Leopold Tyrmand "Dziennik 1954"

Niby niedawno, ale w zupełnie innej epoce, epoce sprzed koronawirusa, obejrzałam w kinie "Pana T.", film Marcina Krzyształowicza, oparty na kilku miesiącach z życia Leopolda Tyrmanda. Zachwyciłam się nim, czemu dałam wyraz w jednej z moich notek, i nabrałam wielkiej ochoty, aby sięgnąć po prozę pisarza, której dotąd nie czytałam. Oczywiście słyszałam o Tyrmandzie, bo to przecież legenda literatury, ale żadnej z jego książek nie znam. I tu pojawia się wątpliwość. Legenda na pewno, ale czy literatury? Czy może raczej legenda kultury, może nawet popkultury? Bo jak przetrwał w zbiorowej pamięci? Jako barwny ptak siermiężnej epoki stalinowskiej, wielbiciel i promotor jazzu - świetnie pokazała to Magdalena Grzebałkowska w biografii Krzysztofa Komedy, "Komeda. Osobiste życie jazzu". Co zostało z jego literackiego dorobku? Po obejrzeniu filmu, który tak mocno na mnie podziałał, przeczytałam kilka tekstów o Tyrmandzie, także o jego twórczości. Wszyscy wskazują na "Dziennik 1954", zawsze pojawia się też "Zły", ale właśnie jako dzieło popkulturowe, świadectwo pewnej epoki. Co do pozostałych książek Tyrmanda zdania są podzielone. Ktoś docenia "Życie towarzyskie i uczuciowe", chociaż większość jest przeciwnego zdania, ktoś wybiera "Filipa", z którym jest podobnie. Nie ma zgody. Dlatego chcąc przeczytać coś, a nie mając czasu na wszystko, wybrałam pewniaki - "Dziennik 1954" (Wydawnictwo MG 2015) - właśnie skończyłam, i "Złego" - czeka w kolejce.

"Dziennik 1954" to zapis trzech miesięcy 1954 roku. Zaczyna się pierwszego stycznia, urywa dosłownie w połowie zdania drugiego kwietnia. Dlaczego? To wyjaśnia Tyrmand w króciutkim posłowiu - pisał wieczorem, zmęczony odłożył z myślą, że wróci następnego dnia, ale właśnie wtedy podpisał z Czytelnikiem umowę na "Złego". Rozmowy w tej sprawie toczył od dawna, czego śladów w "Dzienniku" nie ma, bo, jak wyjaśnia, nie chciał zapeszyć, bał się, że i tym razem z jego planów nic nie wyjdzie. Zaczął pracę nad "Złym", który przyniósł mu upragniony sukces i sławę, a do swoich zapisków nigdy więcej nie wrócił. 

Z "Dziennikiem" wiąże się jeszcze jedna historia - kiedy wyszedł po raz pierwszy w roku 1980, wielu znających Tyrmanda uważało, że powstał później, że nie są to zapiski prowadzone na bieżąco, że tamtego Tyrmanda nie stać było na tak dojrzałą książkę. Wątpliwości i spory trwały, aż Henryk Dasko, znawca jego twórczości, odnalazł w amerykańskich archiwach zdeponowany oryginał. To ucięło dyskusję.

Co znajdziemy w "Dzienniku 1954"? Oczywiście zapis codzienności, refleksje, rozmyślania, ale nie tylko. Tyrmand, który nie chciał iść na żadne koncesje z władzą - po kolei wylatywał z wszystkich redakcji, w których pracował, a Tygodnik Powszechny, ostatnie miejsce jako takiego wolnego słowa, gdzie znalazł schronienie, został zlikwidowany i przejęty przez PAX, o wydaniu czegokolwiek bez pójścia na daleko idące ustępstwa również mowy nie było - nie tylko ledwo wiązał koniec z końcem, ale nie miał też przed sobą żadnych perspektyw zawodowych. A on tak bardzo chciał pisać, tak bardzo marzył o rozwoju, o wydaniu książki, o sukcesie, o uznaniu. Pisanie dziennika to akt rozpaczy, ujście dla twórczej energii i ostatni szaniec oporu. Skoro nie da się inaczej, to trzeba tak - pisać, pisać, pisać, choćby do szuflady. Dlatego w "Dzienniku 1954" znajdziemy też wspomnienia Tyrmanda z czasów wojny, z lat powojennych, opowieści o kobietach, z którymi był krócej lub dłużej związany, historie znajomych i przyjaciół oraz wiele innych wspominkowych opowieści. Jednym słowem jest to połączenie klasycznego dziennika ze wspomnieniami. 

Ale najmocniej wybrzmiewa w "Dzienniku 1954" rozpacz z powodu traconych szans, upływającego czasu, w którym nic się nie dzieje, poczucie bezsensu, bezradność. 
... codziennie przegrywam codzienność ... Chandra, dodupizm i poczucie klęski. Prywatny katastrofizm. Mam blisko trzydzieści trzy lata i gniję ...., .....prawdziwą samotnością człowieka jest samotność wobec losu, a nie innych ludzi.
Chcę żyć. Życie to udział w epoce, praca, kształtowanie swego czasu w każdym dostępnym wymiarze, to tworzenie ludzkich wartości i pozostawianie ich po sobie. (...) Nie pogardziłbym także ozdobami - powodzeniem, materialnym osiągnięciem, pięknymi przedmiotami wokoło, komfortem, podróżami, zasłużonym wypoczynkiem, darami przyrody.
Po prostu nie ma mnie. Wszystko dlatego, że chcę w moim kraju żyć, myśleć i pracować tak, jak uważam za słuszne. Za to płacę nieprawidłowością istnienia i zakazem rozwoju.
To garść cytatów, jakie wypisałam w trakcie lektury. 

