Rafał Hetman "Izbica, Izbica"

Trochę trwało, zanim sięgnęłam po książkowy debiut Rafała

Hetmana "Izbica, Izbica" (Czarne 2021). Najpierw czekałam na jakieś głosy - czy warto? Do znudzenia powtarzam - tyle jest książek, tyle nowości. Wszystkiego, co bym chciała, i tak nie przeczytam, więc nie mam czasu na ryzyko. Szczególnie jeśli temat jest mi już dobrze znany, a tak było w tym wypadku.  Czytać kolejną rzecz o Holokauście? Dowiem się czegoś nowego? Potem, kiedy już książka leżała w moim ukochanym czytniku podarowana z rekomendacją przez bliską mi osobę, nie znajdowałam w sobie siły na taką lekturę. Z podobnych powodów nie sięgnęłam jeszcze po głośne "Płuczki" Pawła Piotra Reszki. No ale w końcu nadszedł odpowiedni moment.

Może na początek słów kilka o autorze. Skąd się wziął? Od kilku lat pisze i mówi w internecie o książkach, przede wszystkim non fiction. Ja natknęłam się na niego właśnie w ten sposób - znalazłam jego podcast, było to jakiś czas przed wydaniem "Izbicy, Izbicy". Szkoda, że nie ma kolejnych odcinków, pewnie jest to związane  z promocją książki. Może i z tym, że pisze kolejną, o czym wiem z jego mediów społecznościowych. Na stronie Czarnego znalazłam informację, że publikował też teksty w prasie i był finalistą Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego.

Czas przejść do książki. Czy nie żałuję lektury? W żadnym wypadku, co nie oznacza, że jestem bezkrytyczna. Mam jedno ale, o czym na końcu. Przede wszystkim, chociaż tyle już czytałam na temat Holokaustu, i tym razem dowiedziałam się czegoś nowego. Wstyd się przyznać, ale nie miałam pojęcia, że Izbica nie była w czasie okupacji pierwszym lepszym miasteczkiem. To tam naziści zwozili Żydów najpierw z okolic, a potem z Europy. Stała się gettem tranzytowym, gettem bez murów i drutu, skąd zgromadzonych Żydów wysyłano pociągami do Bełżca, Majdanka, Sobiboru. Na śmierć. Niektórzy ginęli w masowych egzekucjach już na izbickim cmentarzu. To jedno z tych mitycznych miejsc na Wschodzie, którym mamiono Żydów z Europy, wysiedlając ich z austriackich czy czeskich miast. To tam mieli jechać, aby pracować. Długo w to wierzyli, bo przecież wtedy nikt nie wyobrażał sobie, że można metodą przemysłową mordować ludzi. Przez Izbicę przewinęło się około dwudziestu pięciu tysięcy europejskich Żydów. Kiedy tam przyjeżdżali, zajmowali nieczynne sklepy, magazyny, opuszczone mieszkania. Stłoczeni, przestraszeni, głodni. Na jedzenie wymieniali wszystko, co mieli wartościowego. Ale Izbica to także miasteczko, w którym przed wojną Żydzi stanowili dziewięćdziesiąt pięć procent mieszkańców! Mieszkało ich tam cztery tysiące. Ocalały dwadzieścia trzy osoby. Tak, to nie pomyłka - dwadzieścia trzy.

"Izbica, Izbica" jak w soczewce pokazuje polskie problemy z Holokaustem. Wypieranie ze zbiorowej pamięci faktu, że przed wojną Żydzi byli naszymi sąsiadami, że w wielu miejscach mieszkało ich więcej niż Polaków. Powstała pustka, której długo nie zauważano. Zapomnienie, że Holokaust nieodwracalnie zmienił krajobraz polskich miast i miasteczek. Zniknęła znaczna część mieszkańców, a za nimi znikały materialne dowody ich istnienia - synagogi, bożnice, chedery, kirkuty. Jeśli nie zostały unicestwione w czasie wojny, niszczały potem zamieniane na magazyny, opuszczone stawały się miejscem libacji, cmentarze zarastały zielskiem, macewy służyły za budulec. Do dziś można je znaleźć jako elementy dróg, podwórek, ogrodzeń czy budynków. Znikały też wszystkie przedmioty należące do Żydów. Opuszczone przez nich mieszkania zajmowali Polacy i przywłaszczali sobie naczynia, pościel, meble, wszystko, co jeszcze zostało. Dlatego ci nieliczni, którzy ocaleli z Zagłady, byli niemile witani, kiedy wracali. Strach, że Żydzi nam odbiorą to, co do nich należało, jest nadal głęboko zakorzeniony. Tak było też w Izbicy. I było też tak, że polscy sąsiedzi wydawali ich Niemcom, urządzali polowania, wyganiali ze skrytek. Rafał Hetman pisze o niechlubnej roli ochotniczej straży pożarnej w tym procederze. Oczywiście niektórzy pomagali i ukrywali. To dzięki nim ocalało tych dwudziestu trzech.

