Kateryna Babkina "Nikt tak nie tańczył jak mój dziadek"

Kolejna ukraińska lektura - tym razem zbiór opowiadań Kateryny

Babkiny "Nikt tak nie tańczył jak mój dziadek" (Warsztaty Kultury 2020; Bohdan Zadura), za które autorka dostała w ubiegłym roku Angelusa (nagroda dla pisarzy z Europy Środkowej). Dlaczego wtedy nie zwróciłam na nie uwagi? Pewnie dlatego, że to opowiadania, a ja za tą formą nie przepadam, chociaż już nie jest jak dawniej, kiedy naprawdę rzadko po nią sięgałam. Dlaczego teraz postanowiłam je przeczytać? To oczywiste - na fali mojego wzmożenia literaturą ukraińską.

Od razu wyjaśnię, że na pewno nie są to opowiadania dla każdego. Kiedy zajrzałam na komentarze jednego z popularnych portali literackich, a rzadko to robię, głosy były bardzo różne, od pochlebnych po krytyczne. Aby się w nich rozsmakować, trzeba w nie wejść, złapać klimat, być uważnym. Potem można wrócić jeszcze raz, bo książka jest krótka. Warto czytać większymi partiami, a jeśli ma się czas, można połknąć w jeden dzień i tak chyba byłoby najlepiej. Ja niestety wybrałam sobie lekturę książki Kateryny Babkiny na bardzo zajęty tydzień, mogłam jej poświęcić czas z doskoku, najczęściej po jednym opowiadaniu. Dokończyłam dziś, w niedzielę (wtedy powstała ta notka) - połknęłam cztery ostatnie, w sumie jest ich dwanaście, a potem wróciłam jeszcze raz do niektórych. I cóż, śmiało mogę powiedzieć, że się w nich rozkochałam. Natychmiast zaczęłam szukać, czy dwie wcześniej wydane w Polsce książki Kateryny Babkiny są dostępne. Niestety nie będzie łatwo. 

Opowiadania łączą bohaterowie - Lili, Łesia, Nina, Dima i Misza. Spotykają się pierwszego września w dniu rozpoczęcia roku szkolnego i swojej szkolnej drogi. Zbiega się to z  odzyskaniem niepodległości przez Ukrainę. Szczerze mówiąc, tę ostatnią informację zaczerpnęłam z notki od wydawcy. Widocznie nie dość uważnie czytałam pierwsze opowiadanie. Potem poznajemy historię ich rodzin, rodziców, dziadków, bliższych i dalszych krewnych oraz ich samych na różnych etapach życia. Nie jest to ułożone chronologicznie, mieszają się czasy i bohaterowie. Wielki głód, wojna, lata powojenne, wreszcie okres niepodległości i kapitalizmu. Bohaterowie długo mi się mylili, musiałam sobie tę mozaikę stopniowo w głowie układać - kto jest czyim dzieckiem, rodzicem, dziadkiem - trzeba czasem zerknąć jeszcze raz do przeczytanego wcześniej opowiadania, ale w końcu wszystko się składa, a ostatnie stanowi domknięcie i klamrę. Trud, nie taki znowu wielki, bo nic się przecież nie stanie, jeśli nie połapiemy się w relacjach łączących bohaterów, bardzo się jednak opłaci. To taki typ prozy, gdzie wiele rozgrywa się pomiędzy, nie wszystko zostaje dopowiedziane, czytelnik musi się domyślać, kojarzyć. Trzeba też wgryźć się w język - potoczny nie tylko w warstwie językowej, ale też w składniowej. Niech nas to jednak nie zmyli, bo ta kolokwialność przetykana jest subtelnością i urodą języka, a wszystko razem sprawia wielką przyjemność, skłania do zadumy i refleksji. 

