Bartosz Jastrzębski, Jędrzej Morawiecki, Maciej Skawiński "Jutro spadną gromy"

Nazwiska Bartosza Jastrzębskiego i Jędrzeja Morawieckiego nie były mi obce. Już wcześniej słyszałam o ich reporterskich książkach. Wiedziałam, że pewnie warto je przeczytać, ale wiadomo, były pilniejsze lektury. Tym razem jednak nie miałam wyjścia. Kto poznał reportaż Marcina Kąckiego o Białymstoku i okolicach wydany przez Czarne, po prostu musi sięgnąć po książkę "Jutro spadną gromy" autorstwa wędrownych dziennikarzy, czyli Jastrzębskiego i Morawieckiego, wzbogaconą zdjęciami Macieja Skawińskiego (Fundacja Sąsiedzi 2015). Dlaczego? Bo to reportaż z Podlasia. Można go potraktować jako uzupełnienie pozycji Kąckiego. Ale oczywiście jest to rzecz zupełnie autonomiczna i w gruncie rzeczy inna.

Reporterzy przemierzają Podlasie i próbują zmierzyć się z jego mitem. Czy rzeczywiście ta pograniczna ziemia jest przesycona mistycyzmem? Prawda to czy legenda? A jeśli tak to dlaczego? Właściwie konstatacja jest smutna. Podlasie wymiera. Starzeje się. Młodzi uciekają do Białegostoku albo innych większych miast, albo jeszcze dalej w świat. Wioski wyludniają się, zostają w nich sami starzy ludzie. Tylko w weekendy albo latem zjeżdżają tu przybyłki. To między innymi w nich widzi zagrożenie jeden z rozmówców Jastrzębskiego i Morawieckiego. Kim jest przybyłek? Dlaczego jest taki groźny? To mieszkaniec miasta, który kupił sobie na Podlasiu kawałek ziemi albo starą chałupę. Jest tu gościem, nie rozumie tego miejsca, nie zna i nie szanuje jego zwyczajów, nie wtapia się w lokalną społeczność. Wpada tylko na chwilę, a że ma tyle do zrobienia, więc nieważne niedziela to czy inne miejscowe święto, pracuje. A dla miejscowych to jak policzek. Dlatego kiedy poumierają, nikt ich nie zastąpi. Skończy się magiczne, mistyczne Podlasie. Wioski znikną zagarnięte przez las. Przecież nie uratują tej pogranicznej krainy nieliczni zapaleńcy, którzy szukają tu azylu albo sensu. Jeśli rzeczywiście za jakiś czas definitywnie przeminie tutaj wiek dziewiętnasty, a wraz z nim zniknie odrębność i wyjątkowość Podlasia, to przynajmniej zostanie ta książka. Świadectwo innych czasów.

Właściwie nigdy specjalnie nie zastanawiałam się nad fenomenem tych terenów, nigdy tam nie byłam. Dzięki książce Jastrzębskiego i Morawieckiego mogłam odbyć wirtualną podróż, poczuć to miejsce, zrozumieć jego fenomen i jego problemy. Ich opowieść ma klimat i atmosferę, jest bardzo sensualna. Niemal czujemy pierwsze krople deszczu, otula nas wilgotna mgła, chmury suną nisko po ołowianym niebie, zimno przenika do kości albo przeciwnie, świeci słońce, robi się skwar, wędrujemy pylistą drogą, wpatrujemy się w wody Narwi albo Bugu. Ale istotą książki są rozmowy z ludźmi. Reporterzy wędrują od wioski do wioski, od przysiółka do przysiółka, bo w każdym z tych miejsc liczą na spotkanie. Czasem ledwie uda im się zamienić słowo, innym razem trafią na gadułę. Do niektórych wracają. Nikogo nie oceniają, wszystkich obdarzają sympatią, każdego są ciekawi. Z miejscowymi prawosławnymi księżmi rozmawiają o lokalnych społecznościach, o relacjach między katolikami a prawosławnymi. Ze starymi ludźmi o przeszłości, o czasach wojny, o partyzantce, o ich żydowskich sąsiadach, których już nie ma, o konfliktach polsko-białoruskich. Z antykwariuszką z Krynek o tym, dlaczego porzuciła Gdańsk i nie zważając na materialne niewygody, osiadła tutaj. Z ekologiem z Białowieży prowadzą fascynującą rozmowę o Puszczy Białowieskiej. Ta rozmowa znakomicie wpisuje się w konflikt o Puszczę, który ostatnio rozgorzał na nowo. Wiele wyjaśnia i tłumaczy. Z pisarzem poszukują sensu. Szeptucha Hanna opowiada im, jak zjeżdżają się do niej ludzie, aby szukać pomocy. A motywem spajającym ich wędrówkę jest poszukiwanie Księgi Sybilli albo Klucza. Podobno są tacy, którzy je widzieli, czytali albo mają. Podobno jest w nich wszystko, co było i co będzie, i odpowiedź na pytanie, po co. To jak poszukiwanie Świętego Graala.

Na czym więc polega fenomen Podlasia? Na mieszance kultur, języków i religii, która sprawia, że to miejsce jest tak różnorodne i ciekawe, ale też nie wolne od konfliktów. Na tym, że wojenna i powojenna przeszłość ciągle jeszcze żyje, budzi spory i lęki. Nadal niełatwo o niektórych sprawach mówić, nadal żyją ludzie, którzy pamiętają pacyfikacje białoruskich wsi. Na tym, że tak blisko stąd do granicy, która bezwzględnie podzieliła krewnych, przyjaciół, ziemię. Często przypadek decydował, która wioska znalazła się po której stronie. No i oczywiście na mistycyzmie, który jeszcze się tu czuje.

Jastrzębski i Morawiecki chowają się w cieniu swoich rozmówców, nie epatują sobą, tylko od czasu do czasu pozwalają sobie na snucie filozoficznych czy antropologicznych refleksji. To też wartość tej książki. No i są jeszcze zdjęcia Macieja Skawińskiego.

