Inga Iwasiów "Bambino"

Po lekturze "Kronik oporu i miłości" byłam pewna, że do książek Ingi Iwasiów jeszcze wrócę, żeby nadrobić zaległości, bo wcześniej wprawdzie doskonale wiedziałam o jej istnieniu, ale jakoś nie czytałam. Słowa dotrzymałam, właśnie skończyłam "Bambino" (Wielka Litera 2015), powieść przez niektórych recenzentów uważaną za najlepszą w dorobku pisarki. Słyszałam o niej, kiedy wyszła, ale chyba niezbyt dokładnie wsłuchiwałam się w te głosy, bo wyobrażałam sobie, że jest to książka z cyklu słodkich, nostalgicznych i fajnych wspomnień o czasach PRL-u. W jakim błędzie byłam! Jej akcja wprawdzie rzeczywiście zaczyna się w latach tuż powojennych, retrospekcje sięgają jeszcze trochę bardziej w głąb, a kończy w roku 1981, ale w żadnym razie nie można nazwać jej słodką, fajną czy nostalgiczną. Przeciwnie, pokazuje całą komplikację polskich losów, całą ich złożoność i zapętlenie.

Śmiało można powiedzieć, że powieść ma dwóch bohaterów. Jednym, ale w czterech osobach, są trzy kobiety - Marysia, Ula i Anna - i mężczyzna, Janek. Drugim bohaterem jest miasto - Szczecin, z którym od urodzenia związana jest autorka. 

Zacznijmy od miasta. Szczecina właściwie nie znam - byłam tam raz w czasach głębokiej młodości na jednodniowej wycieczce z pobliskiego Świnoujścia, gdzie razem z rodzicami spędzałam wakacje, i śmiało mogę powiedzieć, że nic nie pamiętam. No może niewiele. Ale nie trzeba w Szczecinie być, aby wiedzieć, że to miejsce szczególne - znalazło się w w granicach powojennej Polski za sprawą wielkiej polityki w ramach wielkich przetasowań, rzucone na otarcie łez razem z innymi Ziemiami Odzyskanymi za utracone Kresy. Inaczej niż Wielkopolska, Górny i Dolny Śląsk Szczecin właściwie nigdy do Polski nie należał, tylko przez krótki czas był naszym lennem. Ot i cała polskość tych terenów. Po wojnie zniszczony, z wiadomych powodów ogołocony z rdzennych mieszkańców, powstawał właściwie na nowo. Szukali tam swojego miejsca repatrianci z Kresów i wszyscy ci, którzy z rozmaitych powodów próbowali zapomnieć, oderwać się od przeszłości, zniknąć, stworzyć swoje życie na nowo. Zostali nieliczni Niemcy. Mieszanka języków, kultur, obyczajów. Taka była historia całych Ziem Odzyskanych, polskiego Dzikiego Zachodu. 

I właśnie takimi przybyszami są bohaterowie powieści Ingi Iwasiów, ci pierwszoplanowi, których wymieniłam, i ci drugoplanowi czy epizodyczni. Wszyscy charakterystyczni, wszyscy mocno zarysowani. Głębokie, skomplikowane, niejednoznaczne portrety ludzi, ich pokręcone losy to bardzo mocna strona powieści. Wszyscy są skądś, tylko Ula jest stąd, ale zostając tu, musiała stworzyć siebie na nowo, zapomnieć o swojej niemieckiej przeszłości, wybrać polskość. Bo Ula to właściwie Ulrike. Dlaczego została? Bo razem z matką nie miały dokąd uciekać, nie miały w Niemczech, jak wspominała, żadnego adresu, czytaj - żadnej rodziny. Spośród wszystkich bohaterów powieści ma największą umiejętność przystosowywania się, godzenia się z losem. Chyba bardziej przywiązana do miejsca niż do ludzi, nigdy nie zdecyduje się wyjechać, nawet pod koniec lat sześćdziesiątych czy w siedemdziesiątych, kiedy możliwe jest już łączenie rodzin. Woli zostać, jej rodzina to przyjaciółki, Anna i Marysia, odnalezieni po latach ojciec i bracia są właściwie obcy. Tak jak język niemiecki, którego może uczyć jak obcego, ale mówi i myśli po polsku. Marysia, najmłodsza z nich wszystkich, jest z Kresów, z Sambora. Do Szczecina przyjechała ze wsi, w której osiedlili się jej rodzice razem z młodszym rodzeństwem po przesiedleniu. Anna przyjechała z Gorlic, a Janek z Wielkopolski. Chociaż jakoś zlepią się ze sobą, to w chwili kryzysu po wielu latach te różnice i resentymenty wypłyną na wierzch. Będą źródłem wyzwisk, pogardy, nienawiści. Będą się ranić słowami Ruska, bękart, nieuk ze wsi, ubecka świnia, niemra (pisownia małą literą celowa, tak jest w książce), wsiok, Żydówa, Cygan, Ukrainiec, warszawiak, poznaniak i wieloma innymi. Nagle ważne staną się ich korzenie, ich przeszłość, którą tak starannie starali się zatrzeć.

