlińskiej komendzie czuje się obco, tym bardziej, że krążą na jego temat rozmaite plotki. Pod wpływem zbiegu okoliczności na własną rękę zaczyna rozwiązywać sprawę tajemniczego morderstwa, którą zajmują się policjanci z wydziału kryminalnego. Nie ma pojęcia, w jakie tarapaty wpadnie. Muszę przyznać, że kryminał czytałam z dużą przyjemnością i tym razem na pewno sięgnę po kolejny tom, kiedy się tylko ukaże. Dlaczego? Z paru powodów.
Po pierwsze historia jest po prostu ciekawa. Trzymała w napięciu i obfitowała w nieoczekiwane zwroty akcji. Byłam gotowa zarwać noc, aby dowiedzieć się, co będzie dalej, ale rozsądek zwyciężał. Cóż, rano trzeba wstawać do pracy. Drugi powód to interesująco sportretowana postać głównego bohatera. Gereon Rath jest ambitny, przekonany o swojej zawodowej wartości, spogląda z wyższością i pogardą na niektórych kolegów z wydziału kryminalnego. Ta nadmierna pewność siebie i skłonność do pochopnego podejmowania decyzji wpakują go w niezłe tarapaty. Przyjdzie mu znieść wielkie upokorzenie. Ciekawie, chociaż szkicowo, zarysowana jest rodzinna historia komisarza. Żal do rodziców, losy dwóch braci, jego stosunek do pierwszej wojny, w której nie zdążył wziąć udziału, bo kiedy został powołany do wojska, wojna na szczęście się skończyła. Wreszcie tło - Berlin końca lat dwudziestych. Plastyczne opisy miasta, które dynamicznie się rozbudowuje, miasta, które nie zasypia, w którym roi się od nocnych lokali, a ludzie bawią się bez umiaru. Poza tym tło polityczne. Związki kombatantów z czasów pierwszej wojny, nielegalny handel bronią, świat przestępczy, rosnące w siłę SA - bojówki NSDAP, poglądy na rolę Niemiec, wojenne resentymenty, jakieś antysemickie uwagi. Kiedy toczy się akcja powieści, miastem wstrząsają komunistyczne wiece i zamieszki krwawo tłumione przez policję. Ale to jeszcze czas, kiedy Hitler brany jest za niegroźnego dziwaka. Jego nazwisko w powieści padnie tylko raz właśnie w takim kontekście. Na razie nic wielkiego się nie dzieje, tylko czytelnik wie, że groza czai się tuż za rogiem. Z tego powodu ciekawa jestem części kolejnych.
Na koniec uwaga przykra, nie pod adresem autora powieści, ale jej wydawcy. Naprawdę dawno nie czytałam tak skandalicznie zredagowanej książki! Byłam po prostu wściekła! Liczne literówki to pikuś. Prawdziwą plagą są te same przyimki używane w zdaniu dwukrotnie, co sprawia, że zdanie staje się jakimś koszmarkiem. Najprawdopodobniej ktoś poprawiał szyk zdania, ale nie zadał sobie trudu, aby wyrzucić zbędny przyimek. To samo dotyczy innych błędów. Żeby zdarzyło się to raz, ale takie kwiatki są nagminne! Służę przykładami. Bardzo by chcieliby. ... idzie na spotkanie się z kobietą. Czy woli się pan nadal stroić sobie żarty przez telefon? Sporo jest też powtórzeń. Razi też nagminnie używana forma znajdywać zamiast znajdować. Ta pierwsza wprawdzie jest poprawna, ale rzadko używana i brzmi archaicznie. Szczytem wszystkiego jest użyty, na szczęście raz, przymiotnik antysemitystyczny! Gdzie redakcja, gdzie korekta? I to wszystko w szacownym, podobno, W.A.B. Wiem trochę o rynku wydawniczym, bo się nim interesuję, więc znam tłumaczenia wydawców - pośpiech, jesteśmy tylko ludźmi, każdy popełnia błędy, zlecanie redakcji i korekty na zewnątrz, marne zarobki. Wszystko rozumiem, co nie znaczy, że akceptuję. Ale w tym wypadku miara została przekroczona!!! Poświęcam temu problemowi tyle miejsca, bo irytuje mnie, że piszący o książkach nie zwracają uwagi na te problemy. Bardzo rzadko zdarza mi się słyszeć lub czytać w recenzjach zawodowców tego typu uwagi. Przykładem niech będzie "Syn" Philippa Meyera swego czasu szeroko omawiany i chwalony, ale w żadnej recenzji nie znalazłam ani słowa o fatalnej redakcji.