Kiedy czytałam te opowiadania, coś nie dawało mi spokoju. Co jest ich prawdziwym tematem, esencją, sensem? Dość szybko zdałam sobie sprawę, że ich sedno to tragiczna przeszłość, która niesie się przez pokolenia. Traumę wielkiego głodu i wojny, wojny jest tu znacznie więcej, ale także Zagłady przenoszą bohaterowie na dzieci, a potem jakoś odbija się ona na pokoleniu wnuków - Lili, Niny, Łesi, Dimy i Miszy. 

Ale w ogóle to myślę ... że na wojnie nikt nie jest bohaterem. Na wojnie jest strasznie i dziko. I każdy jest zaślepiony jakąś ideą, rzadziej szlachetną, a częściej obcą i zbyt ogólną, żeby była warta takiego doświadczenia, albo po prostu jest jak małe przerażone zwierzątko, sam przeciw całemu światu, przy czym się zdaje, że jeśli przeżył - to tak jakby już zwyciężył, ale naprawdę to bywa tak jak z tym Wołodią.

Często to najmłodsze pokolenie przez przypadek dokopuje się do prawdy o swoich dziadkach. Niby ich to nie obchodzi, a jednak odbija się na ich związkach, nieprzystosowaniu do świata, życiowych decyzjach. Podobnie było z pokoleniem ich rodziców, ale dla nich pamięć wojny była świeża. Ktoś nagle dowiaduje się, że ma żydowskich przodków, w niejednym domu przechowuje się nic warte kosztowności - wojenne łupy, czyjaś babcia nie może zapomnieć o starszym synu, który, jak chce rodzinna legenda stworzona przez nią, był bohaterem, a prawda okazuje się inna, czyjś dziadek ma za sobą tragiczne, samotne dzieciństwo, a potem wojenny szlak, kogoś opuścili rodzice, czyjś ojciec nagle zniknął, czytaj: został aresztowany, a potem rozstrzelany przez NKWD, ktoś musiał uciekać z miasta na wieś. Dlatego w pokoleniu dziadków tyle przemocy i braku czułości. To przekłada się na kolejne pokolenia.

- Ciekawe - spytała Liliczka - czy my wszyscy też będziemy tacy skończeni? Poważnie. My też będziemy tak samo skończeni?

- Nie, Lil - powiedziała Łesia, podnosząc się. - Będziemy skończeni całkiem inaczej. 

(...) I tak szli, woda pluskała (...), a oni patrzyli do przodu, chociaż niczego nie można tam zobaczyć ani domyślić się, ani wytargować stamtąd żadnej wiedzy, ale mocno, bardzo mocno patrzyli w przód, bo w zasadzie na ich miejscu to warto było robić.

No i rzeczywiście, byli skończeni, tylko inaczej.  A przyszłość niekoniecznie okazała się świetlana, bo od przeszłości nie zawsze da się uciec, a tym bardziej od miejsca i czasu, w którym się urodzili.

Ale nie wszystko w dzieciństwie głównych bohaterów, Lili, Niny, Łesi, Dimy i Miszy, było złe. Przeciwnie, zachowali w sobie wiele miłych wspomnień. Dziecko nie wszystko rozumie, coś, co dla dorosłych jest niedogodnością, dla nich bywa przygodą. Dopiero w dorosłym życiu wszystko się komplikuje, przeszłość dziadków i rodziców staje się zadrą. Emblematyczny jest ten tytułowy dziadek, dziadek Łesi, który bił swoją żonę, a potem córki sznurem od żelazka. Ale z Łesią chodził na orzechy do ogrodów sąsiadów. Jej okazywał czułość, był najlepszym dziadkiem. Te wyprawy zapamiętała jako najwspanialsze przygody, podobnie smak podpiekanych w piecu zdobycznych orzechów nie mógł równać się z niczym innym. Ktoś powie, że to banalne, a jednak tak zostało opowiedziane, iż wydaje się świeże i niezwykłe.   