Tyrmand zdawał sobie sprawę z mizerności swojego gestu odmowy i oporu, z jego nieważności. Wiedział, że nikt go nie zauważy. Ten gest ważny był dla niego. Dużo pisze o spotkaniach i rozmowach z przyjaciółmi, którzy są w podobnej sytuacji - nie mają pracy, nie chcą iść na układy z władzą. Szczególnie często na łamach dziennika przewijają się Zbigniew Herbert i Stefan Kisielewski. Ten pierwszy niezłomny jak Tyrmand, nie decyduje się na wydawanie swoich wierszy, ima się rozmaitych nisko płatnych prac w dziwnych instytucjach, aby jakoś przetrwać. Ten drugi, często krytyczny wobec Tyrmanda, potrafi mu wytknąć niekonsekwencje w jego postawie, pokazuje złudność oczekiwań. Warto zacytować za Tyrmandem słowa Kisiela.
... cała Polska jęczy w kieracie komunizmu, męczy się i cierpi, a ty żyjesz jak dandys. Pieniędzy potrzebujesz niewiele, nie masz żadnych obowiązków, nie upadasz pod najcięższym dziś brzemieniem utrzymywania rodziny. Korzystasz z tego, co w komunistycznej Polsce najlepsze, mieszkasz w Warszawie, jedynym wielkim mieście w tym kraju, cieszysz się względnym komfortem, na jaki komunizm stać, oglądasz filmy niedostępne reszcie społeczeństwa, rozczytujesz się w przemycanych z zagranicy, zakazanych książkach. Dostępne masz teatr, kobiety, sport w stołecznym gatunku. 
 I dalej dowodzi Kisiel, jak drażni wielu taka pięknoduchowska postawa Tyrmanda, jego potępianie wszystkich, którzy dokonali innego wyboru.  
I kogo tak cenzurujesz, o kim wyrokujesz? O tych biednych, zahukanych otępiałych pisarzach i artystach, którzy ulegli komunizmowi albo ze strachu, albo z głupoty, albo z życiowych konieczności, by wyżywić dzieci, a teraz uginają się, jak cała Polska, pod ciężarem swego lub cudzego błędu, zaszczuci wymaganiami oprawców. 
I na koniec swej tyrady zauważa Kisiel: Twoją klęską jest, że wydaje ci się, jakoby życie przerwało swój bieg wraz ze zwycięstwem komunistów. Świat stanął ci w miejscu, cóż za fatalne złudzenie! Czekasz, aż wróci twoja normalność w twojej Warszawie, cóż za kompletna bzdura! 

Zacytowałam tak obszernie słowa Stefana Kisielewskiego, podkreślam - przyjaciela Tyrmanda, z kilku powodów. Nie chcę, aby powstało mylne wrażenie, że Tyrmand tylko cierpi i cierpi. Dziennik jest dowodem, że stara się prowadzić w miarę normalną egzystencję. Dużo na jego łamach śladów urody życia - kobiet, ciuchów, które go wyróżniają spośród szarego tłumu, stać go na żart i ironię. Poza tym słowa Kisiela pokazują, jak trudna i złożona była sytuacja, jak trudnych trzeba było dokonywać wyborów, do jakich kompromisów zmuszało życie, szczególnie jeśli się miało na utrzymaniu rodzinę. No i narastająca świadomość, że inaczej nie będzie. Co prawda w "Dzienniku" pobrzmiewają jeszcze echa powszechnego w latach powojennych czekania na kolejną wojnę, która jest dla Polski jedyną nadzieją na wyzwolenie, ale to Kisiel miał rację. Innego życia miało jeszcze długo nie być. Trzeba też przyznać, że Tyrmand nie jest w ocenach postaw swoich znajomych ze światka artystycznego bardzo bezwzględny. Pastwi się tylko nad najbardziej cynicznymi karierowiczami, dla innych, chociaż nie podziela ich wyborów, ma zrozumienie i życzliwość.

Pisze też Tyrmand o strachu. Dzisiaj czytając "Dziennik 1954", możemy nie zdawać sobie sprawy, jakiej odwagi wymagało to pisanie. Gdyby jego zapiski, w których nie krył swojej nienawiści do porządków panujących w Polsce, do panującego ustroju, do władzy, do polityki kulturalnej, wpadły w niepowołane ręce, Tyrmand pewnie zapłaciłby za to nie tylko zakazem wydawania, brakiem pracy, ale pewnie więzieniem.   

A poza tym jest "Dziennik 1954" barwną opowieścią o życiu Tyrmanda, świadectwem tamtych lat. Przykuwają opisy częściowo jeszcze zrujnowanej Warszawy, znakomita jest relacja z podróży pociągiem z Warszawy do Krakowa i z powrotem. Ile w tych fragmentach wspaniałych obserwacji! Warto wspomnieć, że na podróż, która go słono kosztowała i wymagała wielu trudów, zdecydował się tylko po to, aby spotkać się z jedną z tych kobiet, z którymi miał jakiś przelotny romans. Taki właśnie jest jego "Dziennik". No i muszę wspomnieć jeszcze o czymś - w tych zapiskach przewija się Bogna, dziewczyna, której udzielał korepetycji do matury i z którą łączył go romans. Im dalej w dziennik, tym mniej jej na jego kartach. Jeśli coś mnie zdziwiło, to fakt, że Tyrmand prawie zupełnie nie pisze o jazzie. Gdybym nie wiedziała, że był miłośnikiem i propagatorem tej muzyki, poświęcił jej przecież nawet książkę, po przeczytaniu "Dziennika 1954" nie miałabym o tym pojęcia.

I na koniec jeszcze jedno. Dlaczego po zapiski Tyrmanda sięgnęłam dopiero teraz, a nie bezpośrednio po obejrzeniu filmu "Pan T."? Skłoniła mnie do tego lektura biografii Marii Jaremy, o której ostatnio pisałam. Te same czasy, podobny stosunek do powojennej rzeczywistości. Chciałam pozostać w klimacie. Obie książki polecam.