Jest więc to książka o pamięci, a właściwie o jej braku. O wyparciu. Bo wbrew pozorom znaczna jej część poświęcona jest temu, co działo się po wojnie. Autor, często niemal w beletrystycznej formie, opowiada o konkretnych losach żydowskich mieszkańców. O tych, którzy ocaleli i o wielu tych, którzy Zagłady nie przetrwali. Wyrywa ich z anonimowej masy, przywracając im imiona, nazwiska i ich historię. Już nie są liczbami, statystyką, ale stają się kimś konkretnym. A wśród nich można znaleźć przynajmniej dwie osoby o fascynującym życiorysie. Chłopaka, który był jednym z uczestników buntu w Sobiborze i przeżył. Katolickiego księdza, który urodził się jako Żyd, a dziś godzi w sobie obie tożsamości i chce być pochowany na izbickim kirkucie. Rafał Hetman powiada też o tych, którzy ratowali i którzy wydawali albo mordowali. Rozmawia z mieszkańcami Izbicy, chce się dowiedzieć, ile pamiętają. Konfrontuje ich wiedzę z faktami odkrytymi przez historyków zajmujących się Zagładą. Pisze także o miejscach - synagodze, cmentarzu i innych. Opowieść o cmentarzu jest mimo wszystko jedną z optymistyczniejszych w tej książce. Inaczej niż ta o synagodze, po której nic nie pozostało. Autor pokazuje, z jakim trudem wydobywa się na wierzch i upamiętnia prawdę o tym, że ofiarami, które leżą w masowych grobach na cmentarzu, byli Żydzi, nie Polacy. Jak przejmowaliśmy ich cierpienie, siebie umieszczając w centrum uwagi, z siebie czyniąc ofiary. Nie o to chodzi, że nimi nie byliśmy, ale po pierwsze w znacznie mniejszym stopniu niż Żydzi, a po drugie im też należy się pamięć. Nie chcę pisać o oczywistościach, o których już chyba od jakiegoś czasu wiemy. Dodaję chyba, bo nadal jednak nie jest to wiedza powszechna, a dziś z przyczyn politycznych znowu wypierana.

Z tych wszystkich powodów "Izbica, Izbica" jest znakomitą książką dla osób młodych i tych wszystkich, które prawdę o Holokauście, o trudnych stosunkach polsko-żydowskich dopiero poznają. Co nie oznacza, że nie mogą jej przeczytać inni. Jak już wspominałam, mimo że temat nie jest dla mnie nowością, i ja dowiedziałam się czegoś nowego. Z ciekawostek, jak wyglądały w Polsce kuczki, czyli szałasy budowane na żydowskie święto Sukkot. Warto też tę książkę przeczytać dla pamięci ofiar i ocalałych, po prostu ich poznać.

No i na koniec łyżeczka dziegciu. Czasem beletryzując historie swoich bohaterów, autor posuwał się za daleko albo może właściwsze będzie stwierdzenie, że jej nie sprostał. Myślę tu o fikcyjnych rozmowach pomiędzy różnymi bohaterami książki. Bywa, że są po prostu sztuczne, zgrzytają, a przez to stają się naiwne. No ale takich fałszywie brzmiących dialogów na szczęście nie ma w książce wiele.

"Żeby nie było śladów"

"Żeby nie było śladów" Jana P. Matuszyńskiego to pierwszy film z tych liczących się w Gdyni, który wszedł do kin.  Czekałam na niego z niecierpliwością, bo zainspirowany został znakomitą reporterską książką Cezarego Łazarewicza, któremu należy się wielka chwała za odgrzebanie z mroków zapomnienia sprawy zabójstwa Grzegorza Przemyka i tego, co komunistyczna władza robiła później, aby zrzucić odpowiedzialność za tę zbrodnię na ludzi niewinnych, sanitariuszy i lekarkę z pogotowia, a wybielić milicjantów odpowiedzialnych za skatowanie maturzysty. Film Matuszyńskiego został polskim kandydatem do Oscara, a w Gdyni musiał zadowolić się Srebrnymi Lwami, bo stawka w tym roku była wysoka. Głosy słychać różne - od entuzjastycznych do tych bardziej sceptycznych. Rzuciło mi się w oczy pytanie postawione w lidzie jednej z recenzji (samej recenzji jak zwykle przed spisaniem swoich refleksji nie czytałam) - dlaczego nie chwyta za gardło? 