Marcin Kącki "Białystok. Biała siła, czarna pamięć"

Zawsze mam problem z takim przekazem, jaki niesie najnowsza książka Marcina Kąckiego

"Białystok. Biała siła, czarna pamięć" (Czarne 2015). Zastanawiam się, czy tak rzeczywiście wygląda białostocki świat. Na ile jego obraz został zniekształcony, wyolbrzymiony, kiedy autor zebrał w jednym miejscu wszystkie problemy nękające to miasto. Ile jasnych barw pominął, aby tym bardziej czarne biło w oczy? Może o każdym miejscu mogłaby powstać taka książka? - myślę sobie przewrotnie. Może o moim mieście też? Wiadomo, jak przekaz medialny potrafi wzmocnić, podbić opisywane zjawiska, rozdmuchać zdarzenia. Ale szybko przychodzi otrzeźwienie. Zaraz, zaraz, przecież Kącki nie zmyślił tego wszystkiego, o czym przeczytałam. Przecież swastyki i nazistowskie napisy malowane na murach i na przystankach, które w pewnym okresie stały się plagą Białegostoku, to fakt. Podobnie jak antysemickie i rasistowskie ataki, groźby pod adresem twórców Teatru Trzyrzecze, działalność rozmaitych organizacji o charakterze faszystowskim, masowe podpalenia starej, drewnianej zabudowy miasta i wiele innych zdarzeń. Statystyki nie kłamią. W pewnym miejscu autor posługując się policyjnymi i sądowymi raportami, zbiera razem tego typu zdarzenia. Co charakterystyczne, fala, która zaczęła się w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, narasta. Im bliżej roku 2015, tym bardziej statystyki pęcznieją. Równie obrazowe jest zestawienie postępowań prokuratorskich prowadzonych w całym kraju w roku 2013. Białystok jest na drugim miejscu, za Warszawą, a przecież wielkość miast jest nieporównywalna. Wiadomo, stolica, metropolia, duża miejscowość zawsze przoduje w takich statystykach. Ale Białystok? Miejsce, które jeszcze jakiś czas temu kojarzyło się ze słodką, sielską tradycją? Kraków, Poznań, Szczecin, Wrocław, miasta większe, pozostają w tyle za Białymstokiem w tej niechlubnej konkurencji. Marcin Kącki, nagradzany reporter i dziennikarz śledczy, w licznych wywiadach, jakich udzielił z okazji premiery książki, zarzeka się, że przystępował do pracy bez emocji, uprzedzeń, a nawet bez specjalnego entuzjazmu i oczekiwań. Temat znalazł jego, nie odwrotnie, został mu zaproponowany przez wydawnictwo. Mówi, że jeszcze nigdy żadna jego książka nie spotkała się z takim czytelniczym odzewem. No i jeszcze, że reportaż ma boleć. Więc nawet jeśli autor skupił jak w soczewce wszystkie białostockie i okołobiałostockie problemy, nawet jeśli przyglądamy się im przez szkło powiększające, to przecież one są, nie zostały wymyślone.

Jaki obraz miasta i okolic wyłania się z książki? Kiedy teraz, po przeczytaniu całości, patrzę z niewielkiego, ale jednak, dystansu, to przychodzi mi na myśl przymiotnik duszne. Miasto, gdzie powiązania między władzami samorządowymi, bardzo silnym Kościołem, biznesem, klubem sportowym (Jagiellonia Białystok) są bardzo ścisłe. Nie sposób stwierdzić, gdzie zaczyna się jedno, a kończy drugie, jak daleko sięgają wpływy każdej z tych instytucji. Ta sieć powiązań przygniata miejscowe elity intelektualne i naukowe, które nie zawsze potrafią wyjść z jej cienia. Ci, którzy mają odwagę inaczej myśleć, mówić, nagłaśniać problemy, próbować im zaradzić, spotykają się z mniejszymi czy większymi szykanami, środowiskowym ostracyzmem, bywa, że z aktami przemocy. Na to wszystko nakłada się jeszcze ciemne, przestępcze oblicze miasta. Bardzo często ludzie po cichu wspierający organizacje o charakterze faszystowskim czy rasistowskim albo z nimi sympatyzujący to przysłowiowi krewni i znajomi królika albo porządni obywatele, drobni biznesmeni, mężowie, ojcowie. Ręka rękę myje. Trzeba odwagi cywilnej, aby ich tropić i wymierzyć sprawiedliwość, kiedy łamią prawo. Nieprzypadkowo to białostocki sędzia wypowiedział słynne zdanie, że swastyka to symbol szczęścia i nie dopatrzył się przestępstwa.

Ale nie można zapominać o drugim wielkim temacie tej książki. To pamięć, a właściwie jej brak. Współczesny Białystok powstał na gruzach zupełnie innego miasta, po którym nic w zasadzie nie zostało i dopiero od niedawna aktywiści i zapaleńcy próbują wypartą przeszłość przywracać. Przedwojenny Białystok to miasto przede wszystkim żydowskie. Polacy, ale i inne nacje, stanowili w nim mniejszość. Przedwojenna wielokulturowość Białegostoku to mit, jak twierdzi socjolożka Katarzyna Sztop-Rutkowska, łodzianka z urodzenia, białostoczanka z wyboru, która pracuje na tutejszym uniwersytecie i zajmuje się rozmaitymi badaniami, które oscylują wokół tematów żydowskich i wielokulturowych. Wcześniej jednak w wieku XIX i na początku dwudziestego to była istna wieża Babel. Pewnie nie przypadkiem właśnie w Białymstoku powstała idea esperanto, międzynarodowego, prostego języka, który miał pozwolić porozumieć się różnym nacjom. Jego twórca to białostocczanin, Ludwik Zamenhof. Miasto zamiast się nim chwalić, nie bardzo lubi o nim pamiętać. Czyżby dlatego, że był Żydem? Pamięć o nim przywracana jest bardzo powoli. Turystyczną wizytówką Białegostoku jest pałac Branickich. To do takich korzeni długo wszyscy się odwoływali. Dziś ten mit został zburzony, ale prawdziwa historia z trudem toruje sobie drogę do zbiorowej świadomości. Pamięć o żydowskich mieszkańcach miasta przez politykę historyczną PRL-u została zagrzebana głęboko. Nowi mieszkańcy, ludność napływowa z okolicznych wiosek i miasteczek tworzyła inne oblicze miasta. Dopiero w 2014 roku Tomasz Wiśniewski nakręcił krótki film, z którego białostocczanie mogli się dowiedzieć, że ich ulubiony Park Centralny, porośnięta lasem górka, miejsce zabaw i rozrywki, gdzie zimą dzieci zjeżdżają na sankach, kryje w swoim wnętrzu żydowski cmentarz. Kryje dosłownie. Pod zwałami ziemi stoją nadal setki macew. Mimo że, jak napisałam, pamięć o prawdziwej przeszłości jest dziś przywracana, trudno jest znaleźć w mieście jej upamiętnienia. Cóż, tym razem wierzę bez zastrzeżeń, że tak niestety jest. Skoro podobnie rzecz się ma w Warszawie, gdzie przecież o żydowskiej przeszłości miasta mówi się dużo i od lat, to dlaczego inaczej ma być w Białymstoku? Zanim sama w czasie mojej kilkudniowej wizyty w stolicy nie przekonałam się, jak jest, myślałam, że głosy o braku upamiętnienia choćby getta są przesadzone, wynikają z nadwrażliwości. Ku swojemu zdumieniu stwierdziłam, że to ja się myliłam. Turyście nie jest łatwo odnaleźć choćby Umschlagplatz. Na wszystkie miejsca, na przykład bunkier na Miłej, zarysy murów getta, trafiałam przez przypadek, kierując się intuicją, bo żadnych drogowskazów w przestrzeni miasta nie ma.

