Andrea Abreu "Ośli brzuch"

"Ośli brzuch" Andrei Abreu (ArtRage 2022; przełożyła Agata

Ostrowska) to ostatnia z moich podróżniczych lektur czytana głównie w samolocie, dokończona już w domu. Słyszałam o tym debiucie hiszpańskiej pisarki pochodzącej z Wysp Kanaryjskich, ale jakoś nie miałam na nią ochoty, bo jej bohaterkami są dwie przyjaciółki, nastolatki. Z zasady niechętnie sięgam po lektury, których głównymi bohaterkami czy bohaterami są dzieci czy nastolatki, co nie znaczy nigdy. Ot choćby całkiem niedawno pisałam tu o "Strużkach" Marii Halber, "Pływaku" Zsuzy Bánk, a kiedyś o "Kronice w kamieniu" Ismaila Kadare czy "Nocy szpilek" Santiago Roncagliolo. To pierwsze z brzegu tytuły, które przychodzą mi do głowy, a na pewno jest ich więcej. Dopiero, jak to często bywa, wspomnienie o tej książce w jakimś podcaście zachęciło mnie, aby ją przeczytać. Teraz posypuję głowę popiołem, bo powieść okazała się z gatunku tych nie tylko świetnie napisanych, ale i poruszających.

Akcja rozgrywa się w roku 2005 (podaję za notą wydawcy, w powieści nie ma żadnych wskazówek dotyczących dokładnego czasu zdarzeń, chyba, że coś przeoczyłam) na jednej z Wysp Kanaryjskich, a bohaterkami i bohaterami są mieszkańcy miasteczka, a właściwie jednej jego dzielnicy położonej na zboczu wulkanu. Gdzieś w dole toczy się inne życie, jest turystyczny raj, a my poznajemy jego brzydsze oblicze, o jakim zwykle nie myślimy, spędzając w takich miejscach leniwy urlop pod przysłowiową palmą, nad basenem, trzymając w ręce drink ozdobiony parasolką. Akcja rozpoczyna się, kiedy kończy się rok szkolny i toczy się w czasie letnich wakacji. Wspominam o tym, bo dwie główne bohaterki tej powieści - Isora i jej przyjaciółka, zarazem narratorka, zwana przez nią Shit - spędzają wolny czas, nie wychylając nosa poza swoją dzielnicę. Jeśli chcą plażować, idą nad kanał, gdzie bardziej udają, że to robią. Na plażę ktoś musiałby je zawieźć, bo to daleko, a dorośli albo nie dysponują samochodem, albo nie mają do tego głowy, bo pracują. Gdzie? Często na południu wyspy, obsługując turystów lub na budowach, prawdopodobnie, nowych hoteli czy apartamentów dla przyjezdnych. Tak właśnie zarabiają rodzice narratorki, mama oprócz sprzątania w hotelu dodatkowo dorabia na miejscu, pucując wynajmowane turystom domy wakacyjne. Wyruszają do pracy rano, wracają wieczorem, a ich córka zostaje pod opieką babci i wujka. Zakupy robią najczęściej na kredyt w miejscowym sklepie prowadzonym przez babcię Isory. Może ich sytuacja finansowa byłaby lepsza, gdyby nie długi babci, z którymi zostawił ją mąż, odchodząc w siną dal, z Niemką. Nawet pogoda jest  w tej dzielnicy inna - kiedy na dole świeci słońce, tu góry najczęściej zakrywają je chmury, zwane przez miejscowych oślim brzuchem, spowijające szczyt wulkanu.

Pomyślałam sobie, że smutek mieszkańców naszej dzielnicy to chmury, chmury przyklejone do karku, do najwyższego odcinka kręgosłupa, w porze emisji telenoweli.

Te dwa światy, turystów z klasy średniej, których stać na wakacje na Kanarach, i mieszkańców wyspy żyjących z dnia na dzień pochłoniętych przyziemną egzystencją, są szczelnie od siebie oddzielone. Nic o sobie nie wiedzą, za to sobą pogardzają. A przecież pewnie dotykają ich podobne problemy. Tu symboliczna wydaje mi się scena, kiedy narratorka zagaduje do obcej dziewczynki mieszkającej w jednym z tych wakacyjnych domów wynajmowanych przez turystów, które sprząta jej mama. Obie czują się samotne, a jednak będzie to tylko jednorazowe spotkanie i wcale nie z winy tej obcej dziewczynki. To narratorka okaże jej swoją wyższość jako miejscowa.

Problemy codziennego życia są bardzo istotnym tłem powieści, ale oczywiście głównym tematem jest relacja narratorki i jej przyjaciółki. To Isora jest tą silniejszą w tym duecie. To ona wymyśla zabawy, to ona kształtuje poglądy Shit, narzuca sposób myślenia. To w nią z uwielbieniem i bezkrytycznie, do czasu, wpatrzona jest narratorka. 