Tamara Duda "Córeczka"

Tamara Duda, ukraińska dziennikarka i tłumaczka, swoją

debiutancką powieścią "Córeczka" (KEW 2022; przełożył Marcin Gaczkowski) przebojem zdobyła polski rynek wydawniczy. No może tę bańkę, której częścią jestem. Gdzie się nie obejrzę, znakomite recenzje, polecała tę książkę, na spotkaniu, na którym byłam, sama Oksana Zabużko. Na fali mojego literackiego ukraińskiego wzmożenia nie mogłam jej ominąć. Po lekturze dołączam się do chóru zachwyconych.

"Córeczka" jest opowieścią o Donbasie, Doniecku, ale także o kobiecej sile i o mocy przyjaźni, takiej, co to jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. No i jest to też historia wojny. Bo zasadnicza akcja tej powieści toczy się właśnie w Doniecku i okolicach od jesieni 2013 do sierpnia 2014 roku. Historia przyspiesza, kiedy ówczesny prezydent Ukrainy, Wiktor Janukowycz, nie podpisał umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. Ukraińcy manifestują swój gniew, zaczyna się zwycięska choć okupiona krwią rewolucja. Ale nie w Doniecku. Tu protesty są mniej liczne, a popierani przez Rosję separatyści chcą oderwać Donbas od Ukrainy. Wybucha wojna, a jej kolejną odsłonę obserwujemy dziś. 

Ale zanim rozgorzał konflikt, który zburzył świat mieszkańców Donbasu i Ukrainy, narratorka, nazywana córeczką, z powodzeniem prowadziła w Doniecku   firmę produkującą szklane lampy i żyrandole o niesamowitych, fantastycznych kształtach i barwach. Zaczęło się od niewielkiej manufaktury, skończyło na warsztacie zatrudniającym kilkanaście osób i zamówieniach wartych bardzo duże pieniądze. Już wtedy narratorka dała się poznać jako osoba nie tylko utalentowana, to ona projektowała i wytapiała szkło, ale także samodzielna, energiczna, obrotna. Stworzyła zespół ludzi składający się z samych mężczyzn, którymi dowodziła. Ale ich relacje z służbowych bardzo szybko przekształciły się w przyjacielskie. Była to przyjaźń wierna i silna, sprawdzona w trudnych sytuacjach. Dla niej i dla nich nie było rzeczy niemożliwych. Kiedy wybuchnie wojna, zakład przestanie istnieć, ale nie ich drużyna. Stworzą grupę wolontariuszy, która będzie dokonywać cudów, aby pomagać ukraińskim żołnierzom walczącym z separatystami. W jaki sposób? Zaczęło się od gotowania, a potem było zbieranie pieniędzy, kupowanie kamizelek kuloodpornych, noktowizorów i innego sprzętu potrzebnego na wojnie. Wszystko na sporą skalę. A warto pamiętać, że tamta armia ukraińska to nie ta, która walczy dzisiaj. Brakowało dosłownie wszystkiego.

"Córeczka" to świetny przykład powieści, która łączy w sobie czytelniczą atrakcyjność z głęboką problematyką, dlatego czyta się ją znakomicie. Ale mieszanina szybkiej akcji, niesamowitych przygód i humoru z wydarzeniami niebezpiecznymi, tragicznymi pozwala na refleksję, zamyślenie, a przede wszystkim wczucie się sytuację mieszkańców Doniecka i Donbasu, szczególnie tych, dla których ta bratobójcza wojna i groźba rozkawałkowania Ukrainy jest prawdziwym nieszczęściem. Autorce znakomicie udało się pogodzić konwencję powieści przygodowej z opowieścią o przełomowym okresie w historii niepodległej Ukrainy i o wojnie. Teraz dygresja. Ostatnio pisałam o powieści indonezyjskiego pisarza Eki Kurniawana "Piękno to bolesna rana" i narzekałam, że konwencja realizmu magicznego i baśni złagodziła kanty, spłaszczyła problemy i sprawiła, że nad nieszczęściami bohaterów przeszłam bez współczucia i bólu. Okazuje się, że połączenie lekkiego z poważnym jest możliwe i powieść na tym nie traci. To właśnie przykład "Córeczki". 