PS.Tyrmand w jednym z fragmentów pisze o pladze tamtych czasów - gruźlicy. Jak bardzo znajomo brzmi ten passus. Służba zdrowia, która nie radzi sobie z epidemią. Prątkujący nierokujący wyleczenia wyrzucani są ze szpitali, chodzą i zarażają. Lekarz do pacjenta, któremu nie chce dać zwolnienia z powodu nacieku w płucu: Gdybym miał pana zwolnić, ćwierć Polski miałoby prawa domagać się sanatorium. Nie wiem sama, czy to pocieszające, czy raczej przerażające. Niby nic nowego, wszystko już było, ale z drugiej strony, tyle lat minęło, a problemy podobne.

Agnieszka Dauksza "Jaremianka"

Po książkę Agnieszki Daukszy "Jaremianka" (Znak 2019) nie miałam zamiaru sięgać, no bo, tu powtórzę moją ulubioną mantrę,  trudno czytać wszystko, trzeba wybierać z mnogości nowych propozycji, z zaległości, które jeszcze przed chwilą były nowościami. A gdzie czas na powroty do książek ulubionych, gdzie czas na nigdy nieprzeczytaną klasykę, tego przysłowiowego Prousta? Zmieniłam zdanie z dwóch powodów. Najpierw książkę poleciła mi znajoma. Że bardzo ciekawa, że zwłaszcza świetnie pokazane czasy przedwojenne. Potem nastąpił szczęśliwy zbieg okoliczności - fascynująca wystawa Idzie młodość! I Grupa Krakowska, z którą to grupą Jaremianka była ściśle związana. Odkrywanie nowych światów! Poczucie jakiegoś nieuchwytnego pokrewieństwa duchowego z ludźmi, którzy dawno odeszli. Przypinkę, jaką kupiłam sobie po obejrzeniu wystawy, noszę przytwierdzoną do plecaka do dziś i zamierzam nosić nadal. Kiedy wyszłam z muzeum, wiedziałam, że nie ma odwrotu - książkę przeczytać muszę! 

"Jaremiankę" połknęłam jednym tchem. Czytałam z ciekawością i z wielką fascynacją. Ciekawość budził kontekst historyczny, najpierw lata trzydzieste zeszłego wieku, potem wojna, a wreszcie lata pięćdziesiąte, stalinizm, odwilż, i losy bohaterów, cała mnogość postaci, z którymi Jaremianka była związana. Źródłem fascynacji była sama bohaterka. Postać nietuzinkowa, niezwykła. Uwielbiam takie odkrywanie białych plam, nowych światów - poznawanie zagadnienia albo, jak w tym przypadku, osoby, o której niewielkie dotąd miałam pojęcie. No bo co wiedziałam o Jaremiance wcześniej? Że malarka, abstrakcjonistka, że związana z Krakowem, gdzie można znaleźć trochę śladów po niej, że była żoną Kornela Filipowicza, że współpracowała z Kantorem. Tyle. I nagle czytam, a przed mną rozwija się stopniowo cały kosmos. Kim była, jak żyła, co myślała, jakich dokonywała wyborów, Jaremianka - kobieta i Jaremianka - artystka. I dalej - jej wielka rodzina, przyjaciele, artyści, o których wiedziałam niewiele albo zgoła nic, mężczyźni, których kochała, nieistniejący już świat - Kraków lat trzydziestych, potem czasy wojny i wreszcie lata powojenne. I już wiem, i jestem bogatsza o tę wiedzę. 

Ot, choćby Jonasz Stern, który dotąd był tylko hasłem w encyklopedii, powidokiem jakiejś szkolnej wiedzy, nagle staje się postacią żywą, o losach niezwykłych, tragicznych. Przed wojną więzień Berezy Kartuskiej, w czasie wojny dwukrotnie w cudowny sposób uszedł śmierci, a potem nieprawdopodobna, pełna trudów i niebezpieczeństw ucieczka ze Lwowa na Węgry. Podobnie Kornel Filipowicz. Kiedyś znany mi jako jakiś pisarz, którego twórczość odeszła w zapomnienie, potem partner Wisławy Szymborskiej, przypomniany dzięki ich korespondencji wydanej kilka lat temu, jeszcze później autor opowiadań. A teraz dzięki książce żywy człowiek - zabiegający o Jaremiankę, próbujący ją jakoś przyszpilić, zatrzymać przy sobie. Szukał swojej drogi artystycznej, w czasach stalinowskich tworzył do szuflady. Zaskoczeniem były jego tragiczne wojenne losy - nie miałam pojęcia, że był więźniem obozów koncentracyjnych. Już jakiś czas temu chciałam przeczytać jego opowiadania, które są właśnie wznawiane, teraz chcę jeszcze bardziej. To tylko dwa przykłady, a przecież takich postaci w tej książce znajdziemy znacznie więcej. O niektórych, jak o pierwszym partnerze Jaremianki, malarzu, członku Grupy Krakowskiej, Henryku Wicińskim nie miałam bladego pojęcia.