Daleko odbiegłam od tematu, dość dygresji. Czas kończyć. A kończę zapewnieniem, że reportaż Kąckiego to oczywiście znacznie więcej. Koniecznie muszę zaznaczyć, bo nie wiem, czy dość mocno wybrzmiało to we wstępie, że autor nie zajmuje się tylko Białymstokiem, ale i okolicami stolicy regionu. Dużo miejsca zajmują też problemy stosunków katolicko-prawosławnych, polsko-żydowskich, konfliktu wokół żołnierzy wyklętych (temat bardzo aktualny), a cały długi rozdział poświęca autor fenomenowi disco polo, bo Podlasie to ojczyzna i zagłębie tej muzyki. Reporter zamyka książkę opowieścią o dwóch cudach. Cudzie z Sokółki i cudzie narodzin. Z in vitro. Bo to w Białymstoku, o czym pewnie nie wszyscy wiedzą, pracował profesor Szamatowicz, pionier polskich badań nad in vitro. To tu narodziło się pierwsze polskie dziecko z probówki. Taki paradoks.

"Barany. Islandzka opowieść"

Przez kilka ostatnich tygodni niemal nie wychodziłam z kina. Zasiadałam przed ekranem w każdy weekend, czasem nawet oglądając dwa filmy, a i tak nie nadążałam i kilka tytułów sobie darowałam. Przesyt sprawił, że na islandzki film "Barany. Islandzka opowieść", bardzo chwalony, polecany, nominowany i nagradzany, poszłam z tygodniowym opóźnieniem, na dodatek bardzo się ociągając. Wydawało mi się, że historia dwóch skonfliktowanych braci, hodowców owiec, żyjących w odizolowanej od świata dolinie niczym zaskoczyć mnie już nie może. Ileż się już podobnych historii naoglądałam. W końcu jednak uległam i przyznaję rację tym, którzy twierdzili, że to pozycja obowiązkowa. Po raz kolejny sprawdza się zasada, że nie tyle jest ważne, co się opowiada, ile jak to się robi. I nie myślę tu wcale o eksperymentach formalnych, ale o emocjach. Film jest prościutki, tradycyjny, akcja toczy się niespiesznie, wiele tu ciszy, chociaż nie jest tak, że na ekranie oglądamy tylko dwóch milczących braci. Mimo tego opowieść wciąga, magnetyzuje, los bohaterów przejmuje. I, czego się nie spodziewałam, jednak kilkakrotnie zaskakuje, do samego końca. Ale uwaga! To nie jest komedia! A tak się "Barany" reklamuje. Jeśli ktoś wybierze się do kina zwabiony mylną informacją dystrybutora, oczekując ciepłej, krzepiącej historii, może srodze się rozczarować. To poważna, surowa, przejmująca, ale nie sentymentalna, opowieść o konflikcie dwóch braci, o samotności, o społeczności żyjącej w izolacji, o surowej naturze i wreszcie o miłości do baranów. A trzeba wiedzieć, że owce dla Islandczyków oznaczają bardzo wiele, to narodowe dobro i narodowa świętość. Czas w dolinie płynie wolno, niewiele się zmienia, życie jest twarde, a człowiek zdany w dużej mierze nadal na kaprysy natury. Stanowi jej część. Przyroda daje, ale i odbiera. I jeszcze jedno - wbrew przypuszczeniom krajobrazy nie powalają pięknem, są raczej surowe i majestatyczne. Nawet kiedy kamera odjeżdża, pokazując perspektywę na dolinę, to i tak ma się wrażenie klaustrofobii, zamknięcia. Naprawdę warto wybrać się na ten film. A jeśli ktoś już widział, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Zwykle, kiedy dzielę moją filmową notkę na dwie części, oznacza to, że jest o czym pisać.  Dziś nie będę się specjalnie rozwodzić, bo film, chociaż bardzo dobry, to prosty i nie daje pola do wielu rozważań, ale muszę wspomnieć o kilku sprawach, o których bez spoilerowania trudno pisać. Właściwie chciałam się odnieść do interpretacji, z jakimi się spotkałam.

Podkreśla się, że braci, którzy czterdzieści lat nie rozmawiali ze sobą, jednoczy tragedia. Utrata owiec sprawia, że pękają bariery i odwieczny konflikt idzie w niepamięć. Moim zdaniem nie do końca tak jest. Owszem, Gummi prosi o pomoc Kiddiego, a ten mu jej udziela, nawet bardzo ochoczo, ale przecież nie szukają kontaktu ze sobą z powodu samotności i nieszczęścia, które ich dotknęło. Przeciwnie. Kiddi, outsider (Warto zwrócić uwagę, że nawet w czasie świątecznego spotkania z sąsiadami siedzi samotnie pochylony nad ciastem, odwrócony plecami do towarzystwa. Gummi jednak jest inny, świętuje wspólnie.), swoją rozpacz topi w alkoholu, ma za złe bratu, że przekazał służbom weterynaryjnym informację o chorobie jego ukochanego barana, uważa, że zrobił to z zemsty. A Gummiego też nie bardzo obchodzi los brata, o ile tylko jego upór nie zagraża jemu. Próbuje coś zrobić dopiero wtedy, kiedy urzędnik uświadamia mu, że ponieważ ziemia oficjalnie należy do niego, to on będzie miał problemy, kiedy brat zgodnie z rozporządzeniem nie uprzątnie stajni. Co ich w takim razie jednoczy? Tytułowe barany! Dopiero kiedy Gummi zorientował się, że sam nie uchroni tych kilku ocalonych owiec, prosi brata o pomoc. Jest zdesperowany. A on mu jej udziela, bo to jedyna szansa, aby ocalić rasę hodowaną tu od pokoleń. Nie chodzi przecież o jakieś owce, chodzi o tę konkretną islandzką rasę. To nie chęć szukania pociechy, ukojenia rozpaczy, wypełnienia pustki, jaka pojawiła się po utracie owiec, które były istotą, ba miłością, życia hodowców, sprawia, że bracia zaczynają ze sobą rozmawiać. To troska o zwierzęta każe im działać wspólnie. Dopiero zakończenie przynosi przebudzenie uczuć. Kiedy śnieżna burza staje się śmiertelnym zagrożeniem, Kiddi nie szuka już owiec, ale za wszelką cenę ratuje brata. To piękna, metaforyczna scena, która zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Jak ją rozumieć, poza oczywiście rozumieniem najprostszym, dosłownym? Nadzy bracia leżą spleceni w śnieżnej jamie niczym w łonie matki? Jeden tuli drugiego, próbując podtrzymać w nim życie (a może przywrócić?). Jakby wrócili do początku. Nagość symbolizuje niewinność, którą utracili, i narodziny. Jeśli przeżyją, ich miłość narodzi się na nowo. Owce nie będą już najważniejsze. Jeśli przeżyją. Przyznam, iż tak  polubiłam bohaterów, że bardzo chciałabym dowiedzieć się, co dalej. Czy ocaleli? A owce? Takie proste pragnienie widza, ale oczywiście rozumiem racje reżysera, który w taki niejednoznaczny sposób kończy swój film. Piękna, przejmująca scena. Nie pozwala o sobie zapomnieć.

