Wioletta Grzegorzewska "Wilcza rzeka"

"Wilcza rzeka" (W.A.B. 2021) to kolejna książka Wioletty

Grzegorzewskiej, po jaką sięgnęłam. Zaczęłam od "Stancji", które mnie zachwyciły, skończyłam na "Gugułach", o których za tydzień. Te trzy powieści łączą się ze sobą - są historią Wioli, dziewczyny pochodzącej z wioski na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Pierwsze były, chyba najgłośniejsze, "Guguły", najgłośniejsze, bo nominowane do wielu nagród - Nike, Gdyni, ale także do kilku międzynarodowych, w tym Bookera. To opowieść o dzieciństwie bohaterki. Potem powstały "Stancje", czas studiów, a wreszcie "Wilcza rzeka" losy Wioli dorosłej, rzecz bardzo aktualna, dotykająca, dosłownie, pandemicznych czasów. Nie jest tajemnicą, że bohaterka tych powieści to alter ego autorki, a może nawet więcej. Grzegorzewska przetwarza literacko swoje życiowe losy i doświadczenia.

Połknęłam "Wilczą rzekę" błyskawicznie, nieświadoma, bo mam ją w czytniku, że to czterysta stron. To chyba komplement? Oczywiście tak, bo książkę czyta się świetnie, ale to nie będzie pean. Chociaż nie żałuję lektury i uważam, że po najnowszą powieść Grzegorzewskiej warto sięgnąć, to jednak mam kilka zastrzeżeń. Zacznę jednak od tego, dlaczego mimo wszystko polecam.

To historia Wioli, emigrantki, która po separacji z mężem postanawia razem z córką opuścić brytyjską wyspę Wight i przenieść się na stały ląd do Hastings, korzystając z pomocy swojego eks. Wybiera najgorszy możliwy moment, akurat zaczyna się lockdown. Bohaterka przeżywa gehennę, zostaje oszukana, nie czeka na nią mieszkanie, za które dała już zadatek. Tuła się razem z córką i kotką po rozmaitych miejscach. Najpierw lądują w pokoju w domu zamieszkiwanym przez imigrantów z różnych krajów, głównie dawnych demoludów. Kiedy życie w tej norze staje się nie do zniesienia, znowu korzysta z oferty swojego byłego i koczuje w salonie mieszkania, w którym i on jest gościem. Przez chwilę wydaje się, że wszystko się ułoży, wreszcie razem z córką mogą zamieszkać w przyzwoitych warunkach, a nawet zabrać wreszcie do siebie ukochanego psa. Ale radość trwa krótko, pojawiają się kolejne problemy, a w końcu obie trafiają do schroniska dla ofiar przemocy domowej. 

Najbardziej interesujące i przejmujące w tej opowieści są trzy zagadnienia. Pierwsze to obraz emigracji pokazany z zupełnie innej strony. Wiola, trochę z własnego wyboru, bo to jej daje wolność, trochę chyba z konieczności, wybiera drogę osoby, która ima się rozmaitych, najczęściej marnie płatnych prac. Z jednej strony dzięki temu może pisać, a pracuje wtedy, kiedy musi, z drugiej ledwo wiąże koniec z końcem. To cały czas życie na krawędzi, co najbardziej odbija się na dzieciach, a właściwie na młodszej córce. Pytanie, czy gdyby bohaterka chciała żyć inaczej, czytaj chodzić do regularnej pracy, spędzać tam osiem albo więcej godzin, osiągnęłaby życiową stabilizację? Kiedy Wiola trafia w Hastings do domu zamieszkiwanego przez imigrantów z różnych europejskich krajów, przed oczami czytelnika przewija się cała galeria życiowych przegrywów, którzy żyją nie wiadomo z czego, mieszkają w zawilgoconych pokojach, dzieląc wspólną obrzydliwą kuchnię i równie obrzydliwą łazienkę z pozostałymi współlokatorami, a nieuczciwy landlorda wykorzystuje ich podbramkową sytuację. Cwaniaków, nieudaczników, niebieskich ptaków, tym razem Polaków, spotka też Wiola w kolejnym mieszkaniu. 

Drugi interesujący wątek w powieści to portret kobiety żyjącej z mężem alkoholikiem w przemocowym związku, współuzależnionej. portret kobiety, która wiele przeszła, także liczne załamania nerwowe i próby samobójcze. Która wreszcie próbuje wydobyć się z tej relacji uskrzydlona nowym związkiem. Niestety związkiem na odległość i z mężczyzną żonatym, którego nieudane małżeństwo  też właściwie nie istnieje. Rozsądna, patrząca obiektywnym okiem czytelniczka, zadaje sobie pytanie - czy to się uda? czy facet nie ściemnia? Ta sama czytelniczka patrzy z przerażeniem, jak Wiola na własne życzenie pakuje się w kłopoty. No bo dlaczego korzysta z pomocy człowieka, z którym jest w separacji i od którego zaznała tyle złego? No ale właśnie na tym polega współuzależnienie. Postawiona pod ścianą liczy na to, że tym razem się uda. Że były, ale formalnie wciąż przecież mąż i przecież ojciec jej dzieci, pomoże i zrozumie, że to już koniec, że naprawdę się zakochała, że naprawdę chce być z kimś innym. Łatwo udzielać rad, łatwo kiwać głową z politowaniem, jeśli się nigdy nie było w podobnej sytuacji. Kiedy Wiola razem z córką trafi do schroniska dla ofiar przemocy, znowu przed naszymi oczami przewiną się portrety kobiet takich jak ona. Warto zauważyć, że ich obraz jest o wiele bardziej pogłębiony niż obraz imigrantów, z którymi dzieliła pierwsze mieszkanie.