Zastanawiałam się, skąd ona wie tyle różnych rzeczy, o których ja nie mam pojęcia, i robiło mi się smutno, bo myślałam sobie, że nie mam swojego własnego smutku, że mój smutek to jej smutek, tyle że w moim ciele, imitacja smutku, duplikat, podróbka smutku, taka właśnie byłam, bo nie miałam powodów, żeby się smucić, ale je sobie wymyślałam.

A Isora jest bezczelna, nie owija w bawełnę, mówi, co myśli, krytycznie i bezkompromisowo ocenia ludzi, niczego się nie boi. Gotowa jest na każde szaleństwo, każdą awanturę i każdą złośliwość wyrządzoną komuś, kto jej zalazł za skórę. Wychowują ją babcia, której nie lubi, żeby nie powiedzieć - nienawidzi, a przynajmniej tak to deklaruje, i ciotka. Matka nie żyje, a kim był ojciec, nie wie. Tu mogę się mylić, bo jakoś tego nie zapamiętałam, w każdym razie nie było go w jej życiu. Spędzają czas letnich wakacji razem, włócząc się po dzielnicy, bo zabobonnie boją się wyjść poza jej granice. Ale oprócz swobody i organizowanych sobie samym, a najczęściej przez Isorę, przyjemności mają też obowiązki. Szczególnie ta ostatnia musi pomagać babci w sklepie. 

Bohaterki są w takim wieku, kiedy z jednej strony bawią się lalkami albo w jakieś dziecięce zabawy, z drugiej powoli zaczyna budzić się w nich seksualność. Tu też przoduje Isora, ale pewnego popołudnia zdarzy się coś, co sprawi, że narratorka stanie się o nią zazdrosna. Czy jest to zazdrość tylko o przyjaciółkę, czy o dziewczynę? Być może jej stosunek do niej nie jest niewinny, być może z jej strony rodzi się coś więcej niż przyjaźń, coś, czego narratorka nie do końca sobie uświadamia. Trudno to jednoznacznie stwierdzić, bo może to jednak tylko głęboka dziewczyńska przyjaźń. 

Tym właśnie byłam, nieopierzonym, zapchlonym pisklęciem, ptakiem o zmęczonym sercu i z rozdziawionym dzióbkiem, otwartym w oczekiwaniu na Isorę, na jej słowa, na jej włosy o końcówkach pachnących opiekanym chlebem, na to czarne zgniłe coś pod jej paznokciami, obciętymi tak krótko, że przypominały morze ledwie obmywające podnóże klifu podczas odpływu. 

Tym trudniejsze to wszystko, że jednocześnie ma do niej żal, traci zaufanie. Nie mogę oczywiście zdradzać tego, co doprowadza do kryzysu w ich relacji, a co ostatecznie stanie się na pewno punktem przełomowym w życiu narratorki. Tym bardziej, że zaraz zdarzy się coś jeszcze, co ją naznaczy na życie. Takich przeżyć się nie zapomina, odbijają się w nas na zawsze i są kresem dziecięcej iluzji, że życie jest wspaniałe. Inna sprawa, czy bohaterki dorastając w świecie, gdzie nierówności nie sposób nie zauważyć, wierzyły kiedykolwiek w taką bajkę.

Bardzo ciekawa powieść. Jej dodatkową zaletą jest też język i migawkowe, ale celne i interesujące portrety mieszkanek i mieszkańców dzielnicy, których poznajemy dzięki narratorce. Zdecydowanie polecam.

Latynoskie lektury - Mario Vargas Llosa "To dla pani ta cisza", Juan Cárdenas "Diabeł z prowincji", Brenda Navarro "Prochy w ustach"

Tym razem będzie trochę nietypowo, bo o trzech powieściach, a to dlatego, że wszystkie czytałam w podróży, więc na bieżące spisywanie refleksji nie miałam ani czasu, ani warunków, ani tym bardziej ochoty. Bywa, że z moich podróżnych lektur nie zostaje na blogu żaden ślad, bo przychodzą kolejne i potem nie mam kiedy odrobić zaległości, bywało, że udawało mi się to jakoś połączyć. Teraz też nie mam czasu, aby o każdej książce pisać oddzielnie, a i wrażenia nieco się zatarły, ale zbyt ważne to tytuły, aby przepadły w nicości, dlatego zdecydowałam się na taką formę. Piszę w kolejności czytania. 