Chciałabym się odbić od tego pytania, aby przedstawić mój punkt widzenia. Otóż rzeczywiście mnie też nie chwycił za gardło, ale ogromnie przytłoczył. I to ostatnie stwierdzenie należy traktować jak komplement. Bo twórcom udało się pokazać tę potworną machinę, jaką uruchomiło autorytarne państwo, aby mataczyć i ukryć prawdziwych sprawców. Tym bardziej to cenne, że film, i tak dość długi, przecież operuje skrótem. Kto zna znakomitą książkę Cezarego Łazarewicza, temu dodatkowo trudno uciec od porównań. Jego reportaż z oczywistych względów jest znacznie obszerniejszy, pokazuje też sprawy, których nie zobaczymy na ekranie. na przykład sporo miejsca poświęca jednemu ze sprawców zabójstwa, młodemu policjantowi. Twórcy musieli wybrać, skupić swoją uwagę na kilku problemach. 

Dlatego przede wszystkim jest to film o człowieku, który zostaje zaszczuty przez aparat państwa i jego siły bezpieczeństwa, a wszystko po to, aby zmusić go do odwołania zeznań. Tymczasem on okazuje się niezłomny albo po prostu uczciwy. Mówi, co widział na komisariacie, chociaż cenę zapłaci wielką. Strach, samotność, a może przede wszystkim rozpad rodziny - rozczarowanie ojcem (w tej roli świetny Jacek Braciak), który nie staje w jego obronie. Jurka Pilcha, bo tak w filmowej wersji nazywa się ten chłopak, znakomicie zagrał Tomasz Ziętek. Początkowo jest jednym z wielu bohaterów, im bardziej jednak pętla wokół niego się zaciska, tym ważniejszy się staje. Kulminacja przyjdzie w scenie procesu. I ta jedna scena jednak za gardło ściska. Drugim cichym bohaterem filmu jest niewinny sanitariusz podstępem zmuszony do wzięcia na siebie winy. I wobec niego ubecja także użyje swoich podłych metod, aby go złamać.

Inną zaletą filmu jest pokazanie rozgrywek w łonie władzy. Postacie partyjnych aparatczyków zostały dobrze zniuansowane i nie są wcale jednoznaczne. Dla niektórych ukrycie sprawców zakatowania Grzegorza Przemyka jest tą granicą, której nie przekroczą, chociaż wcześniej wyrzutów sumienia nie mieli, wykonując polecenia zwierzchników. Inni, chociaż nie zgadzają się z decyzjami, w końcu będą potulnie wykonywać rozkazy. Prawdziwie demoniczną postacią, o nieprzeniknionej twarzy, pociągającą za sznurki i nie mającą żadnych skrupułów, jest w filmie generał Kiszczak grany przez Roberta Więckiewicza. A czynowników władzy, którzy z radością wykonują jej polecenia, nie cofając się przed żadnym świństwem, jest w tej opowieści wielu. 

Chociaż to film o konkretnej sprawie sprzed lat już niemal czterdziestu, to trudno uciec od współczesnych skojarzeń. I to nie tylko polskich. Sprawa Georga Floyda nasuwa się w pierwszym rzędzie, ale przecież na polskich komisariatach wciąż giną ludzie, wobec których policjanci zastosowali niewspółmierną siłę. To nie tylko Igor Stachowiak, ale kilka całkiem świeżych śmierci we wrocławskich komisariatach. I gdyby nie przypadek i wolne media, sprawy zamieciono by pod dywan. To nie jedyne aktualne akcenty. Kolejne to panoszenie się służb specjalnych, naciski na wymiar sprawiedliwości, oddawanie sprawy swoim, wiernym prokuratorom, na których można liczyć, i wreszcie lekceważenie konstytucji. Jest taka rozmowa w filmie właśnie na ten temat, która robi się aż śmieszna, tak bardzo odnosi się także do naszej sytuacji politycznej.

Chociaż film jest długi, czas w kinie mija niezauważalnie. Napięcie, które im bliżej końca, tym bardziej narasta, i tempo zdarzeń sprawiają, że trudno myślami oderwać się od tego, co na ekranie. Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to do dwóch postaci. Barbara Sadowska grana jest przez Sandrę Korzeniak właściwie na jednej nucie, z kolei prokurator Bardonowa, w którą wciela się znakomita aktorka  Aleksandra Konieczna, specjalistka od ról drugoplanowych, jest przez charakteryzację tak wyolbrzymiona, że staje się karykaturalna. A może rzeczywiście tak wyglądała i tak się zachowywała?

Film koniecznie należy zobaczyć, a lektura książki Cezarego Łazarewicza też jest obowiązkowa. Raczej jednak po seansie, a nie tuż przed.