Jest jeszcze w tym filmie inna przejmująca scena, oczywiście poza tą, kiedy Gummi musi uśmiercić swoje barany. To moment, kiedy w czasie świątecznego obiadu jedna z par informuje wszystkich, że zdecydowała się opuścić dolinę. Nie ma w sobie siły, aby czekać dwa lata na owce, aby dalej zmagać się z niepewnym losem. Jest w tej scenie smutek. Smutek zmiany, smutek przemijania, smutek rozstania. Coś się nieodwołalnie kończy, dolina nie będzie już taka sama, kogoś zabraknie.

Słyszałam też głosy, że to film o ludziach, którzy mają w życiu tylko owce i kiedy ich zabrakło, nie potrafią odnaleźć się w nowej sytuacji. I tak, i nie. To prawda, że po likwidacji stada odczuwają głęboką pustkę i to niezależnie od tego, czy są samotni jak Gummi i Kiddi, czy mają rodziny. Jeden z hodowców mówi, że nie wie, co ma z sobą zrobić, że nudno. Ale przecież nie są to ludzie prymitywni. Owszem, owce to istota życia Gummiego, ale poza tym widzimy, że słucha muzyki, układa puzzle, czyta książki. I moim zdaniem, wbrew temu, co się mówi, samotność mu nie doskwiera. Jak już wspominałam, pomocy szuka dopiero wtedy, kiedy wie, że sam tych kilku ukrytych w tajemnicy przed wszystkimi owiec nie ocali.

To tyle refleksji. Miało być krótko, a wyszło jak zwykle.




Angelika Kuźniak "Stryjeńska. Diabli nadali"

Znakomita książka. Właściwie nie miałam jej w swoich czytelniczych planach. Dlaczego Stryjeńska? - pomyślałam. Równie dobrze mogłaby być inna malarka albo artystka. A jednak był jakiś powód, który skłonił Agelikę Kuźniak, autorkę "Marlene" (o Marlenie Dietrich) i "Papuszy", do takiego wyboru. I rzeczywiście, Stryjeńska okazuje się postacią niebanalną, powiem więcej, niekonwencjonalną i tragiczną. Dlatego cieszę się, że dzięki rozgłosowi, jaki książka wydana przez niezawodne Czarne (2015) od razu zyskała, sięgnęłam po nią. A czyta się ją znakomicie. Nie tylko dlatego, że opowieść o Stryjeńskiej jest po po prostu ciekawa, ale może przede wszystkim dzięki temu, że Kuźniak w dużej części oddaje głos swojej bohaterce. Malarka przez całe życie prowadziła pamiętnik i inne zapiski. Gromadziła listy, wycinki z gazet, które wklejała do specjalnych zeszytów. Z tych materiałów autorka obficie cytuje. A Stryjeńska pisze barwnie, ciekawie, ironicznie, z humorem, z dystansem do siebie i świata, nie przebiera w słowach. Nie rozpacza nawet w trudnych momentach, a takich w jej życiu nie brakowało, ba, śmiało można zaryzykować stwierdzenie, że od drugiej połowy lat trzydziestych, a już na pewno od wojny, los jej nie rozpieszczał. Zawsze patrzy na to, co ją spotyka, ironicznie, z dystansem. Tylko śmierć najbliższych kwituje krótko, wtedy milknie. Pisze barwnie, twórczo podchodzi do języka. W pamiętniku, w listach odbija się jej gwałtowny, zmienny temperament, jej osobowość. Co interesujące, ton jej zapisków nie zmienia się z wiekiem. Niezależnie od upływu lat pozostaje zawsze tą samą Zochą, emocjonalną, gwałtowną, niezdecydowaną, nieprzebierającą w słowach, ale zawsze oddaną sztuce. A żyła długo, umarła, mając lat osiemdziesiąt pięć i prawie do końca prowadziła swoje notatki. Ciekawa jestem, czy jej pamiętniki są w całości tak interesujące. Jeśli tak jest, to poznanie ich byłoby nie lada literacką ucztą. I tu dobra wiadomość. Okazuje się, że będzie ku temu okazja - Angelika Kuźniak opracowuje pamiętniki Stryjeńskiej dla Czarnego, mają wyjść jesienią. Niecierpliwi mogą szukać wydania z roku 1995, które ukazało się w innym wydawnictwie pod tytułem "Chleb prawie że powszedni". Dzięki temu, że autorka oddaje przede wszystkim głos swojej bohaterce, czasem tylko posiłkując się dziennikiem prowadzonym przez jej ojca, Franciszka Lubańskiego, czasem cytując recenzje jej wystaw czy artykuły o jej twórczości z okresu największej popularności, z rzadka oddając głos córce (listy i też notatki) poznajemy Stryjeńską bez pośredników, obcujemy  z nią, jakbyśmy ją znali. Sami możemy wyrobić sobie na jej temat opinię. Dopiero pod koniec książki Kuźniak oddaje głos jednemu z synów i wnukom. Czasem myślę, że może warto by było spojrzeć na nią oczami innych, ale wtedy dostalibyśmy zupełnie inną książkę. Nie taki był zamysł autorki.

A teraz chciałabym zasygnalizować, co jeszcze mnie poruszyło. Krótko, aby nie odbierać przyjemności czytania.

Bieda. Właściwie przez całe swoje artystyczne życie Stryjeńska miała kłopoty finansowe, najpierw mniejsze, potem, kiedy jej gwiazda przygasła, bywały wręcz dramatyczne. Stale długi i wierzyciele. Zaciągała jedną pożyczkę, aby zwrócić poprzednią, niektórych nie spłaciła nigdy. Dlatego zabiegała o najdrobniejsze  zlecenia, malowała, jak je nazywała, hiperknoty, aby przeżyć. Te najgorsze podpisywała pseudonimem.

