Miljenko Jergović "Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki". Kolejna wyprawa na Bałkany.

Miljenko Jergovicia odkryłam wiosną dzięki "Rucie Tannenbaum" (pisałam o tej

książce jakiś czas temu). Właśnie wydana "Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki" (Czarne 2011) jest trzecią książką chorwackiego autora, jaką przeczytałam, i już z całą pewnością mogę powiedzieć, że to jeden z moich ulubionych pisarzy. Szkoda, że w Polsce dotąd wydano tylko cztery jego powieści, mam nadzieję, że z czasem wydawnictwo Czarne nadrobi te zaległości. Wśród zapowiedzi z radością odkryłam informację, że kolejna powieść Jergovicia jest tłumaczona, niestety przyjdzie na nią poczekać do jesieni roku 2012!

Ale do rzeczy. I tym razem autor zabiera czytelnika na wyprawę w swoje rodzinne strony, na Bałkany: do Zagrzebia, Belgradu, Sarajewa i innych miejscowości Bośni. Rodakom podstawia pod nos lustro, w którym każe się przeglądać, i zapewniam: nie jest to widok przyjemny. Czytelnika zagranicznego oprowadza po swoim świecie, starając się objaśnić jego skomplikowanie. Czy jesteśmy w stanie Bałkany zrozumieć? Pewnie nie do końca, ale przynajmniej trochę. Ta powieść zaspokaja ciekawość świata, ciekawość innego, pozwala wyrwać się z naszego podwórka i lepiej poznać rejon, który najczęściej znamy tylko z wakacyjnych wypadów. Obraz wyłaniający się z kart powieści jest straszny i fascynujący zarazem.

Akcję książki umieścił pisarz w Zagrzebiu w roku 2005, ale to tylko rama, bo poznając historię pięciorga głównych bohaterów, ich przodków i wielu epizodycznych postaci, o których ktoś nagle zaczyna snuć opowieść, cofamy się nawet do początków dwudziestego wieku. Przede wszystkim jednak poznajemy życie w tym zakątku Europy w czasach, kiedy wszystkie bałkańskie narody zamieszkiwały z woli polityków jedno państwo, Jugosławię. Jesteśmy świadkami jej rozpadu, potem wojny, a wreszcie powstania nowego: Chorwacji. Jeśli, czytelniku tej notki, obawiasz się, że w powieści znajdziesz strzelaninę, masakry, krew, tortury i inne okropności wojny, to spieszę cię uspokoić: nie, tego tu nie ma. Wojna jest gdzieś w tle i jeśli dotyka bohaterów, to dlatego, że muszą opuścić swoje rodzinne strony: Bośnię lub Belgrad i przenieść się do Zagrzebia. Jednak  wypędzenie albo ucieczka, pozostawienie za sobą dawnego życia, swoich ukochanych kątów, grobów najbliższych samo w sobie  jest już czymś niewyobrażalnie okropnym. Spróbujmy tylko wczuć się w sytuację wypędzonego czy uciekiniera! Budowanie nowego życia w miejscu tak naprawdę obcym, w miejscu, w którym niby się jest u siebie, a tak naprawdę wcale nie, też do łatwych nie należy. W tym sensie nie jest to powieść miła. A trzeba dodać do tego jeszcze nienawiść, wzajemne uprzedzenia, nietolerancję i brak zrozumienia dla bliźniego, które toczą współczesne chorwackie społeczeństwo, a których korzenie można odnaleźć w odległej przeszłości.

Ponieważ Jergović jest mistrzem gawędy, jego powieść czyta się znakomicie, jednym tchem, chciałoby się powiedzieć. Losy bohaterów są często, właściwie należałoby napisać: zawsze, za sprawą miejscowej historii mocno powikłane i niezwykle barwne. Jakby tego jeszcze było mało, jedna opowieść generuje następną. Pełno tutaj dygresji. Czasem są to historie  postaci związanych z jednym z głównych bohaterów (na przykład historia Frantiszka Wachy, nietuzinkowego krawca, syna Czechów, którzy jeszcze za czasów monarchii austro-węgierskiej zamieszkali w Sarajewie), a czasem zupełnie epizodycznych (komiczna opowieść o księciu Saladynie). Humor, dowcip, ironia mieszają się ze smutkiem, melancholią, tragizmem, obrzydzeniem i strachem. Dobroć, szlachetne czyny z nienawiścią, okrucieństwem i złem. Nie ma tu postaci czarno-białych. Złych stać na czyny szlachetne, dobrzy popełniają niegodziwości. Autor głęboko wnika w dusze bohaterów, pokazuje to, co ukryte na samym dnie: traumy i pokrętne, dziwaczne motywacje ich czynów. Ale trzeba uczciwie przyznać, że więcej tu tego, co ciemne. Taka tonacja przeważa nad jasną, pogodną.