No i wreszcie bohaterka biografii, Jaremianka. Takie kobiety jak ona bardzo mi imponują, co nie znaczy, że zawsze rozumiałam jej wybory. Jaka była? Bezkompromisowa, podążająca swoją własną drogą bez względu na wszystko, osobna, żyła po swojemu, na swoich warunkach, łamała konwencje  w życiu osobistym, no i przede wszystkim bezwzględnie oddana sztuce. To sztuka zawsze była dla niej najważniejsza. Nie mężczyźni, chociaż ważnych było kilku, nie rodzina, chociaż bardzo była do niej przywiązana, byli sobie niezwykle bliscy, nie syn, mogę powtórzyć to samo, ale tworzenie. Od czasów młodości, kiedy ze Starego Sambora przyjechała na studia do krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Nie dojadała, marzła w wynajmowanym pokoju, ledwo wiązała koniec z końcem, ale rzeźbiła i malowała. Podobnie jak jej koledzy z Grupy Krakowskiej. Najbardziej oddanie sztuce i bezkompromisowość artystycznych wyborów widać w ciemnych czasach stalinizmu, kiedy nie uległa jedynemu słusznemu prądowi - socrealizmowi i konsekwentnie milczała. Malowała w zaciszu swojej pracowni, która była jednocześnie jej pokojem. Na kolanach, a potem na specjalnie skonstruowanym przez Kornela Filipowicza stołeczku. Ona u siebie, a on w swoim pokoju pisał. Tak żyli, trochę osobno, trochę razem, rozumiejąc swoje pasje i swoje artystyczne wybory, dając sobie dużo wolności. A kiedy wreszcie w czasach odwilży zaczęła być doceniana i wystawiana, przyszła śmiertelna choroba. Trzy lata, od diagnozy do śmierci, wykorzystała do maksimum - malowała, malowała, malowała. Powiedziała synowi, wychowywanemu przez jej matkę i siostrę bliźniaczkę, Nunę, że odtąd będzie miała dla niego jeszcze mniej czasu. Oczywiście tu pojawiają się pytania o cenę, jaką płaci się za konsekwentne postawienie na sztukę. Największą, w potocznym wyobrażeniu, płacił pewnie syn Jaremianki i Filipowicza, Al. Jednak po pierwsze nie nakładajmy naszego współczesnego stosunku do dzieci na tamte czasy, bo wiadomo, że nie były wtedy tak bardzo w centrum uwagi dorosłych jak dziś. Sytuacja, że wychowują je dziadkowie, a nie pracujący rodzice, to wtedy na pewno nie norma, ale też nie rzadkość. Po drugie Al dostał mnóstwo bliskości od babci i ciotki, do których był bardzo przywiązany. Po trzecie z książki wynika, że nie miał żalu do rodziców, że i z nimi był blisko, chociaż nie mieszkali razem. Agnieszka Dauksza spędziła z nim i jego żoną dużo czasu, rozmawiała, oglądała pamiątki po matce, które traktowane są przez niego jak relikwie. Nie znalazłam słowa skargi. 

Mogłabym pisać jeszcze długo o tym, co tak bardzo zafascynowało mnie w Jaremiance i w książce o niej. Jej niepodlegający konwencjom stosunek do mężczyzn. A ważnych było w jej życiu trzech. Przeciwniczka małżeństwa, uległa dopiero Kornelowi Filipowiczowi, a może bardziej okolicznościom. Jej barwne życie, bo chociaż pracowała dużo, to także spotykała się z przyjaciółmi, bawiła się z nimi, ważnym miejscem w ich życiu była kawiarnia w Domu Plastyków na Łobzowskiej w Krakowie. Wyjazdy na stypendia do Paryża i podróże, które przy okazji odbyła. Jej niezwykły związek z siostrą bliźniaczką, Nuną. Jaremianka stała się postacią bardzo mi bliską. Pewnie duża w tym zasługa sposobu, w jaki książka została napisana. Bo i jej autorka nie ukrywa swojej fascynacji Jaremianką. Ma do niej niezwykle osobisty stosunek, czemu często w książce daje wyraz.

I wreszcie na koniec wrócę jeszcze do tego, o czym wspominałam. Równie interesujący, jak zwykle w biografiach, jest kontekst historyczny. Najpierw Kraków lat trzydziestych - nasilający się antysemityzm, także w środowisku akademickim, manifestacje robotnicze, polityczna działalność większości członków Grupy Krakowskiej związanych silnie z lewicą. Potem czasy wojny w Krakowie. Brak wiadomości o najbliższych, o przyjaciołach, bieda, strach, ale i próba normalnego życia. Wreszcie pacyfikacja Woli Justowskiej, dzielnicy Krakowa, w której zamieszkała rodzina Jaremów po wyjeździe ze Starego Sambora. Sama nie mogę się nadziwić, że w zasadzie nie miałam o tych zdarzeniach pojęcia. A przecież doskonale kojarzę ulicę o bardzo długiej nazwie, 28 lipca 1943, która znajduje się na Woli Justowskiej. Zawsze dziwiła mnie ta nazwa, dlaczego nie zadałam sobie trudu, żeby sprawdzić, skąd się wzięła? No i lata powojenne, niby lepiej rozpoznane, ale i tym razem dowiedziałam się wiele nowego.

Bardzo, bardzo ciekawa książka. Koniecznie trzeba po nią sięgnąć i nie ma znaczenia, czy ktoś interesuje się sztuką, czy nie. A na koniec jedno ważne zastrzeżenie. Agnieszka Dauksza jest literaturoznawczynią. Wiem, że niektórzy krytycy sztuki kręcą nieco nosem na jej książkę, zarzucając, że najsłabszą jej częścią są partie poświęcone analizie twórczości Jaremianki. Być może mają rację, ale dla laików albo prawie laików, czyli ludzi takich jak ja, którzy do muzeów i galerii chodzą, ale nie mają żadnej teoretycznej podbudowy, to nie ma znaczenia.

Magdalena Okraska "Ziemia jałowa. Opowieść o Zagłębiu"

Lubię, kiedy moje lektury układają się w cykle. Zwykle wychodzi to przez przypadek - przeczytam coś i zaraz przypominam sobie, że mam w czeluściach mojego ukochanego czytnika książkę, która jakoś z tą ostatnio przeczytaną koresponduje, więc natychmiast po nią sięgam.Nieraz tuż pod powierzchnię, innym razem naprawdę głęboko. Podobnie było i teraz. Gdy tylko skończyłam "Nie zdążę" Olgi Gitkiewicz, reporterską relację o tym, jak w Polsce rozłożono na łopatki transport publiczny w imię neoliberalnej wiary, że każdy zadba o swoje komunikacyjne potrzeby sam, kupując samochód, natychmiast sięgnęłam po książkę Magdaleny Okraski "Ziemia jałowa. Opowieść o Zagłębiu" (Trzecia Strona 2018). A usłyszałam o niej całkiem niedawno w audycji radiowej przy okazji jakiejś rozmowy poruszającej podobne problemy. Bo książka Magdaleny Okraski, etnografki, nauczycielki, działaczki społecznej, opowiada, jak wskazuje tytuł, o Zagłębiu. O jego historii sięgającej drugiej połowy XIX wieku, potem o czasach PRL-u, a wreszcie o tym, jak żyje się tam dziś po transformacji. Autorka doskonale wie, o czym pisze, bo sama mieszka w Zawierciu, mieście doskonale nijakim, niewidocznym, mieście, gdzie nic się nie dzieje, gdzie zlikwidowano większość zakładów przemysłowych, których było tam kilkanaście, mieście, z którego większość młodych chce wyjechać. "Ziemia jałowa" to nie tylko historia Zawiercia, ale i innych zagłębiowskich miast - Sosnowca czy Dąbrowy Górniczej. 