Peter Nadas "Biblia i inne historie"

Kilka lat temu zachwyciłam się powieścią "Pamięć" słabo w Polsce

znanego węgierskiego pisarza Petera Nadasa, który podobno wymieniany bywa wśród kandydatów do Nobla. Wspominam o tym, aby pokazać jego rangę. Teraz sięgnęłam po debiutancką książkę Nadasa "Biblia i inne historie" (Biuro Literackie 2019; przełożyła Elżbieta Sobolewska). To zbiór dłuższych i krótszych opowiadań. Można doszukać się w nich pewnych podobieństw do "Pamięci", która powstała znacznie później. Od razu napiszę, że nie jest to proza łatwa, ale warto podjąć trud lektury. Jeśli ktoś nie zna "Pamięci", niech zacznie od znacznie mniej wymagających opowiadań z tomu, o którym piszę. Jeżeli wciągnie go ta niespieszna, refleksyjna, skupiona na nastroju i szczegółach proza, może zmierzyć się z najważniejszą powieścią w dorobku węgierskiego pisarza.

Akcja tych opowiadań rozgrywa się na obrzeżach jakiegoś miasta, prawdopodobnie Budapesztu, najczęściej w zasobnej dzielnicy willowej. Po drugiej wojnie światowej, a może nawet po węgierskiej rewolucji 1956 roku, ale ten ostatni fakt trudno jednoznacznie ocenić. Uważny czytelnik może dostrzec echa tamtych wydarzeń przynajmniej w niektórych tekstach. Chociaż nie jest to konieczne i nie umniejsza przyjemności obcowania z prozą Nadasa, to ja lubię wiedzieć i dlatego trochę brakowało mi nie tyle przypisów, ile posłowia, które jakoś umieściłoby te opowieści na tle węgierskiej historii. 

Bardzo często bohaterowie tych opowiadań to dzieci. Jeśli są jednocześnie narratorami, to spoglądają na swoje dzieciństwo z perspektywy dorosłego człowieka. Mimo pozorów nie jest to czas dla nich szczęśliwy. Chociaż często mają dużo swobody i mogą beztrosko buszować wśród bujnej przyrody ogrodów albo łąk otaczających stare wille, to nieoczekiwanie skonfrontowane zostają z trudnymi dla siebie sytuacjami. Coś się w nich przełamuje, drobne, niepozorne zdarzenia naznaczą je na resztę życia. Może to być wyrządzona komuś krzywda, której konsekwencji bohater nie przewidział, podsłuchane niepokojące rozmowy między dorosłymi, zetknięcie się ze światem ludzi ubogich, i zrozumienie, że nie wszystkim żyje się równie dobrze, wreszcie śmierć matki. Po prostu doskwiera im samotność - nie bardzo mogą liczyć na zrozumienie czy pomoc ze strony rodziców. Są sami ze swoimi uczuciami, emocjami, lękami i strachami. Po raz pierwszy muszą się zmierzyć z czymś, co uświadamia im, że życie jest trudne, a rzeczywistość skomplikowana. Bywają okrutni wobec swoich rówieśników albo tych dorosłych, którymi pogardzają z powodu starości, biedy czy dziwactw. Może to być staruszek mieszkający w opuszczonej willi, dziewczyna ze wsi pracująca w ich domu jako służąca albo samotny człowiek, który podobno jest Żydem. I choć bohater tego opowiadania nie bardzo rozumie, co to znaczy, czuje, że być Żydem nie jest dobrze. Tym bardziej dziwi się, kiedy pijany ojciec krzyczy, że musi wybić z niego całe żydostwo. Bardzo ciekawe jest też ostatnie opowiadanie, dłuższe, "Dom pani Klary", gdzie rozgrywa się subtelna gra między tytułową bohaterką, starą samotną kobietą, która najprawdopodobniej ma coraz większe kłopoty z pamięcią, a jej służącą, kobietą ze wsi. 

Służąca jest też jedną z bohaterek pierwszego, również długiego, opowiadania zatytułowanego "Biblia" (stąd tytuł zbioru - "Biblia i inne historie"). Wspominam o tym dlatego, bo Nadas pokazuje w swojej prozie świat nowych, komunistycznych, elit. To ludzie, którzy sprawują ważne funkcje w aparacie władzy i mieszkają w starych przedwojennych willach niegdyś należących do innych ludzi, z innych elit. Chociaż teraz to oni sprawują władzę w imieniu ludu i służącej, wiejskiej dziewczynie, każą do siebie mówić towarzyszko czy towarzyszu, to tak naprawdę o życiu tego ludu nie mają pojęcia i po prostu nim pogardzają.  