Proza Jergovicia jest niezwykle sensualna. Kiedy chorwaccy uciekinierzy po opuszczeniu Bośni siedzą w dusznym, rozgrzanym od gorąca autokarze i bez końca czekają, aż wreszcie ruszy, i mnie strugi potu spływały po plecach, i ja odczuwałam  beznadziejną niecierpliwość oczekiwania. Proza Jergovicia jest też niezwykle piękna. Czy można nie zachwycić się zdaniem: "... puszcza myśli na zieloną trawkę."? A takich smacznych kąsków, które pozwalają rozkoszować się słowem, jest w tej książce wiele. Momentami narracja nabiera charakteru ludowej gawędy, podkreślają to na przykład takie wtręty: "niech mi Bóg wybaczy". Gawędziarstwo, gminność, żeby nie powiedzieć plotkarstwo, sprawiają, że nie do końca wiemy, co tu jest prawdą, a co fantazją czy kłamstwem. Że opowieść o księciu Saladynie, w takim kształcie, w jakim sprzedaje ją opowiadacz, jest zmyślona (ale za to jaka pyszna!), tego jesteśmy raczej pewni. Ale czy zamknięty w celi Ile jest rzeczywiście codziennie bity przez nachodzących go policjantów? Czy sympatyczny, wrażliwy inspektor Lovro pozwoliłby na to swoim podwładnym? A czy sam Ile miałby siłę snuć swoje opowieści, gdyby był tak dotkliwie codziennie maltretowany? Tego już rozstrzygnąć nie sposób, tym bardziej, że, jak już wspominałam, dobro i zło chodzą w tym świecie pod rękę. 

Gdybym miała napisać, co stanowi temat książki Jergovicia, to przyszłoby mi stwierdzić, że jest to panorama współczesnego społeczeństwa chorwackiego. Czy jednak na pewno? Czy ten zlepek ludzi zamieszkujących współczesny Zagrzeb można nazwać społeczeństwem? Bohaterami swojej powieści uczynił pisarz ludzi, którzy w Zagrzebiu nie czują się do końca u siebie. Stąd nieustanny strach, że się zostanie rozpoznanym, choćby z powodu akcentu, języka albo imienia, i stanie się obiektem kpin, pogardy albo nienawiści. Kim są ci ludzie? Lazar, Serb z Bośni, który do Zagrzebia przybył jeszcze w czasach Jugosławii, kiedyś pracownik służby bezpieczeństwa, dziś nikt, nocny stróż w kostnicy. Mimo że od wojny upłynęło już dziesięć lat, nadal starannie ukrywa swoje pochodzenie. Lovro, bośniacki Chorwat, mieszkający w Zagrzebiu od czasów dzieciństwa, ale jego korzenie nadal tkwią w bośniackiej Ramie, on nadal jest stamtąd. Ile, też Chorwat z Bośni, ofiara ostatniej bałkańskiej wojny, uciekinier, właściwie sierota, chyba najtragiczniejszy z bohaterów (ale czy da się to jakoś zmierzyć czy zważyć?). Toma, Bośniak z Sarajewa (wnuk czeskiego krawca Frantiszka, o którym wspominałam), któremu udało się uciec wraz z rodziną z oblężonego Sarajewa i który tutaj, w Zagrzebiu za wszelką cenę chce się stać Chorwatem. I wreszcie bohater o najbardziej pokręconej historii: Svjetlan Andrassy (jeszcze niedawno Lucifero Andraszić). Kim jest? Serbem czy Chorwatem? Ani tu, ani tu nie jest u siebie. To Chorwat urodzony w Belgradzie, któremu w czasie wojny dzięki starym koneksjom ojca udało się opuścić Serbię i wrócić do Zagrzebia, skąd wywodzi się jego rodzina. W ten sposób uniknął wcielenia do wojska. Aby zrozumieć historię Svjetlana, trzeba wspomnieć o jego ojcu, Dimitrjiu, który w czasie drugiej wojny światowej przyłączył się do partyzantów, bo ustasz zastrzelił na ulicy jego żydowską narzeczoną Esterę. Odtąd nie chciał mieć nic wspólnego z Chorwatami, dlatego po wojnie wyjechał do Belgradu i tam robił karierę jako wojskowy lekarz, komunista do końca wierny Ticie. Równie niezwykła, chociaż zupełnie inna, jest historia matki Svjetlana.

Powieść Jergovicia znakomicie pokazuje węzeł gordyjski, jakim jest kłębowisko problemów trapiących mieszkańców Bałkanów. W spokojniejszych czasach narodowe nienawiści, pogarda, antysemityzm przysypiają, chowają się gdzieś pod powierzchnią, pozornie ich nie ma. Ale tylko pozornie, bo przecież dają o sobie znać od czasu do czasu choćby tylko na poziomie języka. Po śmierci Tity powoli, początkowo właściwie niezauważalnie, sytuacja się zmienia. Aż wreszcie Chorwat znowu staje się ustaszem, a Serb czetnikiem, są jeszcze pogardzani Bośniacy, a doktor Weber, patolog z zagrzebskiej kostnicy, to na pewno Żyd. Tłumiona nienawiść wybucha, nikt nie czuje się już u siebie, nikt nie jest bezpieczny. Trzeba uciekać, zostawić swoje domy, udawać kogoś innego, budować życie na nowo. Ale nienawiść i strach przycupnęły gdzieś za rogiem, nie zniknęły, czają się. Może dlatego została zamordowana tytułowa Srda Kapurowa, kilkunastoletnia żebraczka, której narodowości nie sposób ustalić, bo w żadnym państwie nie ma po niej śladu. A więc może być jeszcze gorzej. Lazar, Lovro, Ile, Toma, Svjetlan mają swoją historię, swoje korzenie i jakieś życie w Zagrzebiu, Srda jest po prostu nikim, śmieciem. Nie wiadomo, ile miała lat, skąd przybyła, gdzie mieszkała, co lubiła, o czym marzyła, czego się bała, wiadomo tylko, jak zginęła. I nawet jeśli ktoś upomni się o jej pamięć i nie pozwoli umrzeć prowadzonemu śledztwu, to nie zrobi tego z czystej, bezinteresownej szlachetności, jak się początkowo wydaje.