Dzieci i wnuki. Może nie powinna ich mieć? Dzieci, szczególnie starszą córkę,  wychowywała przede wszystkim siostra męża, Karola, trochę rodzina Zofii. Ona, zajęta sobą, swoją pasją, zdobywaniem pieniędzy nie potrafiła i nie mogła się nimi zajmować. Miewała napady wyrzutów sumienia, widzimy, jak się waha, czy wyjechać do Warszawy, gdzie czeka duże i ważne zlecenie, jak po kilka razy zmienia decyzję. O ile dzieci bez wątpienia kochała, o tyle wnuki były jej właściwie obce. Jak dalece, dowiemy się z ich opowieści o słynnej babci.

Mężczyźni. Na tym polu nie miała szczęścia. Jej małżeństwo z Karolem Stryjeńskim było bardzo burzliwe i niezbyt udane. To ona zabiegała, szarpała się, była zazdrosna, walczyła. Bywało, że zachowywała się gwałtownie, nieracjonalnie, powodowana ogromnymi emocjami. A on traktował ją najczęściej okropnie. O drugim mężu lepiej nie wspominać. Zostawił jej po sobie nieprzyjemną pamiątkę. Przez większą część życia żyła samotnie, ale czy jakoś z tego powodu cierpiała? Raczej nie. To sztuka była na pierwszym miejscu. Cierpiała, kiedy codzienne, błahe sprawy odciągały ją od tworzenia. Z żalem albo może z rezygnacją stwierdzała Mózg mój udręcza kolosalny balast rzeczy nieistotnych.

Nie umiała zabiegać o interesy, pokierować swoimi karierą, dlatego bywała oszukiwana. To inni zarabiali na bezprawnym wykorzystaniu jej twórczości, kiedy ona sprzedawała albo zastawiała swoje osobiste rzeczy, aby przeżyć. Dziś może miałaby agenta. Bardzo ciekawe są partie książki, które opowiadają o czasach wojennych i tuż powojennych. Wyłania się z nich obraz wojny nie tej bohaterskiej, konspiracyjnej, ale zwyczajnej. Największym problemem była bieda, fatalne warunki mieszkaniowe, znowu musiała zabiegać o sprawy najbardziej prozaiczne. Opowieści o tym, jak Zocha jedzie do Warszawy, jak chodzi po zrujnowanym mieście, a potem jak podróżuje do Szwajcarii, pokazują, jakim piekłem była powojenna Europa. Natychmiast zapragnęłam przeczytać wreszcie "Dziki kontynent" Keith Lowe. Na razie jednak przeżycia Stryjeńskiej kazały mi zabrać się za najnowszą książkę Joanny Olczak-Ronikier o powojennym Krakowie.

Kończę pytaniem, czy artystka była postacią tragiczną? Niby tak, ale nie jestem pewna, czy ona tak by o sobie powiedziała. Kiedy czytam o jej życiu, czuję smutek, ale przecież do końca niemal widać w jej zapiskach jakiś rodzaj optymizmu, radości. Sama nie wiem, jak to nazwać. A może w ten sposób skrywała rozpacz?

PS. W Kulturze Liberalnej przeczytałam bardzo ciekawy wywiad z Angeliką Kuźniak. Wyjaśnia w nim, że pomysł na książkę zrodził się po obejrzeniu wystawy prac Stryjeńskiej. Mówi też, że wybierając bohaterki swoich książek, ma jeden cel - zainteresować nimi czytelnika. Udało się! Mnie Stryjeńska zafascynowała. Teraz z niecierpliwością czekam na jej wspomnienia.

Peter Kristufek "Dom głuchego"

Tęsknię za grubymi, dobrymi powieściami wagi ciężkiej. A znaleźć taką wśród nowości wcale nie jest łatwo. To swoista ruletka, każdy wydawca wmawia czytelnikom, że jego książki to niemal arcydzieła, a mnie szkoda czasu na lekturę nijaką, letnią. Nawet wśród propozycji ulubionych  wydawnictw może trafić się niewypał. Taki pech spotkał mnie niedawno, kiedy wybrałam powieść Olgi Grajsnowej "Rosjanin to ten, kto kocha brzozy" wydanej przez Czarne. Dlatego bardzo ostrożnie podchodzę do swoich wyborów. Kierując się informacją na stronie nagrody Angelus, na którą regularnie zaglądam w poszukiwaniu nowości, znalazłam powieść słowackiego pisarza Petera Kristufka "Dom głuchego" wydaną przez Książkowe Klimaty (2015; przełożyła Olga Stawińska). Warto przyglądać się ofercie tego wrocławskiego wydawnictwa, które pojawiło się na naszym rynku wydawniczym stosunkowo niedawno (sprawdziłam - w lutym 2013). Zaczęli od literatury czeskiej i słowackiej, której nadal mają najwięcej w swojej ofercie, a teraz specjalizują się w propozycjach literackich z krajów na południe od Polski. To oni wydali znakomitą "Księgę szeptów" Varujana Vosganiana i nagrodzoną w 2014 roku Angelusem "Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)" Pavola Rankova. Chociaż ta ostatnia powieść, mimo że znakomicie się ją czyta, a i temat ważny, mnie akurat zawiodła, a już Angelusa dla niej zupełnie nie potrafiłam zrozumieć. Warto zauważyć, że Książkowe Klimaty wydają chyba jako jedyne na naszym rynku literaturę grecką. No i wspaniała wiadomość dla miłośników Miljenko Jergovicia, którego z niewiadomych powodów porzuciło moje ulubione Czarne, otóż w tym roku wyjdzie u nich jego powieść "Wilimowski" (A przy okazji informuję, że Biuro Literackie wyda już pod koniec lutego opowiadania Jergovicia. Hurra!!!). Mam nadzieję, że na tym nie poprzestaną. Do tego garnca miodu muszę niestety dorzucić łyżkę dziegciu. Pozycjom Książkowych Klimatów przydałaby się staranniejsza redakcja. Nie pamiętam już, jak było w przypadku Rankova, ale i w "Księdze szeptów", i w "Domu głuchego" jest sporo literówek, a i zgrzyty stylistyczne się zdarzają. Nie ma tego wiele, ale jednak daje się zauważyć. Błagam więc, drogie Książkowe Klimaty, postarajcie się o staranniejszą redakcję tekstu, a będzie cudownie. Nie dołączajcie do licznego grona wydawnictw, które wydają swoje książki byle jak. No ale dość już gadulstwa, chociaż tym razem, uważam, było to pożyteczne gadulstwo, czas przejść do powieści.