To wszystko rozgrywa się gdzieś między słowami, bo proza Petera Nadasa jest bardzo subtelna. Dużo tu skupienia na szczególe, zmysłowych opisów rozgrzanej słońcem przyrody, która na ogół stanowi kontrast dla brudnych spraw rozgrywających się między ludźmi. Mało dialogów. Rzadko nazywa się tu wprost emocje czy uczucia, a i historie bohaterów musimy tworzyć sobie ze strzępów informacji. Ja czerpałam z tych opowiadań podwójną przyjemność. Jedną daje obcowanie z pięknem opisów, drugą odszyfrowywanie, co bohaterom w duszy gra. Kim są? Jaka jest ich historia? Co nimi kieruje? Co czują?

Ta niespieszna, ulotna proza na pewno nie jest dla każdego. Jeśli komuś się spodoba, niech próbuje dalej i sięgnie po "Pamięć". To dopiero wyzwanie i prawdziwa literacka uczta. Świadomość, że obcuje się z czymś ważnym i niezwykłym.   

"Aida"

Jesień jak zwykle obrodziła kinowymi premierami. Nadchodzą tygodnie, kiedy trzeba będzie wybierać pomiędzy tytułami. Ale tym razem wątpliwości nie miałam - na "Aidę" Jasmili Żbanić czekałam od dawna i już się obawiałam, że nie trafi na polskie ekrany. Niezależnie od tego ile nagród i nominacji zebrałby ten film i tak chciałabym go obejrzeć. Po pierwsze dlatego, że widziałam dwa poprzednie obrazy tej reżyserki, "Grbavicę" i "Jej drogę" (szczególnie o tym pierwszym nie mogę zapomnieć do dziś), po drugie z powodu tematu - wojna na Bałkanach po rozpadzie Jugosławii i masakra w Srebrenicy. Wiedziałam, że idę na film przygnębiający, taki, który sponiewiera i zmasakruje. Trudno, pewne rzeczy trzeba zobaczyć i przeczytać.

Akcja filmu zaczyna się w momencie, kiedy wojska serbskie zbliżają się do Srebrenicy, którą wcześniej atakowały. Z miasta zaczynają uciekać mieszkańcy. Po chwili widzimy ogromną kolumnę ludzi zmierzającą w stronę bazy Błękitnych Hełmów, czyli wojsk ONZ-etu pilnujących ustanowionej wokół miasta strefy bezpieczeństwa. Wśród uciekających jest mąż i dwaj synowie Aidy, tłumaczki pracującej w bazie ONZ. Film jest opowieścią o tym, jak kobieta próbuje za wszelką cenę uratować swoją rodzinę. Ona może czuć się bezpieczna, oni nie. Oczywiście nikt nie wiedział jeszcze wtedy, że Serbowie zamordują ponad osiem tysięcy muzułmańskich mężczyzn i chłopców. To największe ludobójstwo w Europie od czasów Holokaustu. 

Nie, to nie jest kino spod znaku Hollywoodu, więc nie ma mowy o szczęśliwym zakończeniu. Nie będzie tak jak w amerykańskich filmach, kiedy doskonale wiemy, że spośród głównych bohaterów, któryś musi zginąć, ale inni ocaleją. Widz nie powinien przecież wyjść z kina zupełnie zdołowany, a przy tym niech się trochę wzruszy i mimochodem przyjmie do wiadomości, że rozegrała się wielka tragedia. Kiedy w pierwszych kadrach filmu kamera pokazuje jakby w zwolnionym tempie nieruchome twarze synów, męża i samej Aidy, wiemy, że ich świat się skończył, że za chwilę ich już nie będzie. Ten zabieg powtórzony zostaje jeszcze kilka razy - oglądamy w ten sam sposób pokazywane twarze innych uciekinierów. Te obrazy są jak stare przedwojenne fotografie ludzi, którzy wojny nie przeżyli. Zawsze, kiedy je oglądam, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jeszcze wtedy byli szczęśliwi i nie mieli pojęcia, co ich czeka. Że ich świat zaraz się skończy. 

"Aida" pokazuje, jak było. Bezradność oenzetowskich wojsk i ich dowódców, spryt Mladko Mladica, który ograł ich jak dzieci, bezwzględne trzymanie się przepisów. Tę niemoc Holendrów w symboliczny sposób pokazuje strój żołnierzy pilnujących bazy - z powodu upału wszyscy chodzą w krótkich spodniach. Trudno oprzeć się wrażeniu, że są jak dzieci. Z drugiej strony jest morze przestraszonych ludzi, kobiet, mężczyzn, dzieci, starców, którzy zostawili swoje domy i zabrali to, co zdołali spakować i unieść. Nie wiedzą, co z nimi będzie. Koczują w upale wokół bazy - głodni, spragnieni, wymęczeni. Ci szczęśliwcy, którzy zostali wpuszczeni do środka, nie mają wcale lepiej. Nie siedzą wprawdzie pod palącym słońcem, ale duszą się w zatłoczonej hali i w smrodzie własnych ekskrementów. 