Skoro porównuję, to muszę wspomnieć o wybitnym "Internacie" Serhija Żadana. Tamta powieść dotyka przecież tego samego czasu - początków wojny w Donbasie. Główny bohater został nią zaskoczony, wcześniej nie był w centrum wydarzeń, stał z boku. Nieoczekiwanie musiał się skonfrontować z grozą wydarzeń, wziąć odpowiedzialność za kogoś, wreszcie dorosnąć. Żadan znakomicie oddaje chaos początku wojny, dezorientację ludzi, którym nagle wali się świat. Tamara Duda tworzy szerszą perspektywę. Od niepokoju, nieśmiałych protestów, manifestacji atakowanych przez separatystów do wybuchu wojny. Pokazuje stopniową dezorganizację życia - braki prądu, wody, żywności, eksodus mieszkańców, ostrzeliwanie dzielnic znajdujących się na obrzeżach. Wyludnia się blok, w którym mieszka narratorka i jej babcia. Sąsiedzi wyjeżdżają, zostawiają im klucze, proszą o podlewanie kwiatków, zapalanie świateł, opiekę nad pozostawionymi kotami. Obserwujemy, w jakim tempie opuszczone domy są rozkradane i dewastowane. Ujawniają się też różnice między ludźmi - nie wiadomo, komu można ufać. Sąsiedzi, którzy kiedyś żyli zgodnie, teraz stają się wrogami. Jedni są za Ukrainą, inni za separatystami. Autorka pisze o więzieniu, torturach i wszystkich okropnościach wojny. Gdyby wyrzucić z tej powieści pewne fragmenty umiejscawiające wydarzenia w tamtym konkretnym czasie, można by pomyśleć, że jej akcja toczy się dziś. Wszystko się powtarza. Także paradoks polegający na tym, że są miejsca, w których toczy się zwyczajne życie. Nie tylko w Dnieprze, do którego bohaterowie często jeżdżą, ale także w donbaskich wsiach i małych miasteczkach, no i w centrum Doniecka. Kiedy na osiedlu, gdzie mieszka narratorka, brakuje wszystkiego i przed artyleryjskimi pociskami trzeba chować się w piwnicach, w centrum ta groza jest niemal nieodczuwalna. Można odnieść wrażenie, że to inny świat. Ale tragedia, nieoczekiwany ostrzał może zdarzyć się w każdej chwili. 

Inna niż u Żadana jest też główna bohaterka i jej przyjaciele. Oni od początku nie mają wątpliwości nie tylko, po której stronie się opowiedzieć, ale także, że trzeba się włączyć w nurt wydarzeń, robić coś, działać. To historia silnych, przebojowych kobiet, bo jest jeszcze Tania, które doskonale dogadują się z takimi samymi mężczyznami. Kobiet gotowych nieść pomoc tym, którzy jej właśnie potrzebują, bez wahania, bez oglądania się na możliwe konsekwencje, na niebezpieczeństwo. Czy się boją? Oczywiście, przecież trudno się nie bać, kiedy ryzykuje się życiem. Ale prą do przodu, działają, a kiedy jakieś sprawy mniej istotne też domagają się uwagi, narratorka lubi powtarzać, że pomyśli o tym jutro albo kiedyś. 

Bardzo, bardzo dobra powieść. 

Eka Kurniawan "Piękno to bolesna rana"

Na powieść indonezyjskiego pisarza Eko Kurniawana "Piękno to

bolesna rana" (Wydawnictwo Literackie 2016; przełożył Jędrzej Polak) trafiłam przypadkiem. Była w promocji w jednej z internetowych księgarń wśród książek azjatyckich. A że ciekawa jestem literatur niszowych, bacznie przejrzałam wszystkie przecenione tytuły i mój wybór padł właśnie na ten. Dlaczego? Po pierwsze Indonezja, po drugie bardzo dobre recenzje i to nie byle gdzie. A rozmowa z autorem na stronie Kultury Liberalnej to nie w kij dmuchał. Z byle kim tam nie przeprowadzają wywiadów. No i pisarz z renomą, bo za inną powieść nominowany do Bookera. Co prawda zapaliła mi się czerwona lampka, kiedy przeczytałam, że porównuje się ją do "Stu lat samotności" Marqueza, no ale co tam. Pal sześć realizm magiczny, spróbuję. No i spróbowałam.