Żeby poznać meandry bałkańskiego świata, niezwykłe losy Lazara, Lovry, Ilego, Svjetlana, Toma i wielu innych, trzeba koniecznie tę szalenie bogatą powieść przeczytać. Namawiam bardzo. No i "Ruta Tannenbaum" to też lektura obowiązkowa!

Filmowe remanenty (II).

Jak wspominałam w poprzednim wpisie, nadrabiam filmowe zaległości, dlatego byłam w kinie aż trzy razy, a że trudno by mi było o każdym z obejrzanych filmów pisać osobno, a i nie o każdym warto, więc tym razem w jednej notce aż o trzech. Wszystkie miały dobre lub nawet bardzo dobre recenzje, ale ja przeżyłam tylko jedno spełnienie i dwa rozczarowania. 

Zacznę od tego, który zrobił na mnie największe wrażenie. To meksykański "Rok przestępny", nagrodzony w Cannes debiut Michaela Rowe. Z materiałów dystrybutora możemy się dowiedzieć, że wzbudził tam sensację. Jeśli tak rzeczywiście było, to sensacja wydaje mi się nieco na wyrost, niemniej jednak film zrobił na mnie wrażenie. To historia dwudziestokilkuletniej niepięknej, całkiem zwyczajnej Laury, która przed czterema laty opuściła rodzinną miejscowość, aby szukać szczęścia w stolicy. Czy chodziło tylko o skorzystanie z zawodowej szansy, jaką daje duże miasto, czy o coś więcej, tego możemy się tylko domyślać. To jeden z tych filmów, które sugerują różne możliwości, podsuwają widzowi tropy, czynią aluzje, ale jednoznacznej odpowiedzi nie udzielają. To, czego dowiadujemy się o bohaterce, pełne jest niedopowiedzeń. Nie znamy dokładnie jej przeszłości, nie wiemy też, czego tak naprawdę pragnie. Czy marzy o miłości, bliskości, czy wystarczy jej tylko seks z odrobiną zainteresowania? Czy może pragnąc bliższego związku, jednocześnie przed nim ucieka, bo boi się zostać zraniona? A może chodzi jeszcze o coś innego? W każdym razie odpowiedź na pytanie: dlaczego zachowuje się w taki sposób, zdaje się tkwić w jej przeszłości. Jeśli napisałam, że okrzyknięcie tego filmu sensacją, wydaje mi się przesadą, to dlatego, że jest on jednak nieco wtórny. Historii o samotności, o związku opartym tylko na namiętnym, odważnym seksie, który zawładnął bohaterami do tego stopnia, że wszystko przestaje się liczyć, w kinie było już sporo. Nawet umieszczenie akcji w jednym pomieszczeniu nie jest niczym nowym (A może to świadome nawiązanie do "Ostatniego tanga w Paryżu"?). Muszę przyznać, że początkowo czułam się nieco rozczarowana, a Laura budziła moją irytację. "Weź się w garść, dziewczyno!", myślałam, patrząc na to, jak nie potrafi nadać swemu życiu żadnego sensu. Potem jednak jakoś poruszyła mnie jej historia i spojrzałam na bohaterkę z większą wyrozumiałością. Mimo zastrzeżeń, o których wspomniałam, moim zdaniem film jednak warto zobaczyć. Ale ostrzegam: to nie jest kino dla każdego. Niewiele się tu dzieje, akcję reżyser umieścił tylko w dość przygnębiającym mieszkaniu Laury, spore partie filmu to podglądanie jej codzienności, a sceny seksu, których jest tu sporo, mogą się wydać niektórym przykre czy wręcz odrażające.

Potem urządziłam polowanie na "Najszczęśliwszą dziewczynę na świecie" Radu Jude, ponieważ od jakiegoś czasu jestem wielbicielką rumuńskiego kina. Może dlatego, że sporo trudu musiałam włożyć, aby ten film dopaść jeszcze w jakimś kinie, bo dość szybko przemknął przez ekrany, a może dlatego, że tyle sobie po nim obiecywałam, nieco mnie rozczarował. Chyba po moich ostatnich spotkaniach z filmami rumuńskimi, o czym za chwilę, oczekiwałam czegoś niezwykle dramatycznego, czegoś na kształt na przykład znakomitych "Peryferii", o których jakiś czas temu pisałam. Tymczasem jest to historia dziewczyny, licealistki z małego miasta, która w promocji soku owocowego wygrywa samochód. Warunkiem otrzymania nagrody jest jej udział w reklamówce, jakie często atakują nas z ekranu telewizora. Film pokazuje zderzenie marzeń, lukrowanego świata reklamy z rzeczywistością. Delia w kręconej reklamie mówi o tym, że jest najszczęśliwszą dziewczyną na świecie, bo wygrała wspaniały samochód, tymczasem nagroda nie przyniosła jej szczęścia, ale kłopot. Bohaterka musi podczas wielokrotnych dubli powtarzać zapisaną w scenariuszu okrągłą formułkę o szczęściu i to szczęście udawać. Tym mocniej dostrzegamy fałsz sytuacji: w przerwach między zdjęciami przyglądamy się ordynarnym, kupieckim targom o to, co z wygranym samochodem zrobić. Pazerność bohaterów jest wyjątkowo odrażająca, a Delia, która początkowo wydaje się ofiarą, okazuje się nie lepsza od swych rodziców. Niedaleko pada jabłko od jabłoni, można by rzec. Oprócz portretu tej strasznej rodzinki, dostajemy też obraz cynicznych twórców reklamy i producenta soku. Nic, czego byśmy na ten temat nie wiedzieli. Do niczego przyczepić się nie można (oczywiście jeśli ktoś lubi kino gadane), ale jest to taki film, który spokojnie można obejrzeć w domu, a niekoniecznie w kinie. Myślę nawet, że wtedy by zyskał. Trochę się dziwię, że ten film znalazł kinowego dystrybutora, a znakomity "Jak chcę gwizdać, to gwiżdżę" Florina Serbana jest pokazywany tylko przez kanał Ale Kino!. Polecam! Polecam też na tym samym kanale inne w duchu, z humorem pokazujące absurdy komunistycznej przeszłości, nowelowe "Opowieści złotego wieku" według scenariusza Cristiana Mungiu. A wkrótce wchodzi do kin "Wtorek po świętach" Radu Munteana, który widziałam w ramach czerwcowego tygodnia kina rumuńskiego. Jest to, moim zdaniem, niezwykle prawdziwa historia miłosnego trójkąta, która bez upraszczania i moralizowania, bez czarno-białego rozłożenia akcentów, świetnie pokazuje trzy strony medalu. Film, jak zauważyłam, zbiera różne recenzje, ja zgadzam się z tymi dobrymi. Bardzo żałuję, że, przynajmniej na razie, do kin nie wejdzie "Morgen" Mariana Crisana, też pokazywany na wspomnianym przeglądzie. Tym bardziej, że porusza bardzo aktualny temat uchodźców, a robi to w sposób pogodny i smutny jednocześnie.