Oprócz tych wstrząsających obrazów, które działają dziś jeszcze mocniej, kiedy temat uchodźców za sprawą Afganistanu stanął znowu w centrum uwagi, niezwykle poruszyły mnie dylematy moralne i koszmarne wybory, przed jakimi stają bohaterowie. Można zżymać się na bezduszność żołnierzy, którzy nie chcą przepuścić męża i synów Aidy, ale trudno nie zgodzić się z ich argumentacją, że jeśli otworzą przed nimi szlaban, to inni też będą chcieli wejść. Gdzie jest ta granica, kiedy trzeba powiedzieć dość? Kibicujemy Aidzie i chcemy, aby ocaliła swoich najbliższych, ale jednocześnie wiemy, że i ona musiała dokonać wyboru. Co jakiś czas z tłumu koczujących za drutami słyszy krzyki swoich sąsiadów czy znajomych, którzy błagają ją o pomoc, bo wydaje im się, że może więcej. Musi pozostać głucha na ich prośby. Nie zazdrościłam jej, kiedy wypełniając obowiązki tłumaczki, przez megafon przekazywała rozkazy holenderskiego dowódcy, które uważała za bezduszne i bezwzględne. Takich sytuacji jest w filmie wiele. Najdramatyczniejsza wydała mi się ostatnia - kwestia wyboru, przed jaką staje rodzina. Nie mogę zdradzić, o jaki wybór chodzi, ale o tej scenie szczególnie nie potrafię zapomnieć.

Jak czytać zakończenie filmu? Jest optymistyczne, bo życie toczy się dalej? Co zawsze mnie zadziwia, a przecież to prawda - z czasem wszystko jakoś się układa, przynajmniej na pozór. Czy przeciwnie - pesymistyczne, bo ludzkość niczego się nie nauczyła i historia może się powtórzyć?

Po co oglądać tak mocny film? Żeby wiedzieć. Żeby wspomnieć tych, którzy zostali bestialsko zamordowani i tych, którzy ocaleli, ale wcześniej tak wiele wycierpieli. Żeby potraktować to, co miało miejsce  w Srebrenicy jak przestrogę. Ta historia wydarzyła się przecież całkiem niedawno, tak niedaleko od nas, w Europie. Wydawało się, że to niemożliwe, a jednak. Dziś jest jeszcze drugi powód - uchodźcy, uciekinierzy szukający bezpiecznego miejsca do życia. Ten film pokazuje, jak czuje się człowiek, który traci wszystko i walczy o życie.

Mario Vargas Llosa "Dyskretny bohater"

Tydzień temu pisałam o "Litumie w Andach" Mario Vargasa Llosy,

dziś, zgodnie z zapowiedzią, będzie o drugiej jego powieści, jaką przeczytałam w czasie tego lata. To "Dyskretny bohater" (Znak 2014; przełożyła Marzena Chrobak). Jest to pozycja łatwiejsza, nie o takiej wadze gatunkowej, i obficie czerpiącą z kanonów literatury popularnej, co nie jest wyjątkowe w twórczości Llosy. 

I tym razem akcja toczy się dwutorowo, a każdy z wątków inkrustowany jest dodatkowo retrospekcjami, z których krok po kroku poznajemy historię bohaterów. Obie historie oczywiście łączą się ze sobą, a w jaki sposób uważny czytelnik zauważy wcześniej, ten mniej dociekliwy oczywiście dowie się w swoim czasie. 

Jeden wątek to opowieść o don Rigobercie, bogatym prawniku z Limy, który właśnie postanowił przejść na emeryturę i korzystać z życia, co w jego przypadku oznacza podróż po Europie i obcowanie ze sztuką wysoką - muzyką, malarstwem, literaturą. Niestety te plany pokrzyżuje prośba bardzo bogatego szefa i przyjaciela, który nie zważając na swój wiek i nie licząc się z nikim, postanowi się ożenić. Don Rigoberto nieoczekiwanie zostanie wplątany w aferę, bo synowie jego przyjaciela zrobią wszystko, aby unieważnić małżeństwo ojca i odzyskać kontrolę nad jego majątkiem. Don Rigoberto, jego druga żona, piękna Lukrecja, i syn Fonsito byli już bohaterami innych powieści Llosy. Nie znam ich, ale zamierzam przeczytać. 