Książka Magdaleny Okraski łączy w sobie dwie opowieści. Z jednej strony uniwersalną - o miastach, których cały krwioobieg był ściśle spojony z jednym, czasem kilkoma zakładami pracy, które w czasach transformacji zlikwidowano, doprowadzono do upadku, po których dziś zostały tylko popadające w ruinę budynki śmiało zawłaszczane przez bujną zieleń. Z tej perspektywy mogłaby to być więc Historia każdego innego miasta mającego podobną historię, a takich miast w Polsce znaleźć można wiele. Ale jest jeszcze perspektywa druga - zagłębiowska. Bo "Ziemia jałowa" to jednocześnie fascynująca opowieść o Zagłębiu, które laicy bardzo często mylą ze Śląskiem. A przecież to zupełnie inny region, chociaż oddziela go od Śląska tylko rzeka Brynica. Być może z tej różnicy zdają sobie sprawę ci, którzy słyszeli o odwiecznym konflikcie śląsko-zagłębiowskim. 

Autorka zaczyna więc od próby ustalenia, gdzie właściwie przebiegają granice Zagłębia. Okazuje się, że nie jest to wcale takie proste, bo inaczej widzą ten region geografowie, inaczej historycy czy etnografowie. I ta perspektywa - zagłębiowska - systematycznie przewija się przez dominującą opowieść o marazmie i powolnym rozkładzie Zawiercia, Sosnowca czy Dąbrowy Górniczej. Czytelnik dowie się, jak te miasta powstawały, wchłaniając w siebie okoliczne wioski wraz z rozrastaniem się przemysłu - kopalń, hut i zakładów włókienniczych (o tych ostatnich nie miałam pojęcia). O historii największych fabryk w regionie, o czasach ich świetności i upadku. O biedzie w okresie wielkiego światowego kryzysu lat trzydziestych XX wieku. Ale też o różnej niż śląska architekturze, odrębnych obyczajach, innym słownictwie, chociaż to ostatnie nigdy nie było tak silne jak gwara śląska (albo język śląski, jak chcą niektórzy), a w czasach PRL-u roztopiło się w polszczyźnie ogólnopolskiej, co spowodowane było napływem ludzi z całego kraju szukających pracy w Zagłębiu, na Śląsku zresztą też. A praca leżała tu wtedy na ulicy. 

Jakże wszystko się zmieniło w czasach transformacji. Jedne zakłady zamykano albo prywatyzowano, inne bankrutowały, jeszcze inne stopniowo ograniczały produkcję, walczyły o przetrwanie z, najczęściej, marnym efektem. Ludzie tracili pracę, wyjeżdżali, ubożeli, a za tym szła degradacja miast, szczególnie ich centrów, gdzie zamykano sklepy, restauracje, kawiarnie. I nic nowego na to miejsce nie powstawało, bo nie miało dla kogo. Nie znajdziemy tu galerii handlowych, hipsterskich lokali, kin, domy kultury nie przypominają już samych siebie z czasów świetności. Runęło wszystko. Jeśli dziś bezrobocie jest mniejsze, to nie jest to zasługą jakichś specjalnych działań samorządów czy władzy centralnej, ale demografii. (Dziś to czas sprzed pandemii, o niskim bezrobociu możemy zapomnieć.)  Miasta się kurczą, w ostatnich latach wiele osób odeszło na emeryturę, a młodych jest coraz mniej. Dlaczego tak się stało? Skąd ten upadek i brak perspektyw? Bo wszystko tu, cała infrastruktura, także mieszkaniowa i kulturalna, była ściśle związana z tymi wielkimi zakładami pracy. Kiedy przestały istnieć, upadały także będące ich własnością domy kultury, a w nich kina, niepewny stał się los zakładowych osiedli. 

Magdalena Okraska dużo miejsca poświęca degradacji kultury. Nie ma kin, a kiedyś w Zawierciu było ich kilka, domy kultury karleją, do Katowic, gdzie sytuacja jest całkiem inna, niby niedaleko, ale niewielu stać na tamtejsze rozrywki, a bywa, że i nie bardzo na bilet. Nie ma co robić w czasie wolnym. Jakiej degradacji uległa oferta kulturalna, uświadamia autorka porównując stan dzisiejszy nie tylko do czasów PRL-u, ale także do Polski przedwojennej. Różnicę szczególnie jaskrawo uświadamia zestawienie cen biletów do kina. Gdyby zachować takie same proporcje cen żywności do cen biletów, to te ostatnie kosztowałyby dziś cztery czy pięć złotych (z powodu zawodnej pamięci mogłam trochę niedoszacować, ale niewiele).  