I na koniec słów parę o filmie, który pewnie znajdzie sporo widzów, czyli o amerykańskich "Debiutantach" Mika Millsa. Być może, gdyby nie lato, nie pofatygowałabym się do kina, bo z rzadka chadzam na filmy amerykańskie. No cóż, można zobaczyć, ale można też sobie darować. Film o sprawach poważnych i ważnych (zmaganie się z własną, nieakceptowaną niegdyś przez świat, orientacją seksualną, obawa przed stałym związkiem, zmiany obyczajowe, pytanie: czy rodzina zbudowana na fałszu, może wychować szczęśliwe dziecko), ale po amerykańsku gładki. Wszystko jest tu piękne, cierpliwość zostanie nagrodzona i okaże się, że nigdy nie jest za późno na spełnienie własnych marzeń, jeśli tylko zechcemy. Entuzjazm i łatwość, z jaką siedemdziesięciokilkuletni ojciec Oliviera po śmierci żony rzuca się w wir nowego życia, mnie nieco irytował, bo pokazany w sposób nieskomplikowany, niezniuansowany przypomina spełnienie marzeń rodem z reklam czy poradników. Gdzież  "Debiutantom" do subtelnych, hiszpańskich "80 dni" o podobnej tematyce (pisałam jakiś czas temu). Tamten film pokazuje prawdziwy obraz świata, ten uproszczony. Nieco irytował mnie też Oliver, bo i chciałby, i boi się. Ale właściwie skąd strach, nie bardzo wiadomo. Tak jakby scenarzysta, zgodnie z wymogami gatunku, na siłę musiał skomplikować mu życie. Owszem, na pewno przyjemnie patrzy się na parę głównych bohaterów: Oliviera i Annę, tym bardziej, że jego gra Ewan McGregor a ją intrygująca Melanie Laurent. Podobał mi się też melancholijny smutek tego filmu, no i ładnie pokazana relacja ojciec-syn, szczególnie w obliczu choroby. Nie mogę jednak powstrzymać się od złośliwej uwagi, że łatwiej zmierzyć się z chorobą ojca w tym bogatym, pięknym świecie niż w naszym, prawdziwym.

To tyle. Kończę  przegląd tego, co aktualnie można znaleźć na ekranach naszych kin, a wybór, co zobaczyć, i tak należy do ciebie, czytelniku tej notki.

Susanne Bier "W lepszym świecie". Nie przegapcie!

Nadrabiam kinowe zaległości. Na pierwszy ogień poszedł film duńskiej reżyserki Susanne Bier, a to dlatego, że jestem jej wielką miłośniczką. Spodobał mi się już pierwszy jej obraz, jaki zobaczyłam, "Otwarte serca", ale wtedy jeszcze nie zapamiętałam nazwiska. Kojarzę ją od "Braci", filmu, który mną wstrząsnął. Od tej pory nie opuszczam niczego, co reżyserowała a co pojawia się w naszych kinach. Bier ma swoje ulubione tematy i motywy. Najczęściej przygląda się skomplikowanym relacjom rodzinnym. Swoich bohaterów lubi stawiać w sytuacjach granicznych, każąc im dokonywać wyboru niemożliwego, niczym w antycznej tragedii. Lubi też konfrontować nasz europejski świat ze światem egzotycznym targanym wojnami albo dręczonym przez nędzę. Tak jest i w jej najnowszym filmie. Pojawia się w nim także coś nowego: równoprawnymi bohaterami uczyniła oprócz dorosłych i dzieci. Nie jest to kino lekkie, łatwe i przyjemne, brak w nim zawrotnego tempa, reżyserka skupia się na psychologicznej obserwacji i emocjach. Niby wszystko to już w kinie widzieliśmy, ale Bier o cierpieniu, samotności i braku porozumienia w rodzinie opowiada tak, że trudno o jej filmie zapomnieć. Kto, jak ja, polubił jej kino, na pewno i tego nie przegapi. Kto dotąd się z twórczością Susanne Bier nie spotkał, powinien tę lukę nadrobić. A kto już "W lepszym świecie" widział, może przeczytać ciąg dalszy.