Wreszcie trzeci powód, dla którego po powieść warto sięgnąć, to na bieżąco zarejestrowany obraz lockdownu i pandemii. Pustka, zamknięcie, strach przed chorobą. To wszystko jeszcze bardziej pogłębia samotność Wioli i osób takich jak ona. Sprawia, że życie stało się trudniejsze, a rozwiązywanie problemów niezwykle skomplikowane. To pandemiczne tło podbija ponurą atmosferę powieści. Wszystko staje się jeszcze bardziej depresyjne. Nie jest to wesoła książka.

Właściwie jest tu jeszcze jedna ważna bohaterka - to córka Wioli, Julka. Nastolatka, ofiara złych wyborów swoich rodziców. Przerzucana z miejsca na miejsce,  stale w innej szkole, stale musi zaczynać na nowo. W takiej sytuacji nie sposób wytworzyć koleżeńskie więzi. Stare znajomości przepadają, nowe trudno nawiązać. Wydaje się, że dzielnie znosi problemy, nie skarży się. Wiola boi się o nią, chroni, jak może, ale niewiele jest w stanie jej zaoferować.

A teraz, jak zapowiadałam, trochę o tym, co mi przeszkadzało. To dwie sprawy. 

Pierwsza. Zanim sięgnęłam po "Wilczą rzekę", wysłuchałam co najmniej dwóch długich wywiadów z autorką i wiem, bo przecież Grzegorzewska tego nie ukrywa, że to ona jest Wiolą z powieści. Oczywiście nieco literacko przetworzoną, ale jednak. Nic nie poradzę na to, że czułam się, jakbym ją podglądała, właziła z butami do jej życia. Nie potrafiłam nie zadawać sobie pytania, czy nowa miłość bohaterki, starszy od niej polski pisarz, to postać autentyczna. Być może ten wątek został wymyślony, a może kochanek bohaterki jest kimś innym, nie pisarzem. Grzegorzewska przypomina mi amerykańską pisarkę, której twórczość mogliśmy odkryć kilka lat temu, Lucię Berlin (znakomite dwa zbiory opowiadań - "Instrukcja dla pań sprzątających" i "Wieczór w raju"). Ona też przetwarzała literacko swoje doświadczenia, pisała o sobie, a przy tym również miała życie rozwichrzone, nieuporządkowane, też źle lokowała uczucia, też imała się różnych zajęć, też była typem nomady. No ale Lucia Berlin nie żyje od wielu lat, nie wysłuchałam z nią długich wywiadów, w których opowiadałaby o swoim życiu, więc nie mam z tym problemu. Poza tym jednak jakoś myli tropy - tworzy wiele bohaterek o różnych imionach, coś jednak maskuje. Przychodzi mi też do głowy inna świetna książka, którą niedawno przeczytałam - "Mireczek. Patoopowieść o moim ojcu" Aleksandry Zbroi. To jej osobista historia, historia dziecka rodziców alkoholików. Ale chociaż mamy do czynienia z literaturą faktu, autorce udało się napisać ją niemal jak powieść, a dzięki takiemu zabiegowi przeniosła swoją historię w rejony uniwersalne. Z sukcesem - kiedy czytałam, zapominałam, że opowiada o swoich doświadczeniach.  

No i sprawa druga. O ile pierwszy zarzut, a właściwie dyskomfort, być może jest tylko moim problemem, o tyle ten to już rzecz obiektywna. Wydaje mi się, że książce zaszkodził pośpiech. Być może wydawnictwu zależało na tym, aby wydać szybko coś pandemicznego, być może autorce zależało na czasie ze względów na przykład finansowych. Niestety odbiło się to na braku redakcji. Nie jest to książka pod tym względem fatalna, zdarzało mi się czytać tytuły zredagowane o wiele mniej starannie. Niemniej jednak co jakiś czas rażą a to powtórzenia, a to inne niezręczności stylistyczne, a to dwa się przy czasowniku, bo kiedy ze względów stylistycznych przeniesiono to nieszczęsne się w inne miejsce, zapomniano wykreślić to pierwsze. Jest i drugi feler związany z pośpiechem. Autorka przyznaje, że w czasie swojej pandemicznej tułaczki prowadziła na bieżąco notatki, które wykorzystała w książce. Moim zdaniem powieść zyskałaby, gdyby Grzegorzewska dłużej pracowała nad "Wilczą rzeką", bardziej cyzelując styl. Nie będę ukrywać, że spodziewałam się czegoś podobnego do "Stancji" czy, w mniejszym stopniu, do "Guguł", czegoś z jednej strony mocno zakorzenionego w rzeczywistości, a z drugiej trochę odrealnionego, onirycznego. Kiedy czytałam "Stancje", czasem nie byłam pewna, co przydarzyło się tamtej Wioli, a co było wytworem jej wyobraźni, majaków. Dawałam się zwodzić, aby po jakimś czasie przekonać się, że to wszystko rzeczywiście miało miejsce. W "Wilczej rzece" jest dosłowność relacji, niekiedy miałam wrażenie, jakby narratorka/autorka streszczała swoje życie. Prosty na ogół jest też język, nie tak usiany porównaniami czy metaforami jak w "Stancjach" czy "Gugułach". 

1 komentarz:

  1. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń

Popularne posty