Byłam jeszcze na początku lektury, kiedy zastanawiałam się, czy nie przerwać czytania. No ale jak już coś kupię i zacznę, nie lubię rzucać, naprawdę zdarza się to wyjątkowo. Po prostu żal mi chyba wydanych pieniędzy. Na szczęście kolejny rozdział sprawił, że humor trochę mi się poprawił. Nie żałuję, że przeczytałam, ale moja recenzja nie będzie entuzjastyczna. To książka zdecydowanie nie dla mnie - nie lubię tego typu literatury. Przyznaję, czyta się ją znakomicie, ale to zdecydowanie za mało. Dlaczego? O tym za chwilę. 

Akcja powieści rozgrywa się na Jawie w fikcyjnym nadmorskim mieście Halimunda. Zaczyna się przed drugą wojną jeszcze w czasach, kiedy ta wyspa była holenderską kolonią. Potem jest wojna i japońska inwazja, niepodległość i krwawo stłumiona rewolucja komunistyczna. Jeśli jednak ktoś się obawia, że nie udźwignie tych okrucieństw, uspokajam - "Piękno to bolesna rana" to literatura w wersji light. Realizm magiczny i baśniowa konwencja sprawiają, że o jakich nieszczęściach autor by nie pisał, mnie one jakoś specjalnie nie dotykają. Wszystkie kanty i zadziory zostają złagodzone przez taki sposób pisania. I na tym właśnie polega mój problem z tą powieścią. Nie jestem w stanie przejąć się tragicznymi losami bohaterek i bohaterów, a ich życie to najczęściej jedno wielkie pasmo nieszczęść. Owszem, czytam z wypiekami na twarzy, chcę się dowiedzieć, co dalej, jak autor sklei wszystkie wątki, jak się te historie zazębiają, jak rozwiążą się wszystkie tajemnice, podziwiam kunszt, z jakim żongluje czasem zdarzeń i mozaiką bohaterów, ale to tylko tyle. Podobnie została potraktowana historia Indonezji. Mam ogromny niedosyt i wkrótce na pewno przeczytam spoczywający gdzieś na dnie mojego czytnika reportaż Elizabeth Pisani "Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego narodu" wydany dobre kilka lat temu przez Czarne. Ktoś powie - to nie powieść historyczna, a tym bardziej nie literatura faktu. Tak, ale mnie właśnie to zwabiło - zawirowania wielkiej historii oraz trudy codzienności - jak można przeczytać w informacji od wydawcy. Niby wszystko jest, ale baśniowa konwencja sprawia, że trudno mi się zbliżyć do bohaterów. Nie znajdziemy tu bogatych, zniuansowanych portretów postaci, bo są bardziej figurami, nośnikami jakichś cech i postaw niż ludźmi z krwi i kości. Główna bohaterka, Dewi Ayu, irytuje mnie swoim lekkim podejściem do życia - do wszelkich trudności dostosowuje się z łatwością i spokojem. Strata dziadków, którzy ją wychowywali, internowanie w japońskim obozie, przymusowe umieszczenie w luksusowym burdelu dla japońskich oficerów, nieszczęścia, jakie dotykają jej trzy piękne córki, to wszystko przyjmuje jako nieuniknione przeciwności losu i stara się uspokajać inne kobiety, które wraz z nią zostały internowane, a potem znalazły się w burdelu. Wiem, wiem, baśniowa konwencja, nic jednak nie poradzę, że mnie to irytuje. Z tych samych powodów trudno mi też przejąć się głównym tematem tej powieści - przedmiotowym traktowaniem kobiet, tym, że piękno, ich fizyczność staje się dla nich przekleństwem. Oczywiście mogę się zacząć wymądrzać i snuć rozważania na przykład o tym, że także mężczyźni cierpią tutaj, nie zdając sobie oczywiście z tego sprawy, bo muszą żyć zgodnie z przypisanymi im rolami twardzieli i macho. Tyle tylko, że to wszystko ginie w książce wśród masy nieprawdopodobnych zdarzeń, rzucanych klątw, spełniających się przepowiedni, duchów, wielkich namiętności i czego tam jeszcze.