Drugi wątek, chociaż pozornie się różni, jest jednak dość podobny. Jego akcja rozgrywa się na północy Peru, w Piurze, skąd pochodzi sierżant Lituma, o którym pisałam tydzień temu. Tak, tak, słusznie domyślacie się, czytelniczko i czytelniku tej notki, że i on pojawia się na kartach książki chociaż jako postać zdecydowanie drugoplanowa. Głównym bohaterem tej opowieści jest Felicio Yanaque, właściciel dobrze prosperującej firmy przewozowej. Pozornie wszystko go dzieli od don Rigoberta. Mieszka na prowincji, nie ma wykształcenia, wywodzi się z biednej rodziny, miał ciężkie życie, do wszystkiego doszedł, harując kilkanaście godzin na dobę oraz wielkim wysiłkiem i determinacją swojego biednego ojca, który zrobił wszystko, żeby jego synowi żyło się lepiej niż jemu. Zaczynał jako kierowca, aby z czasem pójść na swoje i założyć firmę. Ciężkiej pracy uczy synów, którzy kiedyś przejmą jego przedsiębiorstwo. Nie zapomniał o swoich korzeniach, a pamięć ojca i jego słowa są dla niego świętością. Co w takim razie łączy tego skromnego, nieatrakcyjnego fizycznie mężczyznę z wykształconym don Rigoberto, człowiekiem ze stolicy, bywalcem wykwintnych restauracji, koneserem wyrafinowanej sztuki? Więcej niż mogłoby się wydawać. 

Bo Felcio Yanaque, chociaż jest człowiekiem prostym, niewykształconym, ma w sobie wielką wrażliwość. Nie czyta wprawdzie książek, nie ogląda albumów z malarstwem, ale uwielbia pewną pieśniarkę, której płyty kolekcjonuje i której muzyka sprawia, że zapomina o codzienności. Jej twórczość jest dla niego takim samym wytchnieniem i ucieczką jak dla don Rigoberta sztuka z najwyższej półki. Budzi w nim te same szlachetne nuty, zwykłego zjadacza chleba przerabia  w kogoś szlachetnego. Ale to nie wszystko. Obaj lubią oddawać się rozkoszom zmysłowym, don Rigoberto ze swoją piękną żoną Lukrecją, Felicio Yanaque w ramionach młodej i pięknej kochanki, powabnej Mabel. Jest wreszcie jeszcze jedno podobieństwo - i on, wbrew swojej woli, zostaje wciągnięty w wielką aferę, stanie się, podobnie jak don Rigoberto, bohaterem mediów, od których nie będzie się mógł opędzić. 

Jest to opowieść o ludziach, którzy chcą oddawać się szlachetnym, w wypadku Felicia, całkiem skromnym przyjemnościom, z dala od brudów i zgiełku świata, co okazuje się bardzo trudne. Nad ich losem unosi się pytanie - czy można się odizolować, żyć na swoich warunkach, żyć życiem pięknoducha? A poza tym znajdziemy w tej książce bogate tło społeczne i opowieść o krwiożerczych mediach, które karmią się wszystkim i z wszystkiego uczynią sensację, zmieniając życie zwykłych ludzi w piekło, na szczęście chwilowe. Poza tym historia Felicia jest zwyczajnie przejmująca. 

Warto sięgnąć po tę powieść - czytając ją, oddajemy się trochę grzesznej przyjemności obcowania z czymś lekkim i popularnym, ale pod płaszczykiem błahostki dostajemy znacznie więcej.

Mario Vargas Llosa "Lituma w Andach"

Kilka miesięcy temu urządziłam sobie mały festiwal czytelniczy

powieści Mario Vargasa Llosy. Kiedy ukazała się jego najnowsza książka "Burzliwe czasy", postanowiłam przeczytać nie tylko ją, ale nadrobić najważniejsze zaległości. Dlatego kupiłam jeszcze "Rozmowę w Katedrze" i "Święto Kozła", uważane za dwie najwybitniejsze w jego dorobku, i "Litumę w Andach", mniej znaną powieść, do której zachęcił mnie opis treści. Trzy pierwsze przeczytałam niemal pod rząd, zachwyciłam się, a "Rozmowę w Katedrze" uznałam za jedną z tych książek, które zabrałabym na przysłowiową bezludną wyspę. Tymczasem "Litumę w Andach" (Znak 2009; przełożył Wojciech Charchalis)  odłożyłam na później. Aż nieoczekiwanie przyszedł idealny dla niej czas. Ponieważ ten czas miał chwilę potrwać, dokupiłam jeszcze "Dyskretnego bohatera". Obie książki okazały się idealną lekturą, adekwatną do okoliczności. Chociaż nie są to najwybitniejsze powieści w dorobku pisarza, sprawiły mi wielką przyjemność i polecam je wszystkim. Jeśli ktoś obawia się tych najlepszych, bo wymagają uważnej lektury, śmiało może zacząć właśnie od "Litumy w Andach" czy "Dyskretnego bohatera". Zawsze lubiłam twórczość Mario Vargasa Llosy, ale w tym roku stała mi się ona jeszcze bliższa. A teraz do rzeczy.