Chociaż książka w dużej części dotyka spraw, które najczęściej powodują ziewanie, to napisana jest bardzo interesująco. Po pierwsze dlatego, że autorka stosuje płodozmian - raz pisze o historii, raz o problemach społecznych, innym razem zagłębia się w opowieść o czasach świetności i upadku jakiegoś zakładu pracy, czasem skupia się na obyczajowych ciekawostkach. Ale jest jeszcze powód drugi - Magdalena Okraska bardzo zajmująco i obrazowo opowiada. Szczególnie fascynowały mnie te fragmenty książki, w których autorka snując się po dawnych robotniczych dzielnicach, zrujnowanych fabrykach, osiedlach mieszkaniowych, po centrach miast, pisze o tym, co widzi. A robi to tak, że nie mogłam się od książki oderwać. Nie znam tych miejsc, nigdy w nich nie byłam, ale dzięki opisom mogę je sobie doskonale wyobrazić i poczuć ich klimat.

Jeśli coś mi przeszkadzało, to bezkrytyczna krytyka zamykania kopalń. Przynajmniej ja tak odebrałam stanowisko autorki, nie dopatrzyłam się żadnego zniuansowania. Rozumiem, jak skomplikowana jest sytuacja, rozumiem tragedię ludzi, dla których kopalnia była czymś więcej niż tylko miejscem pracy, rozumiem, że potrzebny jest jakiś plan stopniowego odchodzenia od węgla, a takiego planu nie ma, ale uważam, że w czasach katastrofy klimatycznej, która gwałtownie przyspiesza, takie bezkrytyczne spojrzenie na problem jest anachroniczne. I nie wiem, czy tłumaczy je fakt, że książka została wydana w roku 2018.

Poza tym bardzo się cieszę, że "Ziemię jałową" przeczytałam. Wprawdzie problemy społeczne wynikające z transformacji, które opisuje Magdalena Okraska, nie są dla mnie odkryciem, ale już opowieść o Zagłębiu, o szczegółach, konkretach jak najbardziej. Cóż, należę do tej nawróconej grupy, która kiedyś bezkrytycznie zachłysnęła się transformacją, nie dostrzegając jej negatywnych skutków. Dziś widzę je doskonale, co nie znaczy, że uważam, iż wszystkie te kopalnie i huty miałyby pozostać nietknięte. Ale nawet jeśli część z nich, może nawet większa, była z różnych względów skazana na zagładę, to na pewno nie w tak bezwzględny sposób bez oglądania się na skutki społeczne.   

Olga Gitkiewicz "Nie zdążę"

"Nie zdążę" (Dowody na Istnienie 2019) to druga książka Olgi Gitkiewicz po "Nie hańbi". Obie dotyczą problemów społecznych wygenerowanych przez transformację, politykę neoliberalną i rozdęte uwielbienie dla indywidualizmu i źle pojmowanej wolności. W pierwszej autorka opowiadała o chorobach polskiego rynku pracy - śmieciówkach, łamaniu kodeksu pracy, wyzyskiwaniu pracowników i wielu innych. Jak to się kończy, widać teraz, kiedy w wyniku pandemii koronawirusa tysiące (raczej więcej?) ludzi pracujących na zleceniach i umowach o dzieło zostało nagle pozbawionych zarobków. Ciekawa jestem, czy będzie to jakaś lekcja dla neoliberałów i polityków. Kiedy pisałam te słowa, jeszcze mogłam mieć nadzieję, teraz w miarę pogłębiającego się kryzysu widać, że będzie jeszcze gorzej, o ile ustawy zwane szumnie tarczą antykryzysową wejdą w życie w proponowanym kształcie.

W swojej drugiej książce Olga Gitkiewicz zajęła się kolejną potransformacyjną bolączką - wykluczeniem komunikacyjnym. O ile pierwszy problem, stosunki pracy, jest już od lat dobrze rozpoznany, może dlatego, że dotyczy także ludzi z dużych miast, po studiach, często, ale nie tylko, młodych, o tyle drugi w powszechnej świadomości zaistniał znacznie słabiej, bo dotyka przede wszystkim prowincji. Dopiero przed wyborami parlamentarnymi politycy problem dostrzegli, ale podobnie jak z mieszkaniem plus niewiele z tego wyszło. Dlaczego? O tym też pisze Olga Gitkiewicz w swojej książce. Tu dygresja - polityka mieszkaniowa mogłaby się stać tematem następnej książki autorki.

Jak to się stało, że po roku 1989 postawiliśmy, podobnie jak niegdyś Amerykanie, na transport indywidualny? warto wspomnieć, że to właśnie od przykładu Stanów Zjednoczonych książka się zaczyna. Nastąpił splot wielu czynników. Jednym z nich był fatalny stan polskich dróg i ich marna sieć. To jeden z naszych narodowych kompleksów - przyczyna utyskiwań i kpin. Naprawę oraz modernizację istniejących i budowę nowych, zwłaszcza autostrad, brały na sztandary wszystkie rządy. Drugi to fakt, że samochód w Polsce był i jest synonimem prestiżu. Nie masz, widocznie jesteś nieudacznikiem. Z tym łączy się nasze umiłowanie indywidualizmu i wolności. Bo samochód, tak twierdzą niemal wszyscy zmotoryzowani, także moi znajomi, daje ową wymarzoną wolność. I tak wmówiono nam, a my chętnie daliśmy sobie wmówić, że transport publiczny jest jakimś przeżytkiem i trzeba postawić na ten indywidualny. Trudno w to uwierzyć, ale jeszcze dziś wśród publicystów i ekonomistów można znaleźć wielu apologetów transportu indywidualnego. Olga Gitkiewicz obficie ich cytuje. A potem nastąpiło błędne koło, które trwa. Wraz z rozmontowywaniem komunikacji autobusowej i kolejowej ludzie musieli przesiadać się do własnych samochodów. A to stało się pretekstem do likwidowania połączeń i rozbierania linii kolejowych. Bo skoro nie jeżdżą, to po co utrzymywać? I dziś już nie wiadomo, co jest skutkiem, a co przyczyną.