Anton, chirurg, jeden z głównych bohaterów filmu, żyje w dwóch światach. Tym tytułowym, lepszym (czytaj: europejskim, duńskim) i tym drugim, w domyśle gorszym: gdzieś we wstrząsanej plemiennymi, krwawymi konfliktami Afryce. W obozie dla uchodźców leczy chorych i ofiary przemocy. Na pewno jest tam potrzebny. Kto, jeśli nie tacy jak on, pomoże tym ludziom? Ale każdy medal ma dwie strony. Pracując na rzecz jednych, zaniedbuje własną rodzinę, za usprawiedliwienie mając to, że przecież jego najbliżsi żyją w lepszym świecie. A może praca w Afryce jest ucieczką od konfliktu z żoną? Tymczasem ten europejski świat tylko z pozoru jest lepszy. I tu, i tu rządzi przemoc, zemsta, i tu, i tu umierają ludzie. Chorującej na raka matki Christiana lekarze nie są w stanie uratować, ba, nie mogą nawet ulżyć jej cierpieniu, mimo że dysponują nieporównywalnymi możliwościami do tych, które ma Anton w swoim polowym, afrykańskim szpitalu. Dzieci w duńskiej szkole robią sobie wzajemnie piekło. Ktoś jest katem, ktoś ofiarą: poniżaną, wyśmiewaną, bitą. I znikąd pomocy. Elias, krzywdzone, miłe dziecko o bezbronnym uśmiechu, do którego instynktownie czujemy sympatię, nawet nie stara się obciążać matki swoimi problemami. Jakby nie wierzył, że to coś może zmienić. I chyba ma rację, bo kiedy wreszcie dochodzi do szkolnej konfrontacji, nauczyciele w imię bezstronności i politycznej poprawności usprawiedliwiają kata, a winę dostrzegają w ofierze i jej rodzinie. Nic dziwnego, że Elias po prostu biernie godzi się ze swoim statusem kozła ofiarnego i stara się jakoś przetrwać. Dlaczego się nie buntuje? Dlaczego nie walczy? Może jest po prostu słaby? Może nie wierzy, że bunt cokolwiek da? A może wziął sobie do serca postawę ojca, Antona, który przemocą się brzydzi i jest przekonany, że nie w ten sposób okazuje się swoją odwagę?

Zupełnie inny jest Christian. Zamknięty w sobie, o spokojnym, zimnym, stalowym , przenikliwym spojrzeniu, bez uśmiechu, poważny, zdaje się bacznie obserwować otoczenie. Tłumi w sobie bunt spowodowany śmiercią matki. Jest wściekły na los i na ojca, nie może mu wybaczyć, że się poddał, że z ulgą przyjął śmierć żony mimo obietnicy, że nie pozwoli jej umrzeć. Nie wie, bo i skąd kilkunastoletnie dziecko ma wiedzieć, że tak bywa: nie możemy w swej bezradności patrzeć na cierpienie najbliższej osoby i z ulgą przyjmujemy koniec. Obarcza ojca całą winą, zarzuca mu kłamstwa i nieczyste intencje, wmawia zdrady i romanse (raczej nic nie potwierdza jego oskarżeń). Nie chce z nim rozmawiać, nie szuka też oparcia u babci. Ale czy ta bogata, elegancka starsza pani potrafi dać mu coś więcej poza dostatkiem, materialną opieką i zainstalowaniem internetu? Dlatego Christian, nie wierząc dorosłym i nie mogąc liczyć na ich pomoc, postanawia sam uporać się ze złem świata. Niczym starotestamentowy Bóg pokazuje swoją siłę i wymierza sprawiedliwość. Krzywdy muszą być pomszczone, kara wymierzona. Niczym Bóg obserwuje świat z dachu silosu górującego nad okolicą. Stamtąd widać lepiej, widać niemal wszystko. Dość szybko orientujemy się, że musi dojść do tragedii, że ten dziecięcy bunt i gniew doprowadzi do nieszczęścia. Dorośli zajęci swoimi problemami i nieszczęściami, pracą, zbawianiem świata nie widzą, co się święci. Zrozpaczony, zszokowany Anton nie ma siły na rozmowę z Eliasem, a przecież to jest moment, kiedy jeszcze wszystko da się odwrócić. Dopiero katastrofa, której omal nie spowodował, wstrząsa Christianem, pokazuje, że i on jest słaby, i cierpi, a siła i bezwzględność to maska. Dopiero wtedy jest w stanie wykrzyczeć ojcu swoje żale i na końcu się z nim pojednać.

Wszyscy jesteśmy i silni, i słabi jednocześnie. Nasza siła często bierze się z chęci zemsty, z nienawiści. Niedaleko jest od poczucia mocy do ogromnego strachu. W środku trapi nas niepokój, egzystencjalne lęk, jesteśmy tak samo bezbronni jak dzieci. Christian, jeszcze przed chwilą pan świata, teraz drży ze strachu przed gniewem Marianne, matki Eliasa. Claus, ojciec Christiana, biznesmen, człowiek interesu, jest bezradny wobec choroby żony i cierpienia syna, szaleje z rozpaczy, kiedy ten znika. Sofus, który bezwzględnie dręczy Eliasa, sam staje się ofiarą Christiana i zwierzęco boi się jego gniewu. Okrutny i cyniczny afrykański watażka, diabeł wcielony, nagle jest bezbronny wobec tłumu, który chce go zlinczować z zemsty za wszystkie krzywdy. Jesteśmy częścią natury: wygrywa aktualnie silniejszy, zastawiamy na siebie pułapki jak pająk snujący sieć, aby schwytać w nią swą ofiarę (nie przez przypadek Anton dwukrotnie przygląda się misternej pajęczynie i jej twórcy).