Gdzieś znalazłam porównanie Eko Kurniawana do Richarda Flanagana. To nieporozumienie. U Flanagana jest głębia, jest powaga, jest prawdziwy dramat i tragedia, tego wszystkiego zabrakło mi w "Pięknie". Wystarczy porównać obraz drugiej wojny w "Ścieżkach północy" i w powieści Eko Kurniawana. W obu jest o japońskiej inwazji, ale jakże inaczej. A przecież akcja książki Flanagana też obejmuje dziesiątki lat, nie jest to przecież tylko powieść wojenna. Blado wypada też "Piękno to bolesna rana" na tle moich ulubionych powieści nigeryjskich autorów, Chigozie Obiomy ("Rybacy" i "Orkiestra bezbronnych") i Ayobami Adebayo ("Zostań ze mną"). Wszyscy oni czerpią z miejscowych wierzeń, tradycji, kultury, ale jakże inaczej. Książki Obiomy i Adebayo bolą, dotykają, poruszają, powieść Kurniawana tylko wciąga i ślizga się po powierzchni prawdziwego życia. Prawdopodobnie, o czym lojalnie uprzedzam, jeśli ktoś lubi realizm magiczny i baśniową konwencję, pewnie inaczej spojrzy na tę powieść. Mnie nie przekonała.

Patrick Radden Keefe "Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej"

Jakoś tak jest, że są tematy i strony świata, które interesują mnie od

dawna w szczególny sposób. Tak ma się sprawa z konfliktem w Irlandii Północnej, który nazywany był Kłopotami (The Troubles). Nic zatem dziwnego, że nie mogłam przegapić reporterskiej książki amerykańskiego dziennikarza i pisarza Patricka Raddena Keefe'a "Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej" (Czarne 2020; przełożył Jan Dzierzgowski). Od premiery minęło już ponad półtora roku, a ja sięgnęłam po nią dopiero teraz, chociaż w moim czytniku leżała od dawna. Cóż, jeśli nowości nie przeczyta się od razu, to potem czeka wypierana przez inne świeżynki domagające się atencji. Ale teraz przyszedł dogodny dla niej czas, bo nie tak dawno obejrzałam "Belfast" Kennetha Branagha, film, który w nostalgiczny sposób, bo przefiltrowany przez perspektywę dziecka, opowiada o początkach Kłopotów. Sięgnięcie po książkę to zatem znakomita okazja, aby dowiedzieć się więcej. Już kilka lat temu była taka możliwość - w 2015 roku, również Czarne, wydało reportaż Aleksandry Łojek, Polki mieszkającej w Belfaście, "Belfast. 99 ścian pokoju". Tamta książka skupia się bardziej na procesie pokojowym i życiu w mieście, w którym obok siebie mieszkają kaci i ofiary, ludzie zamieszani w obie strony konfliktu. Natomiast "Cokolwiek powiesz, nic nie mów" to reportaż w sposób niezwykle ciekawy relacjonujący trzydzieści lat Kłopotów, które zaczęły się pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, a zakończyły w roku 1998 podpisaniem porozumienia wielkopiątkowego, i czas, jaki nastąpił potem.