Jeszcze przed wyjazdem sięgnęłam po najnowszą i, jak twierdzi w

posłowiu autor, ostatnią powieść jednego z moich ulubionych pisarzy, Mario Vargasa Llosy, "To dla pani ta cisza" (Znak 2024; przełożył Tomasz Pindel). Jeśli ktoś miałby dopiero zacząć swoją przygodę z je go twórczością, niech nie robi tego od tej książki, bo nie jest typowa w jego dorobku i nie oddaje tego, co w jego literaturze porywa. Kto lubi albo wręcz kocha jego literaturę, powinien po nią sięgnąć. Przyznam, że miałam początkowo problem z jej odbiorem, bo tak była inna od tego, czego się mogłam spodziewać. Dopiero kiedy w internecie natknęłam się na artykuł Tomasza Pindla w "Tygodniku Powszechnym", a niedługo potem wysłuchałam rozmowy z nim, którą przeprowadziła Agata Kasprolewicz w podcaście Raport o książkach, mogłam inaczej spojrzeć na tę powieść, umieścić ją we właściwym kontekście. Bez niego byłaby to historia  mieszkającego w Limie znawcy peruwiańskiej muzyki, Toña Azpilcueta, który na pewnym prywatnym koncercie usłyszał nieznanego mu wcześniej gitarzystę, Lalo Molfino, i się nim zachwycił. Niestety wkrótce potem muzyk znika. Toño postanawia wyruszyć jego tropem, dowiedzieć się o nim jak najwięcej i napisać książkę. Wierzy, że dzięki niej nie tylko odda hołd artyście, ale zostanie doceniony jako znawca peruwiańskiej muzyki. Jego książka przekształca się w traktat o tym, co może scalić peruwiańskie społeczeństwo. Toño uważa, że taką moc może mieć walc, którego słuchają Peruwiańczycy o różnym pochodzeniu i z różnych warstw społecznych. I to właśnie jest istotą ostatniej powieści Mario Vargasa Llosy - opozycja pomiędzy mieszkańcami Peru  rdzennego pochodzenia, a tymi wywodzącymi się od przybyszów z Europy. W rozmowie z Agatą Kasprolewicz Tomasz Pindel powiedział, że nie jest pewien, czy autor kpi sobie z credo Toñiego i jego wiary w scalającą moc ulicznego walca i należy tę powieść odczytywać ironicznie, czy też traktuje swojego bohatera serio. Jeśli tak, byłby to zwrot w postawie pisarza, który dotąd utożsamiał się raczej z tradycją europejską obecną w peruwiańskim społeczeństwie. Jak odczytałabym tę powieść bez tego kontekstu? Jako historię prostodusznego człowieka, fascynata muzyki, który poza nią niewiele świata widzi, tworzącego dzieło swojego życia i przeżywającego w związku z tym wzloty i upadki, nadzieje i rozczarowania. Na pewno nie jest to moja ulubiona powieść Mario Vargasa Llosy, ale warta lektury.

Długo zastanawiałam się, czy sięgać po "Diabła z prowincji"

kolumbijskiego pisarza Juana Cárdenasa (ArtRage 2024; przełożyła Katarzyna Okrasko). Argumentem za było oczywiście moje zainteresowania literaturą latynoamerykańską, przeciw to, co o powieści mogłam wyczytać z info wydawnictwa, jednego z moich ulubionych. Obawiałam się elementów nierealistycznych i groteski, za którymi nie przepadam. Ostatecznie przekonała mnie rozmowa - tym razem Michała Nogasia z reaktywowanej radiowej Trójki z samym autorem. Wynikało z niej, że oprócz tego, co mnie zniechęcało, znajdę też w powieści to, czego szukam najbardziej - w tym wypadku kolumbijskiego świata i jego problemów. Zaczęło się dobrze, no może bez wielkiego wow, ale okej. Niestety im bliżej końca, tym bardziej czułam się rozczarowana, a już ostatni rozdział wprawił mnie w konsternację. Za chwilę pojawią się konkrety, ale może najpierw parę zdań wprowadzenia. Jest to historia mężczyzny, zwanego w powieści biologiem, bo takie ma wykształcenie, który po latach spędzonych w Europie, po jakichś niepowodzeniach zawodowych i osobistych wraca do rodzinnego miasta na kolumbijskiej prowincji. Dostaje pracę nauczyciela biologii, która go nudzi, w szkole dla dziewcząt, zamieszkuje u matki, spotyka dawnych znajomych. Śledząc jego historię, poznajemy tajemnice rodzinne, a co za tym idzie kolumbijskie problemy - różnice społeczne, niepokoje polityczne, przemoc, eksploatowanie ziemi przez uprawę palmy olejowej. Skąd moje rozczarowanie? Chyba z tego, że książka jest bardzo krótka, zaledwie sto dwadzieścia stron. Czasem zwięzłość bywa zaletą, tym razem moim zdaniem to wada. Kiedy robi się naprawdę interesująco, kiedy autor stawia bohatera przed moralnym dylematem - zaprzedać się za dobre pieniądze firmie prowadzącej badania nad jakimś szkodnikiem atakującym palmę olejową czy nie przyjąć ich propozycji, w końcu szkodnik to szkodnik, ale te palmy - i wynikającymi z jego wahania konsekwencjami, powieść się kończy. To, co najciekawsze, zostało potraktowane powierzchownie, w dodatku w nieco nierealistycznym sosie. A ostatni rozdział, który wprawił mnie w konsternację? Dlaczego? To taka sytuacja, kiedy nie wiem, czy autor pisze same mądrości, czy po prostu produkuje bełkot. Czy jestem nieznającą się na niczym profanką czy może jednak ktoś tu robi mnie w trąbę?