Autorka pokazuje w swojej książce, jak system transportu zbiorowego krok po kroku rozmontowywano. Jak upadały albo były likwidowane PKS-y. Jak ich miejsce zajmowały prywatne busy, co początkowo budziło zachwyt, z czasem wychodziły ich wszystkie mankamenty. Wreszcie jak rozmontowano polską kolej. Tak, tak, słowo rozmontowano nie jest tu na wyrost - była to świadoma polityka wygaszania popytu. Jak to się robi, Olga Gitkiewicz pokazuje, rozmawiając między innymi z Karolem Trammerem redaktorem naczelnym pisma Z biegiem szyn i autorem książki "Ostre cięcie. Jak niszczono polską kolej" wydanej przez Krytykę Polityczną. Książki nie znam, ale wielokrotnie słuchałam i czytałam jej autora w rozmaitych mediach. Sytuacja PKP wydaje się szczególnie kuriozalna. Zniszczeniu uległa infrastruktura dworców, zlikwidowano wiele linii kolejowych, część z nich bezpowrotnie rozebrano. Ale to nie koniec problemów. Podzielono PKP na kilka, a może kilkanaście, rozmaitych spółek i teraz każda odpowiada za inny kawałek. Nawet na dworcu ktoś zarządza kasami, ktoś wyświetlaczami czy komunikatami nadawanymi przez głośniki, tunele mają kilku właścicieli, a to nie koniec paradoksów. W tym chaosie trudno o jednolitą strategię. Dlatego zmiany na lepsze następują powoli i wyrywkowo. Aby o tych wszystkich problemach opowiedzieć, autorka przeprowadziła wiele rozmów z ekspertami, pasjonatami, społecznikami, decydentami i pracownikami.

Olga Gitkiewicz oczywiście pochyla się w swojej książce nad losem ludzi dotkniętych wykluczeniem komunikacyjnym. Problem najbardziej dotyka mieszkańców prowincji, szczególnie osoby starsze i kobiety. To te grupy najczęściej nie mają prawa jazdy, a co za tym idzie samochodu. Droga do najbliższego miasta czy większej wsi, gdzie jest lekarz, apteka, urząd, duży sklep, staje się prawdziwą wyprawą wymagającą cierpliwości, logistyki czy strategicznego planowania. Ale osoby młode - uczniowie i studenci też często mają podobne kłopoty. Brak prawa jazdy i samochodu nie tylko utrudnia im dojazd do szkoły czy na uczelnię, ale wyklucza ich też z uczestnictwa w kulturze. Bo jak wrócić z kina, wykładu czy jakiejś imprezy? Kiedy zbliża się czas odjazdu ostatniego pociągu, autobusu czy busu, z lekcji, z wykładu, z filmowego seansu, ze spotkania autorskiego zaczynają chyłkiem wychodzić ci, którzy muszą zdążyć na ten pociąg, autobus czy bus. Następnego nie będzie tego dnia w ogóle albo za kilka godzin.

Kto powinien przeczytać tę książkę? Każdy, ale przede wszystkim ci wszyscy mieszkańcy dużych miast, którzy problemu nie dostrzegali albo dotąd nie dostrzegają, to ostatnie wydaje mi się nieprawdopodobne, no i politycy. Dla mnie reportaż, a może raport, Olgi Gitkiewicz nie był jakimś wielkim odkryciem, bo problemem interesowałam się od dawna. Czytałam, słuchałam. A ponieważ należę do tych nielicznych dziwaków, którzy świadomie nie mają samochodu ani nawet prawa jazdy, to temat od zawsze mnie ruszał i emocjonował. A już szczególnie uprzywilejowanie zjednoczonej ponad politycznymi podziałami Partii Kierowców, polskich świętych krów, którym wolno wszystko - przekraczać prędkość, parkować na chodnikach i trawnikach, mieć pieszego za dopust boży. Cóż, mieszkam w dużym mieście, do pracy mam dobry dojazd albo pół godziny spacerem, co dla zdrowia praktykuję, więc mogę sobie na dziwactwo nieposiadania samochodu pozwolić.

Zeruya Shalev "Co nam zostało"

Po przeczytaniu zbioru reportaży "Polanim" o Polakach w Izraelu autorstwa Karoliny Przewrockiej-Aderet zapragnęłam pozostać jeszcze w izraelskich klimatach, dlatego z głębin mojego czytnika wygrzebałam kolejną powieść jednej z moich ulubionych pisarek Zeruyi Shalev - "Co nam zostało" (W.A.B. 2013; przełożyli Anna Halbersztat, Bartosz Kocejko). Kto zna książki izraelskiej pisarki, ten wie, czego się spodziewać. Dostaniemy tu to wszystko, co tak u niej lubimy (albo czego nie trawimy). Historię rodzinną, relacje miłosne, kryzys małżeństwa, splątanie ludzkich losów i bardzo, bardzo gęstą narrację, właściwie bez dialogów, często uciekającą gdzieś w rejony fantasmagorii za sprawą bohaterów, których myśl czasem zmierza w takie rejony. Użyłam słowa właściwie, bo dialogi są, ale niewyodrębnione. A jednocześnie jest to proza jak najbardziej realistyczna, mocno osadzona w historii i codzienności Izraela. Bohaterowie, na pierwszym planie zawsze bohaterki, pokazani są w momencie kryzysu emocjonalnego i życiowego. Muszą coś  przewartościować, zmienić, podjąć jakieś ważne decyzje, na co nie zawsze mają siłę. Pakują się w problemy, postępują z naszego punktu widzenia nieracjonalnie, dziwnie, miotają nimi jakieś, najczęściej uczuciowe, obsesje. To jednocześnie proza bardzo psychologiczna, taki emocjonalny rollercoaster. Zawsze, kiedy czytam powieści Shalev, tak to odczuwam. Jakbym wpadła do uczuciowej wirówki, a na koniec została z niej wypluta, ale oczyszczona i z nadzieją. Tak jest i tym razem.

