Miljenko Jergovicia odkryłam wiosną dzięki "Rucie Tannenbaum" (pisałam o tej
książce jakiś czas temu). Właśnie wydana "Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki" (Czarne 2011) jest trzecią książką chorwackiego autora, jaką przeczytałam, i już z całą pewnością mogę powiedzieć, że to jeden z moich ulubionych pisarzy. Szkoda, że w Polsce dotąd wydano tylko cztery jego powieści, mam nadzieję, że z czasem wydawnictwo Czarne nadrobi te zaległości. Wśród zapowiedzi z radością odkryłam informację, że kolejna powieść Jergovicia jest tłumaczona, niestety przyjdzie na nią poczekać do jesieni roku 2012!Ale do rzeczy. I tym razem autor zabiera czytelnika na wyprawę w swoje rodzinne strony, na Bałkany: do Zagrzebia, Belgradu, Sarajewa i innych miejscowości Bośni. Rodakom podstawia pod nos lustro, w którym każe się przeglądać, i zapewniam: nie jest to widok przyjemny. Czytelnika zagranicznego oprowadza po swoim świecie, starając się objaśnić jego skomplikowanie. Czy jesteśmy w stanie Bałkany zrozumieć? Pewnie nie do końca, ale przynajmniej trochę. Ta powieść zaspokaja ciekawość świata, ciekawość innego, pozwala wyrwać się z naszego podwórka i lepiej poznać rejon, który najczęściej znamy tylko z wakacyjnych wypadów. Obraz wyłaniający się z kart powieści jest straszny i fascynujący zarazem.
Akcję książki umieścił pisarz w Zagrzebiu w roku 2005, ale to tylko rama, bo poznając historię pięciorga głównych bohaterów, ich przodków i wielu epizodycznych postaci, o których ktoś nagle zaczyna snuć opowieść, cofamy się nawet do początków dwudziestego wieku. Przede wszystkim jednak poznajemy życie w tym zakątku Europy w czasach, kiedy wszystkie bałkańskie narody zamieszkiwały z woli polityków jedno państwo, Jugosławię. Jesteśmy świadkami jej rozpadu, potem wojny, a wreszcie powstania nowego: Chorwacji. Jeśli, czytelniku tej notki, obawiasz się, że w powieści znajdziesz strzelaninę, masakry, krew, tortury i inne okropności wojny, to spieszę cię uspokoić: nie, tego tu nie ma. Wojna jest gdzieś w tle i jeśli dotyka bohaterów, to dlatego, że muszą opuścić swoje rodzinne strony: Bośnię lub Belgrad i przenieść się do Zagrzebia. Jednak wypędzenie albo ucieczka, pozostawienie za sobą dawnego życia, swoich ukochanych kątów, grobów najbliższych samo w sobie jest już czymś niewyobrażalnie okropnym. Spróbujmy tylko wczuć się w sytuację wypędzonego czy uciekiniera! Budowanie nowego życia w miejscu tak naprawdę obcym, w miejscu, w którym niby się jest u siebie, a tak naprawdę wcale nie, też do łatwych nie należy. W tym sensie nie jest to powieść miła. A trzeba dodać do tego jeszcze nienawiść, wzajemne uprzedzenia, nietolerancję i brak zrozumienia dla bliźniego, które toczą współczesne chorwackie społeczeństwo, a których korzenie można odnaleźć w odległej przeszłości.
Ponieważ Jergović jest mistrzem gawędy, jego powieść czyta się znakomicie, jednym tchem, chciałoby się powiedzieć. Losy bohaterów są często, właściwie należałoby napisać: zawsze, za sprawą miejscowej historii mocno powikłane i niezwykle barwne. Jakby tego jeszcze było mało, jedna opowieść generuje następną. Pełno tutaj dygresji. Czasem są to historie postaci związanych z jednym z głównych bohaterów (na przykład historia Frantiszka Wachy, nietuzinkowego krawca, syna Czechów, którzy jeszcze za czasów monarchii austro-węgierskiej zamieszkali w Sarajewie), a czasem zupełnie epizodycznych (komiczna opowieść o księciu Saladynie). Humor, dowcip, ironia mieszają się ze smutkiem, melancholią, tragizmem, obrzydzeniem i strachem. Dobroć, szlachetne czyny z nienawiścią, okrucieństwem i złem. Nie ma tu postaci czarno-białych. Złych stać na czyny szlachetne, dobrzy popełniają niegodziwości. Autor głęboko wnika w dusze bohaterów, pokazuje to, co ukryte na samym dnie: traumy i pokrętne, dziwaczne motywacje ich czynów. Ale trzeba uczciwie przyznać, że więcej tu tego, co ciemne. Taka tonacja przeważa nad jasną, pogodną.
Proza Jergovicia jest niezwykle sensualna. Kiedy chorwaccy uciekinierzy po opuszczeniu Bośni siedzą w dusznym, rozgrzanym od gorąca autokarze i bez końca czekają, aż wreszcie ruszy, i mnie strugi potu spływały po plecach, i ja odczuwałam beznadziejną niecierpliwość oczekiwania. Proza Jergovicia jest też niezwykle piękna. Czy można nie zachwycić się zdaniem: "... puszcza myśli na zieloną trawkę."? A takich smacznych kąsków, które pozwalają rozkoszować się słowem, jest w tej książce wiele. Momentami narracja nabiera charakteru ludowej gawędy, podkreślają to na przykład takie wtręty: "niech mi Bóg wybaczy". Gawędziarstwo, gminność, żeby nie powiedzieć plotkarstwo, sprawiają, że nie do końca wiemy, co tu jest prawdą, a co fantazją czy kłamstwem. Że opowieść o księciu Saladynie, w takim kształcie, w jakim sprzedaje ją opowiadacz, jest zmyślona (ale za to jaka pyszna!), tego jesteśmy raczej pewni. Ale czy zamknięty w celi Ile jest rzeczywiście codziennie bity przez nachodzących go policjantów? Czy sympatyczny, wrażliwy inspektor Lovro pozwoliłby na to swoim podwładnym? A czy sam Ile miałby siłę snuć swoje opowieści, gdyby był tak dotkliwie codziennie maltretowany? Tego już rozstrzygnąć nie sposób, tym bardziej, że, jak już wspominałam, dobro i zło chodzą w tym świecie pod rękę.