Wróć do domu. Wróć do ssaczej miłości. Wróć do miłości pierwotnej. Do grzechu pierworodnego. Proaktywny wyznawco kontrreformacji, napełnij swój kielich i wróć do gniazda. Wróć do jaja. Uprawiaj swój własny ogród.

I dalej do końca rozdziału w tym samym stylu. Zdecydowanie nie lubię takich sytuacji. A moje rozczarowanie było jeszcze większe, kiedy czytałam ostatnią z podróżnych powieści. Wtedy ostatecznie zrozumiałam, że "Diabeł z prowincji" to raczej wydmuszka niż ważna literatura. O ile pamiętam, ArtRage ma wydać kolejną powieść Juana Cárdenasa. Moje zainteresowanie literaturą latynoską jest tak wielkie, że dam mu drugą i ostatnią szansę. 

A teraz o powieści, która naprawdę mnie porwała i poruszyła. Z tej

trójki tę zdecydowanie stawiam najwyżej. Powiem więcej, została ze mną, jest wśród tych najważniejszych czytanych ostatnio. To książka meksykańskiej pisarki Brendy Navarro "Prochy w ustach" (ArtRage 2025; przełożyła Agata Ostrowska). Niewiele dłuższa od "Diabła z prowincji" (dwieście stron), ale tym razem jej mikra objętość nie przeszkadza. Powieść jest gęsta od problemów, emocjonalna, poruszająca i świetna językowo, pisana na rozmaite sposoby. Czasem autorka, a za nią tłumaczka, wywija językiem, czasem pisze po bożemu. Ale najważniejsze są problemy poruszane w tej książce. To historia meksykańskiego rodzeństwa, którego matka po osobistych przejściach opuszcza Meksyk i wyjeżdża do Hiszpanii. Za lepszym życiem, za samodzielnością, a przede wszystkim za spokojem - za niestrachem (wiem, nie ma takiego słowa, ale już jest, bo je napisałam) przed wszechobecną w Meksyku przemocą wobec zwykłych ludzi, a wobec kobiet w szczególności. Autorka pokazuje konsekwencje jej decyzji, jednocześnie nie upraszcza, nie potępia jej, nic tu nie jest czarno- białe, są rozmaite odcienie szarości. Wbrew temu, co napisałam, nie ona jest główną bohaterką, a jej córka, która opowiada swoją historię i historię rodziny. Kiedy matka wyjeżdża do Hiszpanii, ona i jej młodszy brat zostają z dziadkami mieszkającymi na osiedlu wojskowych. I to ona staje się opiekunką Diega, i to ona musi się mierzyć z tęsknotą za matką jego i własną, z problemami przypisanymi do jej życia nastolatki, z przemocą, przed którą uciekła matka, z rozczarowaniem, że nie wraca, że ich nie odwiedza. Kiedy w końcu po latach sprowadzi ich do Hiszpanii, pojawią się nowe problemy. Tęsknota za dawnym życiem z dziadkami w Meksyku, trudności z adaptacją w nowym środowisku, odczuwana na każdym kroku pogarda. Niby mówią tym samym językiem, a jednak trochę inaczej, na dodatek mają ciemny odcień skóry, a więc nie przynależą do białej Hiszpanii. Poczucie wykluczenia, niezrozumienia, samotność, tęsknota, nieporozumienia rodzinne doprowadzą Diega do samobójstwa. Niczego tu nie zdradzam, bo dowiadujemy się tego na pierwszej stronie powieści. Chociaż książka jest z tych krótszych, autorka znakomicie sportretowała bohaterów, szczególnie Diega i jego siostrę, narratorkę. Pozwoliła nam wniknąć w kłąb ich problemów, rozczarowań, złości, tęsknot i niemocy. Kiedy narratorka wraca na chwilę do Meksyku z prochami brata, mając być może nadzieję, że już tam zostanie, rzeczywistość szybko  sprowadza ją na ziemię. Jest jeszcze gorzej niż było - przemoc rozlewa się coraz szerzej. Musi wrócić do Hiszpanii. Jej tragedia polega na tym, że alternatywą dla życia w cieniu przemocy jest życie beznadziejne - słabo opłacana, ciężka praca opiekunki małych dzieci lub starszych ludzi w pakiecie z pogardą, jaką dostają takie kobiety jak ona i jej matka od swoich pracodawczyń i pracodawców. Bez takich jak one białe, bogate, europejskie społeczeństwo zginęłoby, ale nie potrafi docenić ich pracy. Najlepiej gdyby stały się niewidzialne. I tak dzień w dzień przez kilkanaście godzin. I nie ma ucieczki. A może jakaś jest, ale wymaga ogromnego hartu ducha z dodatkiem wielkiej garści szczęścia. Świetna powieść, która mnie przeczołgała i dała do myślenia. Wprawdzie nie mieszkamy w Hiszpanii, ale czy podobnego losu nie doświadczają sprzątające nasze domy i opiekujące się naszymi dziećmi oraz rodzicami Ukrainki?