Napiszę bez ceregieli - mnie "Dom głuchego" bardzo się podobał. Czym jest ta książka? Sagą rodzinną, historią relacji ojca i syna, opowieścią o męskiej przyjaźni i niedojrzałych mężczyznach, kroniką przemijania, no i może przede wszystkim rozliczeniem z historią. Problem postaw bohaterów w kluczowych momentach historycznych, ich wyborów w czasie wojny, w czasach komunistycznych i po transformacji 1989 roku jest tu bardzo istotny. Punktem odniesienia, centralnym miejscem jest ów tytułowy dom głuchego, czyli dom rodzinny rodu Trnovskich w słowackich Breżanach. Dom głuchego to też dom w Hiszpanii, w którym ostatnie lata swojego życia spędził wybitny hiszpański malarz Goya. Namalował tu cykl obrazów, których tytuły są jednocześnie tytułami poszczególnych części powieści. Oczywiście nieprzypadkowo. Ich miłośnikiem był jeden z głównych bohaterów, ojciec narratora, lekarz Alfonz Trnovsky. Każdą część rozpoczyna nawiązanie do historii Goi i opis obrazu. Jeśli czytelnik chce, może szukać pokrewieństwa między nim a opowieścią. Potem jak refren pojawia się zdanie Każdy zegar w tym domu pokazuje różną godzinę. Ta powtarzana po wielekroć fraza wydaje mi się kluczem do sposobu opowiadania. Narrator, Adam Trnovski, syn Alfonza, przyjeżdża do mocno podupadłego domu kilka lat po śmierci ojca i niedługo po śmierci matki. Dom ma być ostatecznie zlikwidowany, zburzony, a ziemia sprzedana. Przyjechał, aby zabrać pamiątki, jakieś meble. Wspomina. A są to wspomnienia tych symbolicznych różnych godzin, dość chaotyczne, rwane. Sięga pamięcią aż do czasów drugiej wojny, kiedy był małym dzieckiem. Opowieść pełna jest odniesień do kluczowych momentów w słowackiej historii. Mowa o stosunku do Niemców, o słowackim powstaniu, istotną kwestią jest stosunek do Żydów. Narrator pochodzi z mieszanej żydowsko-słowackiej rodziny. Matka to prawdopodobnie Żydówka, a przynajmniej za taką była uważana (adoptowała ją żydowska rodzina), ojciec Słowak, szanowany lekarz, mający w Breżanach spore możliwości. Jak zachował się w czasach przymusowej aryzacji, w czasach, kiedy słowackich Żydów wywożono w transportach do obozów śmierci? Czy chronił żydowskich krewnych żony? Nie mogę o tym pisać, bo to jedna z tajemnic tej powieści. Równie ważne są czasy stalinowskie i późniejsze. Bohaterowie próbują jakoś przetrwać, jakoś żyć. Spotkamy tu zdrajców, konformistów i opozycjonistów. Ale nikt  nie jest kryształowy. To zwyczajni, mali ludzie pełni przywar i nałogów. Nawet jeśli są bezkompromisowi, odważni i szlachetni, nie radzą sobie z życiem osobistym.

Powieściowi mężczyźni (bo to powieść męska, kobiety są w tle) to postacie pełnokrwiste, niejednoznaczne, często tragiczne, wnikliwie sportretowane. Trudno ich przekreślić, chociaż zdarzało im się postępować niegodnie i niejedno mają na sumieniu. A przy tym są często niedojrzali, uciekają od problemów, skaczą z kwiatka na kwiatek, zdradzają swoje kobiety, porzucają dzieci. Bardzo ciekawy jest główny wątek - relacja ojca i syna. Ojciec jest centralną postacią w opowieści snutej przez Adama. Krok po kroku odkrywał jego tajemnice. Jak ma się ustosunkować do tego, czego się o nim z czasem dowiadywał? Jaki był naprawdę ten szanowany przez wszystkich lekarz? Czytelnik też stopniowo poznaje prawdę, wchodzi w głąb, zagląda za fasadę. Ale nie wszystkie tajemnice zostaną wyjaśnione.

Ważnym tematem jest też przemijanie, upływ czasu. Rodzice się starzeją, tracący słuch ojciec odsuwa się od świata, staje się coraz bardziej nieporadny, wymaga coraz większej opieki i uwagi. A może głuchota to wygodny pretekst, bo pozwala się odizolować? Nie trzeba mierzyć się z problemami, nie trzeba rozliczać się z przeszłością? Przemijanie dotyka wszystkich bohaterów, dotyka też miejsc. Zmieniają się Breżany i zmienia się dom. Nie są to zmiany na lepsze. Miasto rozrasta się w niekontrolowany sposób, zieleń, dzikie tereny, raje dzieciństwa, kapitulują pod naporem dróg, chaotycznie rozrastających się nijakich osiedli czy hipermarketów. Coraz trudniej tam wracać. Coraz trudniej wracać też do rodzinnego domu, który zawsze przyciągał i odpychał jednocześnie. O ile miasto udaje przynajmniej, że zmiany to coś lepszego, o tyle dom nawet udawać nie próbuje. Niegdyś pełen ludzi, śmiechu, zabawy, elegancki i wygodny, z czasem opustoszał i popadł w ruinę. Kiedy skapitulowano? Starsi umarli, młodsi rozpierzchli się, uciekli. Przejmujące są te opisy rozpadu domu i rodziny. Zwarty kiedyś klan pełen wujków, ciotek, kuzynów gdzieś się rozpłynął.

Na koniec jeszcze kilka uwag o tym, co jeszcze, czytelniku tej notki, znajdziesz w książce, jeśli po nią sięgniesz. Mnóstwo epizodycznych, barwnych, śmiesznych, ale i tragicznych postaci i związanych z nimi opowieści. Spotkanie ze słowacką historią, o której niewiele wiemy, chociaż Słowacy to nasi sąsiedzi. Mnie powieść skłoniła do poszperania, chciałam dowiedzieć się więcej, uporządkować to, o czym czytałam. Warto też wspomnieć, że autor posługuje się ironią i aluzją, szczególnie wtedy, kiedy mówi o postawach Słowaków albo o sprawach tragicznych. Oto próbka po subtelnym kontakcie z Hitlerem definitywnie stracił wiarę w Boga. Tak narrator pisze o swoim wuju Oskarze, który przeżył Zagładę. Nie wiem, na ile jest to rys reprezentatywny dla słowackich i czeskich autorów, ale podobnie pisał Ota Pavel w znakomitej powieści "Śmierć pięknych saren". Warto sięgnąć po "Dom głuchego", a "Śmierć pięknych saren", którą tu przy okazji wywołałam, to lektura obowiązkowa.