"Co nam zostało" to historia trojga bohaterów - umierającej matki, Chemdy, i jej dorosłych dzieci, córki Diny i syna Awnera. Narracja trzecioosobowa, ale prowadzona z punktu widzenia tej trójki, jest bardzo splątana. Zdarzało się, że dopiero po chwili orientowałam się, że właśnie nastąpiła zmiana i czytam o Dinie, a nie o jej matce. To oczywiście żaden zarzut, trzeba się po prostu przestawić, dać się ponieść opowieści, a potem trudno się oderwać. Chemda, która uległa wypadkowi, leży w sypialni i wspomina swoje życie. Co jakiś czas do jej pokoju wpadają syn, córka, czasem wnuczka albo opiekunka. Jej myśli są chaotyczne - przypomina sobie dzieciństwo spędzone w kibucu, dominującego ojca, który dawał jej miłość, ale jednocześnie dużo wymagał, czasem za dużo. Matka w jej życiu była wiecznie nieobecna. Potem nastąpiło niezbyt udane małżeństwo, śmierć ojca, która zbiegła się z narodzinami córki. Może dlatego nie potrafiła jej dać tyle czułości, uwagi i czasu, ile później dała młodszemu synowi. Wspomina też Jerozolimę, do której przenieśli się z kibucu, wreszcie relacje z dziećmi. Pogrążona w półśnie, półjawie obsesyjnie wraca do obrazu jeziora, nad którym położony był kibuc. Woda, czasem przyjazna, a czasem groźna,  staje się tu symbolem utraconego dzieciństwa, wolności, swobody. Muszę wyznać, że wątek Chemdy najmniej mnie zainteresował i poruszył. Trochę irytowała mnie i nużyła ta powracająca, ogrywana symbolika jeziora. Nie znaczy to jednak, że byłam jej historią znudzona.

Za to bez reszty pochłonęły mnie historie Diny i Awnera, których zbliża nie tyle choroba matki, ile ich własne życiowe kryzysy. Niegdyś zazdrośni o jej miłość, co ich oddaliło, teraz odnajdują siebie na nowo. Ta ponownie odkryta bliskość, możliwość liczenia na siebie, staje się z czasem dla każdego z nich podporą, tym bardziej, że ich małżeństwa przechodzą kryzysy. Awner jest prawnikiem, znanym obrońcą praw człowieka - zajmuje się prześladowanymi Palestyńczykami i Beduinami. Ta praca jest dla niego ważna, wierzy w to, co robi, ale przechodzi zawodowy kryzys, czuje się wypalony, od dawna nie odniósł żadnego sukcesu. Ma poczucie straconych szans, coraz bardziej zaczyna mu ciążyć nieudane małżeństwo. Co robić? Odejść, zostać ze względu na synów? Na razie pogrąża się w marazmie, ucieka w fantazje, zazdrości innym uczuć i bliskości, nawet jeśli te uczucia przecina śmierć. 

Jeszcze poważniejszy kryzys przeżywa Dina. Boleśnie odczuwa fakt, że oddala się od niej nastoletnia córka. Mąż, chociaż kiedyś połączyło ich gwałtowne uczucie, jest człowiekiem chłodnym i zajętym pracą. Nie rozumie rozterek Diny, a ona ponad wszystko pragnie dziecka, dziecka, którego już mieć nie może, bo na przeszkodzie stoi zegar biologiczny, który przestał tykać. Satysfakcji nie przynosi jej praca zawodowa na podrzędnej uczelni. Kiedyś miała szansę na karierę na dobrym uniwersytecie, ale ją straciła. Dziś musi zmagać się z oporem materii - przeciętnymi studentkami nie bardzo zainteresowanymi tematem jej wykładów. Zazdrości im młodości i tego, że mogą być matkami. Dziecko staje się jej obsesją, odbiera siły i chęć do życia. Nikt nie rozumie jej pragnień, nie wspiera decyzji, jaką podjęła. A dla niej Dina gotowa jest poświęcić swoje małżeństwo. Co ciekawe, długo uważałam, że wszyscy, którzy starają się ją powstrzymać, mają rację. Że jest szalona, nie słucha głosów rozsądku, brnie w nieszczęście jak ćma do płomienia świecy. Nagle jednak spojrzałam na to, co robi, oczami Awnera, zmieniając perspektywę i próbując ją zrozumieć. Może rzeczywiście ma rację i wcale nie jest szalona? Trzeba było spojrzenia jej brata, który z jednej strony jest szlachetnym idealistą, a z drugiej musi mocno stąpać po ziemi, żebym pomyślała o tym inaczej. 

"Co nam zostało" niesie nadzieję. Pokazuje, że kryzys da się przezwyciężyć, chociaż przecież nie bez kosztów. Pewne decyzje muszą boleć, nie da się przejść przez życie bezboleśnie. Żeby budować, naprawiać, trzeba coś zamknąć, zburzyć. Można też naprawić błędy, odzyskać bliskich. Chociaż nie jest łatwo. Opieka nad chorą matką budzi ambiwalentne uczucia. Kradnie czas, odciąga od własnych spraw, brzydzi jej starcze, chude ciało, fizjologia. Ale przecież to powinność - matką zająć się trzeba. Nie jest jeszcze za późno, można coś naprawić, coś sobie dać. Podoba mi się to, że inaczej niż w "Bólu", który podobał mi się, ale nie bez zastrzeżeń, tu nie ma lukru, nadzieja nie jest nachalna, takie zakończenie wydaje się jak najbardziej prawdopodobne. A co będzie dalej? Przyszłość jest otwarta. Przed bohaterami na pewno dużo trudu i znoju, ale najważniejsze, że wiedzą, czego chcą i próbują odnaleźć się na nowo.

Z pięciu powieści Zeruyi Shalev, jakie wyszły w Polsce, nie znam jeszcze jednej, "Męża i żony", co zamierzam na pewno nadrobić. Kto nie czytał jej książek, niech koniecznie spróbuje. Od czego zacząć? Nie potrafię wybrać. Wszystkie pochłaniają - wspomniany już "Ból", który miał w Polsce świetne recenzje, "Życie miłosne" czy "Po rozstaniu". 

Popularne posty