György Dragomán "Biały król"

Dziś będzie o książce zapomnianej, bo wydanej w Polsce prawie

dwadzieścia lat temu. Seria, w której się ukazała, też należy już  do przeszłości. To "Biały król" György'ego Dragomána (Czarne 2007; przełożyła Elżbieta Cygielska) z porzuconej przez wydawnictwo serii Inna Europa, Inna Literatura. Obiecałam sobie, że poszperam w tym cyklu, bo można tam znaleźć prawdziwe perełki. Ot, choćby niedawno czytałam "Pływaka" Zsuzsy Bánk

A jak wpadłam na "Białego króla"? Od dawna miałam ochotę wybrać się na spotkanie Klubu Książki Środkowoeuropejskiej, ale zawsze coś mi nie pasowało. Kiedy przeczytałam listę tytułów na kolejny sezon, zainteresował mnie właśnie ten - uznałam, że to coś dla mnie.

Najpierw kilka słów o autorze. György Dragomán jest Węgrem urodzonym i wychowanym w Rumunii. Kiedy miał piętnaście lat, a był to rok 1988, jego rodzina przeniosła się na Węgry, gdzie (chyba) do dzisiaj mieszka. Wydał trzy książki. Dwa lata temu w innym wydawnictwie ukazała się jego powieść "Stos", którą mam w czytniku, ale zabierając się za "Białego króla", oczywiście nie skojarzyłam autora. Jest też tłumaczem.

"Biały król" to zbiór opowiadań, połączonych osobą narratora i innych postaci, o dzieciństwie spędzonym w komunistycznym kraju nigdzie w książce nienazwanym. Są jednak dwa tropy, chociaż wzajemnie sprzeczne. Jeden wskazuje bezpośrednio na Rumunię - ojciec narratora zostaje aresztowany i zesłany do obozu pracy przy budowie kanału Dunaj-Morze Czarne. Wiadomo, że ten rumuński kanał został wybudowany rękoma więźniów politycznych. Z drugiej jednak strony w pewnym momencie wspomniana jest wojna domowa. To z kolei wskazywałoby na rok 1956 na Węgrzech. Wprawdzie takie pojęcie też pojawia się w najnowszej historii Rumunii, ale dotyczy roku 1989, a uważne czytelniczki i tacy czytelnicy nie przeoczą informacji, że akcja toczy się w roku 1986, bo w jednym z rozdziałów mowa jest o zatajonym przez władzę wybuchu elektrowni w Czarnobylu. Wprawdzie miejsce nie zostaje nazwane wprost, ale skojarzenie jest jednoznaczne. Czy autor celowo myli tropy, nie pisze konkretnie, chcąc stworzyć obraz uniwersalny? Czy może pojęcie wojna domowa to inwencja tłumaczki, wobec tego oczywistym jest, że miejsce akcji to Rumunia? 

Jeśli ktoś spodziewa się obrazu sielskiego dzieciństwa, bardzo się myli. To, co najbardziej zwróciło moją uwagę, to wszechobecna przemoc. Zaczyna się od opresji władzy wobec obywateli. Jak już wspomniałam, ojciec narratora za podpisanie jakiejś petycji zostaje aresztowany i zesłany do obozu pracy na budowę kanału Dunaj-Morze Czarne. Ani kilkunastoletni syn, ani jego matka, ani  ojciec, który był pierwszym sekretarzem partii w mieście i ma znajomości w kręgach władzy, nie mają od niego żadnych wiadomości. A wieści z tych obozów dochodzą straszne - to praca ponad siły. Czy żyje? Kiedy zostanie zwolniony? Nie sposób się dowiedzieć. Kiedy matka narratora spróbuje uzyskać jakieś informacje o mężu dzięki koneksjom teścia, który nie utrzymuje z nią kontaktów, i spotka się z jego znajomym nazywanym w książce ambasadorem, też zostanie przez niego potraktowana brutalnie. Bicie i fizyczne znęcanie się jest powszechnie stosowaną karą przez nauczycieli w szkole, ale też przez innych dorosłych wobec dzieci. I nikogo to nie dziwi. 

... Żelazna Pięść mnie nie uderzył, zgasił papierosa, potem palec wskazujący przyłożył do ust i syknął - pssst! Zamilkłem jednak dopiero wtedy, kiedy zobaczyłem, że drugą rękę wkłada do kieszeni, wiedziałem, że zaraz wyjmie kastet i będzie po mnie, dobrze, jeśli skończy się na szpitalu ...