"Spotlight"

Właśnie obejrzałam "Spotlight" obsypany tyloma nominacjami i nagrodami, że aż trudno je wszystkie wymieniać. Jeśli na kimś robi to wrażenie, na mnie żadnego, informuję tylko, że nominowany jest aż w sześciu kategoriach oskarowych. Czy wyniknie z tego wielkie wow, czy może, jak to bywa, wielkie nic, zobaczymy. Nie dlatego wybrałam się na ten film. Zainteresował mnie temat, no i wierzyłam, że jest to rzecz co najmniej dobra. Jeśli myślisz, czytelniku tej notki, że teraz napiszę, iż się zawiodłam, to tym razem jesteś w błędzie. Troszkę cię, niechcący, podpuściłam. Otóż "Spotlight" kupiłam bez zastrzeżeń, obejrzałam z wielkim zainteresowaniem, a im bliżej końca, tym emocje większe. Chociaż, jak słyszę, nie wszyscy są aż tak zachwyceni. Niektórzy marudzą, że za mało napięcia, że brak suspensu typowego dla filmu sensacyjnego czy thrillera, brak jakiegoś nagłego zwrotu akcji. Po pierwsze nie zgadzam się z taką opinią, bo moim zdaniem te elementy są, a po drugie to nie jest film typowo sensacyjny, a już thrillerem, jak określa go dystrybutor, nigdy bym go nie nazwała. To nieporozumienie.

"Spotlight" jest opartą na faktach, bardzo podobno wiernie zrekonstruowanych, opowieścią o śledztwie grupy dziennikarzy z  dziennika Boston Globe, które ujawniło skalę pedofilii w amerykańskim Kościele katolickim. To od ich tekstu, a potem kolejnych artykułów, bo jak dowiadujemy się z końcowych napisów, powstało ich w ciągu następnych miesięcy sześćset (!), zaczął się skandal, który doprowadził do licznych procesów, a żeby podołać materialnym odszkodowaniom przyznawanym ofiarom molestowania, bostońska archidiecezja musiała sprzedać swoją siedzibę. Arcybiskup Law, który o sprawie wiedział i stworzył cały mechanizm zamiatania jej pod dywan, co sprawcom pozwalało nadal działać właściwie bezkarnie, musiał wprawdzie ustąpić ze stanowiska, ale wyjechał do Watykanu, gdzie został mianowany archiprezbiterem bazyliki Santa Maria Maggiore w Rzymie. Na wszelki wypadek informuję, że jest to jeden z czterech najważniejszych rzymskich kościołów, więc trudno powiedzieć, że poniósł jakieś konsekwencje.

Film wolny jest od sensacji, nie epatuje też przesadnie okropnościami, stroni od sentymentalizmu, za to krok po kroku pokazuje żmudną, trwającą ponad rok robotę dziennikarską. Spotlight to kilkuosobowa grupa reporterów śledczych, która w Boston Globe zajmowała się wykrywaniem rozmaitych afer. Aktorzy, których początkowo myliłam, jak to czasem bywa w wypadku amerykańskiego kina, bo jestem na bakier, z czasem nadają swoim postaciom indywidualne rysy. O każdym z kreowanych przez nich bohaterów możemy coś powiedzieć. Film znakomicie pokazuje mozolną, wcale nieefektowną pracę dziennikarską. Szperanie w archiwach, setki  telefonów, setki wizyt w domach ofiar, rozmowy, zabieganie o dokumenty, szukanie wiarygodnych źródeł i notowanie, notowanie, notowanie. Każdy z nich nie rozstaje się z nieodłącznym  notesem i długopisem. Dziś w erze internetu wygląda to trochę inaczej. Aż trudno uwierzyć, że od końca lat dziewięćdziesiątych i początku dwutysięcznych świat tak bardzo się zmienił. Zanim nastąpi szczęśliwy finał, obserwujemy konflikty, załamania, zniechęcenie. W tle pojawia się moralny dylemat - jeśli będą pracować dłużej, aby pokazać system, ryzykują, że liczba ofiar jeszcze się zwiększy, bo dla dobra śledztwa (i w obawie przed konkurencją, która też już węszy) nie można ostrzec nawet sąsiadów, którzy mają dzieci. A pokusa, żeby drukować  natychmiast to, co już wiadomo, jest ogromna. Reporterzy wcale nie są wojującymi antyklerykałami, przeciwnie, dla niektórych sprawa jest bardzo osobista, powoduje pęknięcie, rozczarowanie, którego woleliby nie przeżywać. Na tym między innymi polega świetna filmowa robota. "Spotlight" nie uciekając od głównego tematu, znakomicie niuansuje i kilkoma kreskami pokazuje wiele aspektów tej sprawy. Cierpienie ofiar, rozpacz ludzi głęboko wierzących, dla których Kościół był autorytetem, niezrozumiałe zaniechania dziennikarzy. Nikt tu nie jest bez winy, chociaż czasem wina bywa niezamierzona. Tak jest w wypadku jednego z głównych bohaterów.

Dziennikarskie śledztwo prowadzi do wykrycia sprawców, ale przede wszystkim ujawnia skalę zjawiska i cały system chroniący pedofilów, dzięki czemu mogli bezkarnie molestować kolejne ofiary w kolejnych parafiach, do których byli przenoszeni. Jest też oskarżeniem środowiska prawniczego, które z obrony winnych zrobiło sobie intratny biznes. Ale film zwraca też uwagę na jeszcze jeden problem. Jak to się stało, że tyle osób wiedziało albo domyślało się, ale wszyscy milczeli. Wzajemna sieć układów, układzików, powiązań sprawia, że nikt nie chce się wychylić. Pojawiają się dwa argumenty. Pierwszy przecież nie wygracie z Kościołem, nie odważycie się wyruszyć na tę wojnę i drugi przecież chyba nie chcecie zepsuć dobrej reputacji miasta. Kiedy to zawodzi, pojawia się argument innej kategorii - zobaczcie, kto wami kieruje, przecież wasz nowy szef jest Żydem, i w dodatku obcym, bo nie z Bostonu. (To nie są cytaty.)

Znakomity, trzymający w napięciu film, bardzo wyważony, stroniący od niepotrzebnej sensacji, a przecież przerażający, ponieważ pokazuje zjawisko i jego skalę nie tylko w Stanach, ale i na świecie. Bo tamta sprawa poruszyła lawinę, która rozlała się i na inne kraje. Do Polski, póki co, dotarł zaledwie jej odprysk.

Bartek Sabela "Wszystkie ziarna piasku"

Tego reportażu nie da się czytać spokojnie. Już dawno żadna lektura nie wywołała we mnie tylu emocji, tyle gniewu. Już dawno nie czułam się tak bezsilna, tak przygnębiona, tak wściekła na polityków-hipokrytów. Ale jednocześnie już dawno tak nie podziwiałam bohaterów żadnej książki. O czym jest opowieść Bartka Sabeli zamknięta we "Wszystkich ziarnach piasku" (Czarne 2015)? To historia Sahary Zachodniej, ostatniej afrykańskiej kolonii. Czy zdajesz sobie sprawę, czytelniku tej notki, że kiedy czytasz te słowa, prawdopodobnie na ulicach saharyjskich miast dochodzi do kolejnej manifestacji? Ja też nie wiedziałam. Nie miałam pojęcia, że od kilkunastu lat niemal codziennie protestują tam ludzie. Wychodząc na ulice, ryzykują, że zostaną pobici, zamknięci w więzieniu, gdzie będą torturowani. A jednak ta wiedza poparta niemal codziennym doświadczeniem nie powstrzymuje ich. Dlaczego? Przeciwko czemu i komu protestują? I tu docieramy do sedna. Otóż ich śmiertelnym wrogiem jest okupant - Maroko. Tak, tak, czytelniku tej notki, nie przecieraj oczu ze zdumienia - Maroko. Kraj, który postrzegamy jako stabilny, kraj, do którego chętnie jeździmy na wakacje, aby wygrzewać się na plażach i zwiedzać wspaniałe zabytki, kraj owiany literacką, filmową i romantyczną legendą.

