Wracam do Philipa Rotha. Jest to powrót systematyczny i zaplanowany. Co jakiś czas kolejna powieść. Późno go odkryłam, ale natychmiast uznałam za jednego z moich ulubionych powieściopisarzy. Obok Amosa Oza i Miljenko Jergovicia. Tym razem sięgnęłam po "Ludzką skazę" (Wydawnictwo Literackie 2015; przełożyła Jolanta Kozak), ostatnią część cyklu zwanego trylogią amerykańską. Kto zna Rotha, ten wie, że w jego książkach znajdziemy wszystko to, czego oczekujemy od literatury nietuzinkowej, żeby nie powiedzieć wielkiej. Znakomitą opowieść, mięsistych bohaterów i tę wartość dodaną, która sprawia, że literatura nie ogranicza się tylko do story. Żadnych udziwnień, żadnego przerostu formy nad treścią, żadnych postmodernistycznych zabaw. Najwyżej, stara, dobra achronologia, mieszanie czasów, retrospekcje.
Akcja "Ludzkiej skazy" toczy się w roku afery Clinton - Levinsky, ale opowieść sięga, jak to zwykle u Rotha, znacznie głębiej - od czasów przedwojennych do wojny w Wietnamie. Narratorem, ale nie bohaterem, jak w całym cyklu, jest jedna z ulubionych postaci pisarza, też pisarz, Nathan Zuckerman. Rekonstruuje historię Colemana Silka, profesora literatury klasycznej, byłego, niezwykle zasłużonego, dziekana wydziału literatury jednego z prowincjonalnych uniwersytetów Nowej Anglii. Składa ją tak jak puzzle, dopasowując do siebie strzępy prawdy, które odkrywa. Byli sąsiadami, na kilka miesięcy zostali przyjaciółmi, no może dobrymi znajomymi. A zaczęło się wszystko od afery. Coleman Silk został oskarżony o rasizm. To na amerykańskiej uczelni śmierć cywilna. Rzecz w tym, że ani rasistą nie był, ani nie powiedział nic rasistowskiego. Padł ofiarą poprawności politycznej, która bywa zbawienna, ale odarta ze zdrowego rozsądku doprowadza do sytuacji absurdalnych. Tak stało się w przypadku Colemana. Nie słuchano jego logicznych, zdroworozsądkowych, uzasadnionych wyjaśnień. Dano całkowitą wiarę czarnoskórej studentce, która nie pojawiła się ani razu na wykładach Colemana, za to poczuła się obrażona jego uwagą, którą uznała za rasistowską, chociaż jako nieobecna nie mogła jej usłyszeć. Jak mógł obrazić ją rasistowskim epitetem, skoro nie miał pojęcia, że jest czarna? Ten logiczny argument nie przekonywał nikogo. Nikt nie stanął w obronie Colemana Silka. Jego wrogowie z czasów, kiedy twardą ręką reformował wydział, wynosząc go na znaczącą pozycję wśród amerykańskich uczelni, znaleźli doskonałą okazję, aby się odegrać. Jego przyjaciele i ludzie, którzy wiele mu zawdzięczali, tchórzliwie milczeli. Nie znaleźli w sobie dosyć odwagi, aby zaprotestować. Roth opisuje znany mechanizm. Uleganie terrorowi większości, niesamodzielność myślenia, oportunizm, tchórzostwo. W rezultacie Coleman, urażony i zdradzony, opuszcza uczelnię i skazuje się na śmierć cywilną. Ukamienowany słowem rasista cierpi do tego stopnia, że nawet za nagłą śmierć żony obwinia swoich prześladowców. Dwa lata później przypomni o sobie, stanie się przyczyną obyczajowego skandalu. Dlaczego? Bo ośmieli się romansować z dużo młodszą od siebie sprzątaczką. Niby nic nikomu do tego. On wdowiec, ona rozwiedziona, a jednak świętoszkowaci hipokryci czują się zgorszeni. Że nikomu nie robią krzywdy? Że oboje odżyli? Że dobrze im razem? Cóż z tego. Porządni obywatele wiedzą lepiej. Wiedzą, że ją haniebnie wykorzystuje z racji swojej uprzywilejowanej pozycji. Pojawia się kolejne kamienujące słowo - mizogin. Ciekawe, co powiedzieliby porządni obywatele, gdyby poznali prawdę o Colemanie Silku? Gdyby odkryli jego największą tajemnicę? Tajemnicę, której nie znała ani jego żona, ani jego dzieci. Nie wolno mi jej zdradzić, mogę tylko napisać, że zbuntował się przeciwko własnemu losowi, który determinował jego przyszłość. Nie zgodził się na to, a że był człowiekiem zdolnym, upartym, konsekwentnym i nietuzinkowym, dopiął swego. Ale nic za darmo. Jego wybór każe zadać szereg pytań. Ile można poświęcić, aby zrealizować swój cel? Jakie konsekwencje rodzi dla najbliższej, niczego nieświadomej rodziny skrywana przez lata tajemnica? Jaką cenę się płaci? Czy warto? A może lepsza była droga, jaką obrał jego brat? Która jest uczciwsza? Która trudniejsza? Czy Coleman nie poszedł na łatwiznę? Czy dokonując takiego wyboru, nie wyparł się siebie? Na ile determinują nas nasze korzenie? Ale jednocześnie wybór Colemana obnaża stereotypy i uprzedzenia, jakimi kierują się społeczeństwa. Pokazuje, ile są warte.
Powieść Rotha porusza jeszcze wiele innych problemów. Ważny jest wątek wojny w Wietnamie. Pisarz pochyla się nad grupą weteranów, którzy wzajemnie się wspierają. Opowiada, jak spustoszyła ich wojna. Jak są rozgoryczeni, nierozumiani i wyobcowani, jak czują się porzuceni przez społeczeństwo. Jak ofiarą ich traum padają ich najbliżsi. Kto nie przeżył, nie zrozumie. Inny ważny temat powieści to rasizm. Historia czarnej społeczności, segregacja rasowa i powolne odzyskiwanie należnych im praw. Konsekwencją nierówności są między innymi pułapki politycznej poprawności, których ofiarą pada Coleman. "Ludzka skaza" jest też tak zwaną powieścią kampusową. Jej akcja toczy się w zamkniętej społeczności uniwersyteckiej. Pokazuje napięcia między pracownikami, zawiści, różnicę poglądów, ścieranie się starego z nowym, konserwatyzm środowiska, opór przed zmianami. Roth zahacza też o feminizm, zderza tradycję i mentalność amerykańską z europejską (francuską). A że to część trylogii amerykańskiej, tłem historii bohaterów opisanych w "Ludzkiej skazie" są przemiany obyczajowe, społeczne i cywilizacyjne, jakie zaszły w Stanach. Ernestyna, postać epizodyczna, ale ważna, wygłasza swoisty lament nad współczesną Ameryką. Nie ma już dawnego świata. Są zmiany dobre, dostrzega to, ale są i złe. Wszystko jest brzydsze, tandetniejsze, dawne więzi zostały zerwane, nie zastąpiły ich nowe, wszystko jest płynne, kryteria i zasady zastąpiono opiniami. Ernestyna dostrzega to, żałuje, ale przyjmuje świat, jaki jest, bo co jej pozostaje. Odnajdziemy w jej monologu żal, smutek i melancholię. Czy to credo pisarza? Nie umiem jednoznacznie stwierdzić.
Zakończę kategoryczną konkluzją - "Ludzka skaza" Philipa Rotha to lektura obowiązkowa.