Okrutni wobec siebie są też koledzy narratora. To nie zwykłe bójki, to przemoc, która może doprowadzić do śmierci, a w wyniku jednej z zabaw, chociaż tę bitwę o piłkę i boisko trudno tak nazwać, o mało nie doszło do groźnego pożaru. Okrutni wobec siebie są także dorośli. Kiedy w sklepie skończą się pomarańcze, wybucha niezwykła agresja, która przeradza się w bijatykę, demolowanie sklepu, kradzieże i próbę linczu na bogu ducha winnej ekspedientce. Najbardziej jednak chyba przejmująca jest scena, kiedy w czasie nauki strzelania dziadek na oczach wnuka zabija kota. Ale wszechobecna jest też przemoc psychiczna. Dziadkowie narratora żyją jak pies z kotem, robotnicy kładący rury na boisku żartują sobie w okrutny sposób z narratora, twierdząc, że jego ojciec pracuje na tej budowie, a nie wrócił do domu, bo twarz ma pokrytą strasznymi bliznami po przejściu ciężkiej choroby, której nabawił się na budowie kanału. Takich przykładów jest o wiele więcej. Przemoc w tym strasznym świecie została znormalizowana i nikogo nie dziwi, nikt przeciwko niej nie protestuje i nie buntuje się. Przeciwnie, każdy przyjmuje ją jako coś zwyczajnego. 

Znormalizowane zostały też rozmaite oszustwa i kanty. Przynajmniej dwa razy dochodzi do sytuacji, że w zawodach szkolnych drużyn z góry wiadomo, która zwycięży. Nie ma się po co starać. Przeciwnie, najlepiej byłoby tak grać, aby nie zająć pierwszego miejsca. W razie czego wynik i tak zostanie sfałszowany.

... patrzyłem na usta komendantki i jak w zwolnionym tempie widziałem, że formułuje słowa, głos jednak do mnie nie docierał, tylko z ruchu warg odczytałem więc sześćdziesiąt trzy punkty, chciałem krzyknąć, że to nieprawda. To oszustwo, zdobyłem przecież komplet punktów ...

Bywa, że przerażenie miesza się z humorem. Trudno się nie uśmiechnąć, kiedy czyta się groteskowe opisy awantur czy bijatyk albo scenę, kiedy uczniowski wybryk może przerodzić się w akt sabotażu, jeśli tak zdecyduje nauczyciel.

... potem Żelazna Pięść schował wentyl, odwrócił się do mnie tyłem i udawał, że wygląda przez okno, następnie powiedział, że chyba wiem, co zrobiłem, że to nie był uczniowski kawał, tylko akcja sabotażowa, antypaństwowy sabotaż, i jak będzie chciał, to nie dość, że wyrzucą mnie ze szkoły, ale jeszcze trafię do domu poprawczego ...

Ale zaraz śmiech więźnie w krtani, bo jesteśmy świadkami jakiegoś pandemonium.

Drugim dojmującym wrażeniem z lektury jest samotność narratora. Pozornie wiedzie chłopackie życie. Spotkania z kolegami, gra w piłkę, jakieś zabawy, jakieś draki, ale głęboko odczuwa utratę ojca. Jego zdjęcie nosi w kieszeni, martwi się brakiem wiadomości. Nie znajduje jednak oparcia u dorosłych. Matka pochłonięta jest swoją rozpaczą i niemocą. W dodatku straciła pracę, bo jest przecież żoną wroga politycznego, więc dochodzi jeszcze jedna troska. Nie ma więc głowy, aby zajmować się uczuciami syna. Odnosiłam wrażenie, że czasem to on wchodził w rolę dorosłego, wyczuwając nastroje matki. Pocieszenia narrator nie znajdzie też u dziadków, których odwiedza bardzo rzadko. Zresztą o jakiej bliskości może być mowa, skoro do dziadka zwraca się towarzyszu sekretarzu. Towarzyszami są tu zresztą wszyscy, nauczyciele w szkole, trener w klubie, niemal każdy dorosły.

Straszny to świat, w którym królują przemoc, hipokryzja, strach i samotność. Świat, w którym lepiej udawać, że o pewnych sprawach się nie wie.

... wiedziałem, że są sprawy, o których nawet rozmawiać jest niebezpiecznie, na przykład, co się dokładnie działo podczas wojny domowej albo kto za ile potrafi załatwić mięso lub kawę, albo kogo i czym można przekupić, albo dlaczego pieprzonym zdrajcą ojczyzny jest pierwszy sekretarz partii i naczelny dowódca sił zbrojnych, albo kogo z naszych znajomych zabrali, czy też u kogo i dlaczego odbyła się rewizja.

Cieszę się, że odkryłam "Białego króla", chociaż gorzka to lektura.