Czy jest jakiś ratunek? Czy możemy ocalić swoje człowieczeństwo? Filmy Bier przynoszą pocieszenie. Reżyserka najpierw widzów emocjonalnie przeczołga, by potem pozwolić przeżyć katharsis, przynieść ukojenie. Wystarczy ze sobą rozmawiać, nie zamykać się w swojej skorupie, dać sobie pomóc, przebaczyć. Niby proste i oczywiste, ale dobrze wiemy, że trudne. To Anton ze swą filozofią niestosowania siły ostatecznie zwycięża. Klęskę ponosi wtedy, kiedy powodowany bezradnością i olbrzymimi emocjami, na moment rezygnuje ze swych zasad i w napadzie wściekłości wyrzuca z obozu afrykańskiego watażkę, któremu wcześniej uratował życie, czego nie mogli zrozumieć miejscowi. Wyrzucając, skazuje go na śmierć z rąk wściekłego tłumu pałającego chęcią zemsty. Zgodnie z teorią chaosu motyl ruchem swoich skrzydeł może spowodować nieobliczalne skutki tysiące kilometrów dalej. Podobnie Anton: jednym czynem tu, w Afryce, powoduje nieszczęście gdzieś daleko, w tym lepszym świecie. Dopiero kiedy znowu zacznie przestrzegać zasad, które wyznaje, kiedy wyrzeknie się przemocy, nienawiści i chęci zemsty, może naprawić wszystko, co, nie tylko on, zepsuł.

Więc jest jednak ten lepszy świat? To świat zasad i wartości, moralnego ładu. Może być wszędzie i może go nie być nigdzie.

Said Kaszua "Arabowie tańczą". Izrael z arabskiej perspektywy.

Kolejna interesująca książka, no raczej książeczka (187 stron), wydawnictwa Pogranicze (2005) wyszperana w taniej książce. Autor jest Arabem mieszkającym w Izraelu, pisze po hebrajsku. To powieść o dorastaniu i szukaniu własnej tożsamości. Narratorem jest Palestyńczyk pochodzący z wioski Tira w Izraelu, który snuje opowieść o swoim dzieciństwie, czasach szkolnych i studenckich, małżeństwie, a wszystko w latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zeszłego wieku. Książka podzielona jest na pięć części wyznaczających pięć ważnych etapów jego życia, te z kolei składają się z krótkich rozdziałów, które można traktować jak osobne opowiastki. Całość składa się na obraz drogi życiowej dwudziestokilkuletniego bohatera. Mimo że powieść dotyka stosunków arabsko-izraelskich, nie znajdziemy w niej zapiekłej nienawiści, okrucieństwa czy drastycznych opisów wojny. Jest raczej wzajemna pogarda, kompleksy i obraz codziennego życia w niełatwych czasach. Bohatera bardziej jednak zajmuje własna kondycja duchowa niż polityka. Od tej ostatniej zupełnie uciec się jednak nie da, skoro stale obecna jest w pamięci babci, której mąż zginął w czasie jednej z wojen, a syn (ojciec narratora) spędził kilka lat w więzieniu podejrzany o udział w zamachu. Mimo że narrator od polityki stroni, naznacza ona jego życie od dzieciństwa. Trudno, aby tak nie było w kraju, w którym wobec Arabów, obywateli Izraela, stosuje się zasadę ograniczonego zaufania.

Mieszkają w jednym państwie, ale, szczególnie na prowincji, stanowią dwa odrębne światy. W Tirze, zamieszkanej przez Arabów, jest trochę jak w polskim Jackowie w Chicago: od biedy można żyć, nie znając hebrajskiego. Językiem pierwszym, domowym, jest arabski, hebrajski poznaje się w szkole. Jednak  dzieci nie są jakoś specjalnie patriotycznie kształtowane przez dom. Mimo że w czasie szkolnych wycieczek śpiewają: "Nie bój się policji. My dzieci Palestyny, Palestyna to nasz kraj, a Żyd to nasz pies jest, przychodzi i puka do drzwi jak żebrak.", to tak naprawdę nie mają świadomości, że to oni są owymi Palestyńczykami z piosenki. Nienawiść do Żydów przejawia się na poziomie języka, nie jest uświadomiona. Uczniowie obrażają się wzajemnie słowem sahjuni (syjonista), nie rozumiejąc jego znaczenia. Są przekonane, że ów sahjuni to po prostu grubas. Oczywiście z czasem ta pogarda wyrażana w słowach, może przerodzić się w pogardę i nienawiść prawdziwą. I pewnie tak jest, ale autor pokazuje postawę przeciwną. Bohater tej powieści, mimo że wychowywany przez lewicującego ojca o politycznej przeszłości, który wraz z innymi od czasu do czasu organizuje, raczej groteskowe, manifestacje antyizraelskie, wstydzi się swojej arabskości, za wszelką cenę chce się stać Żydem, a Arabami gardzi. Jest dumny ze swojego niearabskiego wyglądu, szlifuje hebrajski tak, aby broń Boże nikt nie odkrył, kim jest. Kiedy słyszy słowa: "Naprawdę nie wyglądasz na Araba", traktuje je jak komplement, a nie przejaw rasizmu. Wszak do tego właśnie z uporem dążył, nie szczędząc wysiłków, i udało się. Ale nie zawsze tak było. Pierwszy tydzień pobytu w izraelskiej szkole dla uczniów zdolnych, do której dostał się jako jedyny z Tiry, w jego wspomnieniach to pasmo upokorzeń spowodowanych nieznajomością tamtego świata. Jadł w inny sposób, słuchał innej muzyki, nosił inne spodnie, więc był obiektem kpin ze strony swoich izraelskich kolegów z jerozolimskiego internatu. Potem jest już oczywiście lepiej, ale tylko do czasu, kiedy zrozumie, że "Są sprawy, którymi Arabowie nie mogą się zajmować.". Bo bohater tej książeczki jest ofiarą podwójnego oszustwa. Został oszukany przez swojego ojca i przez swoje środowisko.