Napisałam, że powieść "Lituma w Andach" sprawiła mi wielką przyjemność, chociaż nie jest to właściwe słowo. Wątpliwość, jakiego wyrazu użyć, pojawia się zawsze, kiedy mówimy o książce, którą bardzo dobrze się czyta, ale która opowiada o trudnych, mrocznych sprawach. I tak właśnie jest w tym przypadku. Jej akcja rozgrywa się w małej wiosce w Andach, a właściwie osadzie, w której mieszkają robotnicy budujący drogę, w czasach, kiedy w Peru toczy się walka ze Świetlistym Szlakiem, maoistowską, radykalną partyzantką posługującą się terrorem i bardzo brutalnymi metodami walki. Sierżant Lituma i jego zastępca, Tomasito, znajdują się w sytuacji beznadziejnej. Sami na posterunku w wiosce zagubionej w wysokich górach, w miejscu, do którego trudno dotrzeć, zdają sobie sprawę, że w razie ataku partyzantów, nie mają żadnych szans. A to zdarzyć się może w każdej chwili. Pogłoski o brutalnych napadach i egzekucjach wykonywanych w bestialski sposób  docierają nawet tu. W dodatku w osadzie w tajemniczych okolicznościach znikają ludzie. 

Policjanci prowadzą śledztwo, ale natykają się na zmowę milczenia. Lituma czuje, że coś jest nie tak, ale nie może dotrzeć do prawdy także dlatego, że jest tu kimś obcym, nie stąd, człowiekiem z miasta. Na tym górskim odludziu czuje się trochę tak, jakby znalazł się na innej planecie. Niby wszyscy mieszkają w tym samym kraju, ale ich światy dzieli przepaść. W tej przygniatającej i beznadziejnej sytuacji jedyną rozrywką dla sierżanta są nocne zwierzenia Tomasita - opowieści o jego beznadziejnej miłości do pięknej kobiety, którą na swoją i jej zgubę wyrwał z rąk niejakiego Knura, bogatego, szemranego przedsiębiorcy. Żeby sobie dorobić do nędznej pensji policjanta, od czasu do czasu był jego ochroniarzem, a tę intratną pracę dostał dzięki protekcji swojego wpływowego ojca chrzestnego. Ponieważ Llosa czasem lubi wracać do swoich bohaterów w różnych książkach, tak jest na przykład z Litumą, mam niejasne wrażenie, ale nie pewność, że Knura, Tomasita i jego wszechmocnego ojca chrzestnego spotkałam już w "Rozmowie w Katedrze". 

Akcja powieści, jak często u Llosy, toczy się wielotorowo. Z jednej strony naprzemiennie śledzimy wątek śledztwa i miłosną historię Tomasita, z drugiej pojawiają się barwne historie zaginionych mężczyzn, równie barwne i niesamowite opowieści demonicznego i rozpustnego właściciela knajpy, jedynej rozrywki robotników, i jego równie demonicznej i rozpustnej żony, uważanej przez robotników za czarownicę. Jesteśmy też świadkami kilku brutalnych akcji przeprowadzonych przez partyzantów.  Wszystkie wątki łączą się ze sobą i służą budowaniu szerszego tła pokazującego sytuację społeczną i polityczną w Peru tamtych lat.  

Ale w tej powieści jest coś jeszcze - niesamowita atmosfera, klaustrofobiczna, tajemnicza, przerażająca. Buduje ją miejsce akcji - nieprzewidywalna przyroda, piękne, ale groźne góry i mieszkający w nich indiańscy górale, którzy wierzą w magię, czary i duchy. Te duchy mogą wejść w człowieka, mogą też żądać ofiary, która ma je przebłagać i odwrócić zły los. To nawiązanie do wierzeń wyznawanych przez rdzennych mieszkańców z czasów przedkolumbijskich. Wszystko to tworzy niesamowitą, fascynującą mieszankę. Prawda, jaką odkryje sierżant Lituma, będzie przerażająca. 

Na mnie ta powieść mocno podziałała. Mimo że od lektury upłynęło już trochę czasu, bez trudu mogę dzielić się refleksjami na jej temat, a to najlepszy dowód, że wciąż rezonuje.

Popularne posty