Jak autorowi udało się sprawić, że od książki trudno się oderwać? Po pierwsze zagadka. Otóż w grudniu 1972 Jean McConville, matka dziewięciorga dzieci, wdowa, została zabrana ze swojego mieszkania w Belfaście i już nigdy nie wróciła. Jest uznawana za jedną z dwadzieściorga znikniętych w czasie irlandzkich Kłopotów. Oskarżona przez IRA (Irlandzka Armia Republikańska) o donoszenie na rzecz lojalistów (zwolennicy pozostania Irlandii Północnej w Wielkiej Brytanii, najczęściej protestanci) została przez jej bojowników wyprowadzona z mieszkania na oczach dzieci, przesłuchana i skazana na śmierć. Ciała nie odnaleziono jak we wszystkich podobnych przypadkach. Jej zniknięcie zrujnowało życie dzieci. Długo wierzyły, że mama wróci. Młodsze, umieszczone w kościelnych sierocińcach, przeszły gehennę łącznie z molestowaniem. Historia jej zniknięcia staje się ramą dla opowieści o Kłopotach pokazanych tu przede wszystkim z punktu widzenia republikanów (zwolennicy Republiki, czyli zjednoczenia Irlandii, głównie katolicy). To oni są bohaterami tej książki. I tak historia Jean McConville i jej dzieci przeplata się z historią konfliktu, potęgując ciekawość czytelnika, który zadaje sobie pytanie, czy kobieta rzeczywiście była donosicielką, czy stała się ofiarą pomyłki, niesprawdzonego donosu, podejrzeń. 

Autor znakomicie pokazuje, jak spirala nienawiści po obu stronach się nakręca, jakie są jej historyczne źródła, jak przemoc przybiera na sile, jak życie w Belfaście w najostrzejszej fazie konfliktu staje się nie do zniesienia, jak rodzi się republikański terror, jak bezwzględne są angielskie władze, policja i służby bezpieczeństwa, które sposoby torturowania zatrzymanych wzorowały na hitlerowskich oraz północnokoreańskich i nigdy nie chciały uznać bojowników IRA za więźniów politycznych mimo ich licznych protestów głodowych zakończonych śmiercią kilku z nich. Ta ostatnia historia to czasy Margaret Thatcher, która okazała się wyjątkowo twarda i bezwzględna. Zresztą nie tylko w tym przypadku. Z równym spokojem i cierpliwością przeczekiwała strajki angielskich górników, likwidując kopalnie i nie przejmując się losem tracących pracę.

Drugi powód, który sprawia, że książkę czyta się z zapartym tchem, to opowieść o ludziach. Przede wszystkim o czworgu najważniejszych bohaterach tej historii. To siostry Marian i Dolours Price, Brendan Hughes i Gerry Adams. Wszyscy byli ważnymi członkami IRA, wiele lat spędzili w więzieniach, podejmowali protesty głodowe, w brawurowy sposób uciekali, organizowali zamachy, wykonywali inne zadania, a Brendan i Gerry, niegdyś przyjaciele, byli mózgami organizacji. Wszyscy oddani idei patriotycznej - zjednoczenia Irlandii, gotowi do walki i na śmierć. Ale trzeba pamiętać, że przyczynili się do śmierci wielu osób, także przypadkowych. Czy taką ofiarą była Jean McConville? Poznajemy ich historie rodzinne, widzimy, jak wyrastali szpikowani patriotycznymi ideami, podziwiając dawnych bojowników, jak dla ich rodziców oczywiste było, że dzieci przejmą pałeczkę w walce z lojalistami, obserwujemy, jak i dlaczego stopniowo się radykalizowali, a wreszcie, jak z czasem zaczęły rozchodzić się ich drogi i jakie koszty zapłacili za swoją burzliwą młodość, za bezwzględne oddanie idei zjednoczenia.  