Dzięki ojcu uwierzył, że kiedy zdobędzie wykształcenie, żadna droga nie będzie przed nim zamknięta i zostanie pierwszym Arabem, który na przykład skonstruuje bombę atomową (wiadomo po co). Dzięki ojcu miał nadzieję, że każda następna wojna okaże się zwycięska dla Palestyńczyków. Złudzenia szybko się rozwiały, więc dwudziestokilkuletni narrator jest przepełniony nienawiścią do ojca, który go nie tylko oszukał, ale także sprawił, że nie potrafi wyjechać z kraju, bo kiedyś nauczono go, że tu jest jego miejsce i lepiej umrzeć niż się poddać. Obaj stracili nadzieję, a swoje rozczarowania topią w alkoholu. Drugie oszustwo dotyczy spraw obyczajowych. Wychowanie wpoiło w niego wiarę, że kiedy prześpi się z arabską dziewczyną, musi się z nią ożenić, bo inaczej ona na zawsze zostanie zhańbiona. Tak zrobił, ale i to okazało się mitem. Latami żył w obsesyjnym lęku, że zostanie zmuszony do małżeństwa, a kiedy wreszcie uległ moralnemu szantażowi, dręczyli się i on, i żona wzajemnymi pretensjami.

Ta opowieść o rozczarowaniach, nieudanym życiu i marazmie, w jakim tkwi bohater i jego pobratymcy, jest momentami przejmująco smutna, ale beznadzieja i melancholia łagodzone są przez konstrukcję całości. Co jakiś czas pojawia się klimat dziecięcej opowieści, wspomnień dziecka. Temu służy też nieporadność językowa: narracja prowadzona jest zazwyczaj krótkimi zdaniami, sporo w niej powtórzeń. Ten infantylny język tak charakterystyczny dla dwóch pierwszych części opowiadających o dzieciństwie bohatera powraca momentami i później, i myślę, że jest wyrazem jego niedojrzałości. Mimo wewnętrznego buntu nie potrafi nic zmienić w swoim życiu. Nadal nie akceptuje w sobie Araba, ale i nie umie oderwać się od swoich znienawidzonych korzeni. Mówi, że na zawsze pozostał grzecznym i posłusznym dzieckiem. Być może, aby nadać sens swojemu życiu, aby ratować siebie, powinien wreszcie odciąć się od przeszłości. Czy tak zrobi, nie wiadomo. Czytając historię Araba, który chciał być Żydem, współczułam mu i nie lubiłam jednocześnie. Drażniła mnie jego bierność, użalanie się nad sobą, marnowanie życia, topienie rozczarowań w alkoholu.

Philip Roth "Wzburzenie"

Nadrabiania wieloletnich zaległości ciąg dalszy. Tak jak zapowiadałam, sięgnęłam po kolejną powieść Rotha. Tym razem wybrałam jedną z najświeższych, "Wzburzenie" (Czytelnik 2011). Teraz jestem już pewna, że jedna z moich luk literackich pod tytułem Philip Roth powoli będzie zasypywana. Już wiem, że za jakiś czas przeczytam następną książkę amerykańskiego pisarza.

To zupełnie inna powieść niż "Operacja Shylock.Wyznanie", którą czytałam poprzednio. Jej akcja toczy się w Stanach w czasie, kiedy trwa wojna koreańska. Bohaterem, jednocześnie narratorem, jest dziewiętnastoletni Marcus Messner syn koszernego rzeźnika z małego miasteczka Newark. Jak wielu rówieśników żyje w strachu przed wojną. Jedyną ucieczką, i to tylko na jakiś czas, w końcu nikt nie wie, ile ta wojna potrwa, są studia. Dlatego Marcus, który studiować bardzo chce, zdaje sobie sprawę, że jakakolwiek wpadka powodująca relegowanie z uczelni zaprowadzi go wprost na koreański front. Pewnie dlatego w powieści wielokrotnie powracają obrazy krwi. Krew towarzyszy mu w sklepie ojca, kiedy musi czyścić kubły po koszernym uboju, krew musiała płynąć z pociętych nadgarstków jego przyjaciółki Olivii, wreszcie zjawia się w wojennych koszmarach, które go dręczą. Symbolizuje śmierć, unicestwienie.