Anna Kamińska "Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak"

O książce Anny Kamińskiej "Simona. Opowieść o niezwyczajnym

życiu Simony Kossak" (Wydawnictwo Literackie 2015, najnowsze wydanie 2024) oczywiście słyszałam, ale wystarczyło mi  kilka bardzo ciekawych rozmów z autorką, aby dowiedzieć się czegoś więcej o Simonie Kossak, dlatego jej biografii czytać nie zamierzałam. Cóż, w oceanie książek, które bardzo chciałam przeczytać, zwyciężały inne tytuły. Potem był bardzo dobry dokument "Simona" Natalii Korynckiej-Gruz, a niedawno film fabularny Adriana Panka "Simona Kossak". Recenzje miał różne, mnie się podobał, chociaż nie bezkrytycznie. No i to był ten impuls, aby jednak sięgnąć po biografię tej nietuzinkowej kobiety. Zrobiłam to i nie żałuję, czyta się znakomicie, połknęłam ją w ciągu paru dni, wśród których były takie, kiedy nie miałam zbyt wiele czasu na czytanie.

Książka Anny Kamińskiej nie powstała wcale z  zainteresowania autorki postacią Simony Kossak, po prostu była to propozycja od wydawnictwa, ale w miarę pracy nad jej biografią pojawiła się fascynacja, o czym przekonujemy się, czytając ostatni rozdział, a właściwie list autorki do bohaterki jej biografii. To jednak wcale nie oznacza, że książka napisana została na klęczkach. I chyba w tym wypadku byłoby to niemożliwe, ponieważ Simona Kossak już za życia wzbudzała liczne kontrowersje. Jedni ją uwielbiali, inni nie lubili, uważali za osobę apodyktyczną i awanturnicę. 

Kiedy ja o niej usłyszałam? Nie umiem powiedzieć, ale było to dawno, jeszcze przed ukazaniem się książki, a tym bardziej obu filmów. Wydaje mi się, że przeczytałam jakiś artykuł w "Przekroju" w czasach, kiedy ukazywał się jeszcze jako tygodnik w Krakowie. Mgliście pamiętam, że już wtedy Simona i mnie jakoś zainteresowała. Kiedy kilka lat temu byłam w Białowieży, oczywiście nie mogłam ominąć Dziedzinki. Poszłyśmy z koleżankami na piechotę tą samą drogą, którą ona przemierzała kiedyś na rowerze lub na motocyklu, a potem już samochodem, aby obejrzeć opuszczoną siedzibę Simony Kossak i Lecha Wilczka. Można na nią spojrzeć zza ogrodzenia, a przed bramą obejrzeć trochę zdjęć wyeksponowanych w czymś w rodzaju dużego albumu przyczepionego łańcuchem do drewnianego pulpitu. Nigdy natomiast nie słuchałam żadnych jej radiowych felietonów ani nie czytałam książek czy artykułów jej autorstwa.

Na co przede wszystkim zwróciłam uwagę w biografii Simony Kossak? 

Z wielką ciekawością czytałam pierwszą część książki zatytułowaną Kraków. Upadł mit wspaniałej rodziny Kossaków i wspaniałej Kossakówki, który zbudowałam sobie dawno temu dzięki lekturze "Marii i Magdaleny" Magdaleny Samozwaniec. Oczywiście tamta książka opowiada o wcześniejszych czasach, jest też możliwe, że w mojej pamięci nie pozostały żadne krytyczne uwagi dotyczące rodu Kossaków oraz ich rodzinnego domu i ja sama zmitologizowałam sobie tych ludzi i to miejsce. Kossakówka, i jej mieszkańcy, widziana oczami Simony i innych wypowiadających się w książce osób to miejsce, w którym w życiu nie chciałabym się znaleźć. Zagracone, śmierdzące stęchlizną, hołdujące wartościom, które nie są mi bliskie. Egzystencja tam w czasach, do których odnosi się książka, czyli za życia ostatniego z trójcy Kossaków, Jerzego, ojca Simony i Glorii, wcale nie była łatwa. Już wtedy brakowało pieniędzy, Jerzy malował niemal na akord, dzieci trzymane były krótko, panował zimny wychów. W dodatku przynajmniej jedno z nich powinno być chłopcem, aby kontynuować tradycję rodzinną. A jeśli już były dziewczynami, to z góry wyznaczono im role - jedna powinna malować, a druga pisać. Niestety Simona nie dawała nadziei na spełnienie żadnego z tych oczekiwań. Po śmierci Jerzego sytuacja finansowa jeszcze się pogorszyła. Trzeba przyznać, że najpierw Elżbieta, matka obu sióstr, a potem Gloria, która pozostała w Kossakówce, wykazywały się ogromną zaradnością, aby utrzymać się na powierzchni. Chociaż obie raczej jawią się jako czarne charaktery, to w tej dziedzinie należy im się sprawiedliwość. A Simona nie odnajdowała się ani w rodzinie, ani w Krakowie. Od dzieciństwa najlepiej czuła się wśród zwierząt i w ogrodzie, a kiedy wreszcie odnalazła swoją drogę, studiując biologię, marzyła o ucieczce w Krakowa i zamieszkaniu w dziczy. Celowała w Bieszczady, Białowieża miała być tylko przystankiem na tej drodze.