Gdybym miała napisać, co stanowi temat książki Jergovicia, to przyszłoby mi stwierdzić, że jest to panorama współczesnego społeczeństwa chorwackiego. Czy jednak na pewno? Czy ten zlepek ludzi zamieszkujących współczesny Zagrzeb można nazwać społeczeństwem? Bohaterami swojej powieści uczynił pisarz ludzi, którzy w Zagrzebiu nie czują się do końca u siebie. Stąd nieustanny strach, że się zostanie rozpoznanym, choćby z powodu akcentu, języka albo imienia, i stanie się obiektem kpin, pogardy albo nienawiści. Kim są ci ludzie? Lazar, Serb z Bośni, który do Zagrzebia przybył jeszcze w czasach Jugosławii, kiedyś pracownik służby bezpieczeństwa, dziś nikt, nocny stróż w kostnicy. Mimo że od wojny upłynęło już dziesięć lat, nadal starannie ukrywa swoje pochodzenie. Lovro, bośniacki Chorwat, mieszkający w Zagrzebiu od czasów dzieciństwa, ale jego korzenie nadal tkwią w bośniackiej Ramie, on nadal jest stamtąd. Ile, też Chorwat z Bośni, ofiara ostatniej bałkańskiej wojny, uciekinier, właściwie sierota, chyba najtragiczniejszy z bohaterów (ale czy da się to jakoś zmierzyć czy zważyć?). Toma, Bośniak z Sarajewa (wnuk czeskiego krawca Frantiszka, o którym wspominałam), któremu udało się uciec wraz z rodziną z oblężonego Sarajewa i który tutaj, w Zagrzebiu za wszelką cenę chce się stać Chorwatem. I wreszcie bohater o najbardziej pokręconej historii: Svjetlan Andrassy (jeszcze niedawno Lucifero Andraszić). Kim jest? Serbem czy Chorwatem? Ani tu, ani tu nie jest u siebie. To Chorwat urodzony w Belgradzie, któremu w czasie wojny dzięki starym koneksjom ojca udało się opuścić Serbię i wrócić do Zagrzebia, skąd wywodzi się jego rodzina. W ten sposób uniknął wcielenia do wojska. Aby zrozumieć historię Svjetlana, trzeba wspomnieć o jego ojcu, Dimitrjiu, który w czasie drugiej wojny światowej przyłączył się do partyzantów, bo ustasz zastrzelił na ulicy jego żydowską narzeczoną Esterę. Odtąd nie chciał mieć nic wspólnego z Chorwatami, dlatego po wojnie wyjechał do Belgradu i tam robił karierę jako wojskowy lekarz, komunista do końca wierny Ticie. Równie niezwykła, chociaż zupełnie inna, jest historia matki Svjetlana.
Powieść Jergovicia znakomicie pokazuje węzeł gordyjski, jakim jest kłębowisko problemów trapiących mieszkańców Bałkanów. W spokojniejszych czasach narodowe nienawiści, pogarda, antysemityzm przysypiają, chowają się gdzieś pod powierzchnią, pozornie ich nie ma. Ale tylko pozornie, bo przecież dają o sobie znać od czasu do czasu choćby tylko na poziomie języka. Po śmierci Tity powoli, początkowo właściwie niezauważalnie, sytuacja się zmienia. Aż wreszcie Chorwat znowu staje się ustaszem, a Serb czetnikiem, są jeszcze pogardzani Bośniacy, a doktor Weber, patolog z zagrzebskiej kostnicy, to na pewno Żyd. Tłumiona nienawiść wybucha, nikt nie czuje się już u siebie, nikt nie jest bezpieczny. Trzeba uciekać, zostawić swoje domy, udawać kogoś innego, budować życie na nowo. Ale nienawiść i strach przycupnęły gdzieś za rogiem, nie zniknęły, czają się. Może dlatego została zamordowana tytułowa Srda Kapurowa, kilkunastoletnia żebraczka, której narodowości nie sposób ustalić, bo w żadnym państwie nie ma po niej śladu. A więc może być jeszcze gorzej. Lazar, Lovro, Ile, Toma, Svjetlan mają swoją historię, swoje korzenie i jakieś życie w Zagrzebiu, Srda jest po prostu nikim, śmieciem. Nie wiadomo, ile miała lat, skąd przybyła, gdzie mieszkała, co lubiła, o czym marzyła, czego się bała, wiadomo tylko, jak zginęła. I nawet jeśli ktoś upomni się o jej pamięć i nie pozwoli umrzeć prowadzonemu śledztwu, to nie zrobi tego z czystej, bezinteresownej szlachetności, jak się początkowo wydaje.
Żeby poznać meandry bałkańskiego świata, niezwykłe losy Lazara, Lovry, Ilego, Svjetlana, Toma i wielu innych, trzeba koniecznie tę szalenie bogatą powieść przeczytać. Namawiam bardzo. No i "Ruta Tannenbaum" to też lektura obowiązkowa!