Bo Sahara Zachodnia już od dawna nie jest hiszpańską kolonią. Paradoks polega na tym, że kiedy nią była, kwitła, a Saharyjczykom żyło się całkiem nieźle. Oczywiście, gdy dobiegała końca epoka kolonialna, kiedy w Afryce powstawały niepodległe państwa i oni marzyli o niepodległości. Niestety w wyniku splotu niekorzystnych geopolitycznych zdarzeń zamiast cieszyć się swoim państwem, wpadli pod marokański but. Najpierw jednak w 1975 roku Hiszpania, Mauretania i Maroko właśnie, a patronowały im USA i Francja - czarne polityczne charaktery tej opowieści, podpisały tajne porozumienie o podziale terytorium Sahary Zachodniej. Po jakimś czasie wycofała się Hiszpania, potem pod wpływem siły saharyjskiej partyzantki, która prowadziła regularną wojnę, zdezerterowała Mauretania, a Maroko owładnięte mitem Wielkiego Maroka okupuje Saharę Zachodnią do dziś mimo wojny, która trwała szesnaście lat. Oficjalnie skończyła się w 1991 roku. Jednym z pokojowych warunków było przeprowadzenie referendum o przyszłości Sahary Zachodniej. Nie odbyło się do dziś. Maroko pod rękę z ONZ-etem i wielkimi graczami międzynarodowymi zwodziło i nadal zwodzi Saharyjczyków. Dlatego odżywają wśród nich marzenia o wojnie. Oficjalnie jej nie chcą, w nieoficjalnych rozmowach przyznają, że zdesperowani i rozczarowani nie widzą już innego wyjścia. A teraz szanse na utworzenie własnego państwa mają Saharyjczycy jeszcze mniejsze. Nawet autor "Wszystkich ziaren piasku" ze smutkiem przyznał to w radiowym wywiadzie, jakiego niedawno wysłuchałam. Zgoda na niepodległość Sahary Zachodniej oznaczałaby destabilizację Maroka i falę kolejnych imigrantów szturmujących bramy Europy. Kto na to pójdzie? I jeszcze podobna, całkiem świeża, wiadomość z radiowej korespondencji ze Szwecji. Otóż Szwecja już, już miała przystąpić do nielicznego grona państw uznający Saharyjską Arabską Republikę Demokratyczną, ale nie zrobi tego, bo Maroko w odwecie nie przyjęłoby swoich obywateli - ekonomicznych imigrantów, których Szwedzi chcą deportować.

Nie pora tu i miejsce na wykład historyczno-polityczny. Ze świetnej, chociaż potwornie smutnej książki Bartka Sabeli dowiesz się, czytelniku tej notki, wszystkiego. A ja teraz chciałabym zaapelować do twoich emocji i podać kilka faktów. Wojna i okupacja to więzienia, tortury (najwymyślniejsze) i porwania. W 1987 roku z El Aaiun uprowadzono dziesięć tysięcy (!) ludzi. To tak jakby z Warszawy uprowadzić dwieście tysięcy!. To tylko jedno z całej serii porwań. Niektórzy nie odnaleźli się do dziś. Wojna i okupacja to zrzucanie bomb z napalmem i fosforem albo bomb kasetowych. To ucieczka Saharyjczyków ze swoich ziem. Dziś w obozach dla uchodźców w Algierii mieszka ich dwadzieścia tysięcy. Mają tam rząd, prezydenta, ale to przecież tymczasowa wegetacja, życie bez perspektyw. Efektem tej wojny jest pustynia pocięta sześcioma olbrzymimi murami! Tak, tak, takimi samymi, jakie oddzielają Izrael od Palestyny, USA od Meksyku, a dziś wiele państw europejskich. Po co te mury? Tylko tak potrafili poradzić sobie Marokańczycy z saharyjską, niezwykle skuteczną armią partyzancką. Mury utrudniły walkę, ale jej nie zakończyły. Dziś Sahara Zachodnia podzielona jest na dwie części. Jedna  to terytoria okupowane, gdzie rdzenni mieszkańcy traktowani są jak obywatele dziesiątej kategorii, żyją w nędzy, ale protestują. Za to osiedlani na tych terenach Marokańczycy, skuszeni licznymi przywilejami, mają się świetnie. Druga część Sahary Zachodniej to tereny wyzwolone, pustynia, gdzie nikt właściwie nie mieszka, za to stale dochodzi do potyczek. Tę skomplikowaną układankę dopełniają obozy dla uchodźców znajdujące się w Algierii.Wspominałam już o nich.

Mogłabym tak długo jeszcze pisać o marokańskiej bezwzględności i podłości, o łamaniu praw człowieka, na które nikt nie reaguje, o milczeniu świata, który woli nie wiedzieć. Bo prawa człowieka  składane są na ołtarzu wielkiej polityki, doraźnych albo długofalowych interesów. Ileż jest takich miejsc! Kiedy czytam podobne historie, po raz kolejny dochodzę do banalnego przecież wniosku, że świat to morze niesprawiedliwości, draństwa i nieszczęścia. Szkoda mówić. W każdym razie, pamiętaj, czytelniku tej notki, że kupując marokańskie sardynki, marokańskie pomidory, kupujesz tak naprawdę produkty z Sahary Zachodniej. To tam są świetne łowiska, to tam jest świetny klimat, który pozwala nawet zimą hodować warzywa. Wygrzewając się na marokańskich plażach, spacerując uliczkami Tangeru, pomyśl o biednych Saharyjczykach. Aha, i jeszcze jedno. Na sam koniec muszę wyrazić swój podziw i zachwyt dla autora, który temat odkrył, uparł się, aby jeździć i do algierskich obozów, i na terytoria okupowane, co wymagało nie lada odwagi (szczegóły w książce). Zaprzyjaźnił się z Saharyjczykami i napisał tę smutną, ale piękną książkę, gdzie mieszają się ze sobą historyczne i polityczne fakty, przygoda i liryczne niemal fragmenty. Książkę podszytą gniewem i emocjami. Książkę, która odkrywa temat istniejący w świadomości nielicznych.

Popularne posty