Pasjonująca jest oczywiście opowieść o życiu w Białowieży, a szczególnie w Dziedzince. Chociaż jestem człowiekiem miasta, za żadne skarby nie przeniosłabym się na wieś, a już na pewno nie w taką głuszę, lubię wygody, nie chciałabym, aby zwierzęta wyglądały z każdego kąta mojego mieszkania, to jednak jakaś cząstka mnie zazdrości jej takiego życia. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że je romantyzuję, czytam o tym tak, jak w dzieciństwie czytałam powieści przygodowe. Było to przecież życie pełne niewygód i trudów, ale Simona kochała Dziedzinkę, współbycie ze zwierzętami i z naturą.

Ale najbardziej fascynująca jest sama bohaterka tej książki. Kobieta niejednoznaczna, przez jednych uwielbiana, przez innych darzona szacunkiem, a przez innych znienawidzona. Żyjąca w cieniu rodziny, próbująca się wyzwolić z tych pęt, jednocześnie to dziedzictwo okazało się dla niej ważne, czego najlepszym dowodem jest jej relacja ze społecznością Liceum Plastycznego z okolic Łomży - szkole nadano imię Wojciecha, który przyjeżdżał tam, kiedy starał się o rękę swojej przyszłej żony pochodzącej z okolicy. To tam w rodzinnym grobie swoich przodków kazała się pochować. 

Simona żyła cały czas w cieniu nazwiska. I przywiozła do Białowieży ten bagaż nazwiska, kompleks męskiego potomka, napięcie, że ma być kimś wielkim jak każdy Kossak. Odcięła się od Krakowa, ale nigdy nie odcięła się od tradycji rodziny.  

Była pionierką obrony Puszczy Białowieskiej, potrafiła toczyć boje w tej sprawie, co sprawiało, że skłóciła się z wieloma osobami, które wcześniej były jej życzliwe. Jedni uważali, że ma rację, inni, że nie rozumie postępu naukowego w dziedzinie badań nad zwierzętami. Jednocześnie wpuściła do ogrodu Dziedzinki nawłoć, roślinę ładną, ale bardzo ekspansywną i trudną do wytępienia. Takich sprzeczności było znacznie więcej. 

A tak naprawdę smak Simony jest słodko-gorzki. Ona była ostra. Miała charyzmę. Jak się wkurzała - to zdrowo. W momencie zagrożenia nie waliła na oślep, tylko była coraz bardziej celna w swoich złośliwościach. I do tego padały wulgarne słowa. Mieliła ludzi i w ten sposób narobiła sobie wrogów.

Ona była w życiu otoczona wrogim światem: rodziny, w której mężczyźni dobrze malowali, i ona też miała być mężczyzną; miastem, którego nie lubiła; społecznością naukową, która walczy ciągle o pieniądze na badania i ze sobą rywalizuje. Musiała się chyba zahartować w bojach, bo potrafiła walczyć i się bronić. 

"Były dwie Simony - twierdzi bliska jej osoba. - Pierwsza szukała akceptacji. W dzieciństwie nie była akceptowana przez rodziców i przez całe życie chciała udowodnić, że jest coś warta. (...) Chciała robić karierę i była mocno skoncentrowana na pracy." (...) Druga Simona - kontynuuje bliska osoba - urodziła się, gdy zdobyła tytuły naukowe i uwierzyła w siebie. Kiedy zaspokoiła potrzebę akceptacji, osiągnęła wszystko, co można w nauce, czyli otrzymała tytuł profesora - urodził się człowiek wszechwiedzący. Zrobiła się apodyktyczna, nie słuchała innych. To inni ją musieli wysłuchiwać - wygłaszała monologi, pouczała i nie dała nikomu dojść do słowa. Traktowała ludzi instrumentalnie, nawet przyjaciół.

No i wreszcie ekscytację budzi jej relacja z Lechem Wilczkiem, fotografikiem, z którym mieszkała w Dziedzince. Nie byli małżeństwem, nie byli nawet parą w takim sensie, jak lubimy to widzieć. To związek niekonwencjonalny dwójki ludzi nieznoszących żadnych więzów. Wygląda jednak na to, że to Simona w tym układzie znosiła więcej wyrzeczeń i czasem cierpiała w milczeniu. Niektóre osoby opowiadające w książce o ich związku twierdzą, że Lech dopiero po jej śmierci zaczął ich relację idealizować, a za jej życia był trudnym partnerem. Inni uważają, że na pewno łączyło ich uczucie. Cóż, to skomplikowane.

Fascynująca, nietuzinkowa, niejednoznaczna bohaterka. Ale takie osoby są przecież najciekawsze, chociaż nie zawsze łatwo się z nimi żyje. Cieszę się, że przeczytałam biografię Simony Kossak.

Popularne posty