Zdecydowanie nie jest to optymistyczna powieść. Wojna niby odległa, toczona gdzieś na innym kontynencie, jest jednak bardzo realna, wisi niczym miecz Damoklesa, kładzie się cieniem na życie Marcusa. Na domiar złego los zastawia na niego pułapki i dlatego wciąż musi uciekać. Najpierw przed wojną na studia, potem przed ojcem, który nagle opanowany panicznym lękiem o syna, czyni jego życie nie do zniesienia. Ale to wcale nie koniec. Kiedy uwolni się od domu, wyjeżdżając na inną uczelnię prawie na drugi koniec Stanów, byle dalej, wpadnie w szpony kolegów, którzy nie liczą się z nikim. Marzy o spokoju, chce się uczyć, ale nie może, bo jego towarzysze z pokoju prowadzą nocne życie, co sprawia, że nie może zmrużyć oka. Więc znowu ucieka, do kolejnych pokoi, ale nawet kiedy wreszcie zamieszka sam w jakiejś obskurnej klitce, odnajdzie go i tam kolega-dręczyciel. Znikąd ratunku.

Uczelnia nie jest źródłem naukowych olśnień, oazą spokoju, duchowej wolności, jak wyobrażał to sobie Marcus, ale okazuje się koszmarem niczym ze złego snu. Marcus, który uciekł przed wiecznie kontrolującym go ojcem, wcale nie staje się wolny. Władze uczelni też kontrolują życie studentów i to w każdym obszarze: obyczajowym (czytaj: seksualnym) i duchowym, religijnym. Niesubordynacja grozi usunięciem, a wtedy droga prowadzi już tylko na koreański front. Nawet, wydawałoby się niewinne, przenoszenie się z pokoju do pokoju nie umknie uwagi rektora do spraw studenckich, który wzywa biednego Marcusa na rozmowę. Niby robi to w trosce o niego, bo niepokoi go jego alienacja, tak naprawdę jednak kontroluje. Ciąg nieporozumień, które prześladują narratora, przypomina sytuację bohatera Kafki. Czuje, że wali głową w mur. Nikt nie rozumie, że on pragnie tylko jednego: spokoju do nauki. Ale im bardziej jest kontrolowany, tym większą świadomość siebie zyskuje, tym silniej pragnie wolności. W końcu stanie przed tragicznym dylematem: wierność sobie, swoim przekonaniom albo konformizm. Tym tragiczniejszy to wybór, że manifestowanie swojego światopoglądu, odmiennego od oficjalnie panującego na uczelni, wiąże się ze złamaniem panujących tu reguł, a to oznacza, o czym już wspominałam, zesłanie na front koreański. Jak w greckiej tragedii: przed przeznaczeniem nie uciekniesz, losu nie przechytrzysz. A może jak w baśni: nieuczciwa próba osiągnięcia celu musi skończyć się źle.

Ale nie tylko na takie udręki narażony jest Marcus. Nie ominą go też komplikacje uczuciowe. Ponieważ ta sfera życia podlega kontroli, w jego prywatne sprawy wtrąci się nie tylko matka, ale i rektor. Po raz kolejny wraca poczucie zniewolenia i świadomość, że nic od niego nie zależy. Przed Marcusem kolejny raz wyrasta niewidzialny mur, którego nie można ani przeskoczyć, ani obejść, ani zburzyć. Dlatego narasta w nim owo tytułowe wzburzenie. Jego jednak nie wyzwoli. Dopiero suma takich, czasem przypadkowych, wzburzeń po kilku latach da wolność innym.

Tak więc życie jest udręką, młodość jest udręką, miłość jest udręką, ale i śmierć jest udręką. Bo śmierć taka, jak wyobraża ją sobie Roth, to wieczne rozpamiętywanie swojego ziemskiego życia, stale od początku i jeszcze raz od początku, i jeszcze, i jeszcze ...., a im życie krótsze, tym gorzej. A wszystko to w całkowitej samotności. Nie ma żadnego boga, w którego zresztą Marcus nie wierzył, ale nie ma też pustki: jest wieczne przeżywanie życia, wieczny znój, wieczna udręka. Nie ma ucieczki. Jeśli trafiłeś człowieku ze swoim życiem w zły czas, a któż nie trafia, będziesz cierpiał na wieki, przeżywając swój ziemski koszmar bez końca. 

Być może, czytelniku tej notki, odniosłeś wrażenie, że powieść Rotha to traktat filozoficzny, historiozoficzny czy moralny. Nic bardziej błędnego. To obyczajowy obraz amerykańskiej prowincji w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Pisarz pokazuje życie małego miasteczka i żydowskiej niereligijnej, a mimo to konserwatywnej rodziny. Przygląda się relacji rodzice-dzieci, a szczególnie ojciec-syn. Wreszcie zaprasza czytelnika na amerykańską, prowincjonalną, uczelnię, aby pokazać studenckie życie, purytańską obyczajowość, dojrzewanie, pierwsze, zdobywane w ukryciu, seksualne doświadczenia. A od czasu do czasu pesymizm łagodzony jest allenowskim humorem (przynajmniej mnie się ten humor tak kojarzy). Taka jest tragiczna w swoich skutkach, ale opowiedziana ironicznie, scena przesłuchiwania studentów, którzy wzięli udział w majtkowej orgii, szczególnie dwóch nieszczęśników "... którzy połamali sobie nogi, skacząc z okna bursy żeńskiej, i wystąpili przed dziekanem w świeżych gipsach ...".  To wszystko sprawia, że książkę, mimo jej pesymistycznego przesłania, czyta się znakomicie. "Czytajcie Philipa Rotha!", chciałoby się zakrzyknąć.

Popularne posty