I tu dochodzę do tego, co w książce amerykańskiego reportera dla mnie jest najbardziej poruszające i inspirujące. To ważne pytania, które rodzą się wraz z lekturą. Pierwsze o granice patriotyzmu. O niebezpieczeństwa, jakie ze sobą niesie. Gdzie jest granica pomiędzy tym, co szlachetne, a tym, co rodzi przemoc i nienawiść?  Niby całym sercem jestem za Irlandczykami, którym brytyjskie imperium odmówiło prawa do jednego państwa, ale koszty tej walki były ogromne. Kiedy ją przerwać? I dlaczego od razu toczyć wojnę? Czy nie można próbować metod pokojowych? Problem w tym, że druga strona - lojaliści i rząd Wielkiej Brytanii do żadnych ustępstw nie byli skłonni. Katolicy, zwolennicy Republiki byli w Irlandii Północnej obywatelami drugiej kategorii. Dlatego konflikt narastał i się radykalizował. 

Najpierw rzucaliśmy w nich kamieniami, ale przyszli z bronią. No więc nasi też musieli znaleźć sobie broń. Przecież byłoby głupotą stać bezczynnie z pustymi rękami! Nasi załatwili sobie strzelby, potem lepsze uzbrojenie. Ale wtedy Brytyjczycy, którzy niby mieli zapewniać nam ochronę, zaczęli urządzać naloty na nasze domy. Co było robić? Po prostu szło się i wysadzało ich w powietrze. Nic innego nie zostało.

Być może Marian i Dolorous Price nie stałyby się bezwzględnymi bojowniczkami IRA, gdyby nie były uczestniczkami pokojowego marszu brutalnie zaatakowanego przez fanatycznych lojalistów przy bierności sprzyjającej im policji. Bo, jak mówili ich rodzice, którzy w każdej sytuacji stali murem za córkami, można mieć pretensje do człowieka, jeśli pierwszy komuś przyłoży, ale nie wtedy, kiedy komuś odda. To była bezwzględna wojna, której z czasem doświadczyli też mieszkańcy Wielkiej Brytanii, szczególnie Londynu. I jak to w takim konflikcie bywa, nie można być neutralnym. Kto próbuje się nie mieszać, stać z boku, nie popiera takich metod walki, nie chce płacić składek na IRA, ten wróg. Być może tak naraziła się Jean McConville. To dlatego bohaterowie "Belfastu" w końcu wyjeżdżają. Nie chcą, aby ich dzieci rosły w takiej atmosferze, aby walka, terror stały się dla nich czymś oczywistym. Film znakomicie to pokazuje. Gdyby zostali, pewnie ich dzieci poszłyby drogą Marian, Dolours, Brendana i Gerrego. Kolejne pytania dotyczą tego ostatniego. Czy bardziej niż innych obciąża go śmierć wielu bojowników, dla których był autorytetem i których los trzymał w swoich rękach? Czy był bohaterem, bo zrozumiał, że dalsza walka do niczego nie prowadzi i doprowadził do podpisania porozumienia wielkopiątkowego? Czy może okazał się cynikiem, który postanowił zrobić polityczną karierę? To ostatnie zarzucali mu dawni przyjaciele. Ich drogi ostatecznie się rozeszły. Kolejne pytania - czy moralna jest współpraca z ludźmi, którzy są bezwzględnymi mordercami? Czy rząd, policja może w imię wyższych celów, przeciwdziałania terrorystycznym zamachom, kaptować takich ludzi na swoich szpiegów? Wreszcie pytanie nienowe - jak sądzić za dawne winy ludzi, którzy stoją już nad grobem? Czy sądzić? 

Kończąc, chciałabym wskazać jeszcze jedną zaletę tej książki. Chociaż to historia Kłopotów, to jest to też opowieść uniwersalna o mechanizmach wszystkich podobnych konfliktów - wojen domowych, walki o niepodległość. Opowieść o szlachetnych ideach, które prowadzą do bezwzględnej bratobójczej wojny, do terroru, nienawiści, wobec których nie da się pozostać obojętnym, bo kto nie z nami, ten przeciwko nam. A wreszcie o brudnej polityce, o zerwanych przyjaźniach i goryczy dawnych bohaterów, którzy umierają w biedzie i samotności, bo lepiej im stawiać pomniki, upamiętniać na muralach, niż zatroszczyć się o ich codzienność. Taki był los Brendana i wielu innych.

Popularne posty