Każde z nich ma w swoim bagażu traumatyczne przeżycia, każde ukrywa jakąś bolesną tajemnicę, na losach wszystkich swoje piętno odcisnęła wojna. Ich życie potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdyby nie Historia. Samotni, naznaczeni, obarczeni smutnymi wspomnieniami wybierają Szczecin, aby zacząć wszystko na nowo. Będą mozolnie się kształcić, pracować, marzyć o zwyczajnym życiu. Mężu, dzieciach, własnym mieszkaniu. Czymś, co nazywamy małą stabilizacją. Tylko Ula jest inna. Niechętnie wracają w swoje rodzinne strony. Żyją już inaczej, są z miasta, co stanowi dla rodziny ze wsi powód do dumy, ale ta rodzina bez przerwy domaga się pieniędzy. Wszystkim się wydaje, że w mieście zrobili kariery. A oni mają niewiele, a tak bardzo chcą żyć, cieszyć się nowym ciuchem, dancingiem w lokalu, wakacjami nad morzem. Pragną lepszej przyszłości dla swoich dzieci, dlatego posyłają je na lekcje muzyki. 

Powojenna historia przechodzi gdzieś bokiem, nie jest przedmiotem jakiejś szczególnej refleksji, emocji bohaterów powieści. Czy dlatego, że naznaczeni wojną mają jej już serdecznie dość i chcą po prostu spokoju? Owszem, najczęściej zapisują się do partii, bo wszyscy tak robią, to coś oczywistego, niemal jak oddychanie, ale nie poświęcają swojej partyjnej przynależności wielu myśli. Słabym echem odbija się śmierć Stalina, rok siedemdziesiąty czy nawet osiemdziesiąty. Tylko Marzec jest ważny, odciśnie swoje piętno. Trafi Ulę rykoszetem, zmieni jej życie, będzie wyrzutem sumienia Janka. Czy bohaterowie znajdą wymarzone szczęście? Cóż, nie jest to optymistyczna historia. Drobne chwile radości, mitręga codzienności, zawiedzione uczucia i nadzieje, utracone szanse, samotność, przeszłość, która na zawsze ciąży. Prawdziwym źródłem mocy w powieści wcale nie jest rodzina ani miłość. Obie niekoniecznie są trwałe i szczęśliwe, odbiegają od marzeń, przynoszą zawód i cierpienie. Siłę daje przyjaźń między kobietami. Chociaż w chwili wielkiego nieszczęścia, wielkiej samotności i ona zawodzi. Tak bywa, nie można pomóc komuś, kto pomocy nie chce.

Na koniec muszę wspomnieć o języku, bo to on sprawia, że "Bambino" nie jest zwyczajną opowieścią. Siła tej książki bierze się także z niego. To język kolokwialny, mówiony i myślany, szorstki, chropawy, niepiękny, a nie wygładzony, literacki. No i bardzo zindywidualizowany. Początkowo trzeba się przestawić, przyzwyczaić, ale potem zanurzamy się w nim i płyniemy, śledząc smutne losy Marysi, Uli, Anny i Janka. 

Kto nie czytał, powinien. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty