Filmowe remanenty - "Córki dancigu", "Stare grzechy mają długie cienie"

Na "Córki dancingu", fabularny debiut Agnieszki Smoczyńskiej, szłam z ciekawością. Film narobił wiele szumu w Gdyni, a ukoronowaniem była nagroda za debiut. Teraz wrażenie robi wiadomość o zakwalifikowaniu się "Córek dancingu" do konkursu głównego na festiwalu w Sundance. Tyle mówi się o świeżości tak potrzebnej polskiemu kinu, o oryginalności, o odnowieniu formuły musicalu na naszym rynku. Zewsząd docierają ochy i achy. W dodatku słyszałam dwie rozmowy z reżyserką, która opowiada o filmie bardzo ciekawie i bardzo przekonująco. Sprawia wrażenie osoby nietuzinkowej i świadomej, tego co robi i swojej drogi zawodowej. Medialny zachwyt spowodował, że właściwie zapomniałam, iż nie jestem miłośniczką musicalu. Ale przecież bywają wyjątki. Na przykład  "Wszyscy mówią: kocham cię" mojego niegdysiejszego ulubieńca Woody Allena. Tak nadmuchałam balon oczekiwań, że kiedy przyszło do konfrontacji, pękł z wielkim hukiem. Cóż, zdarza się, że twórca wydaje się być ciekawszy od swojego dzieła. Kiedyś w podobnym duchu napisałam o Eustachym Rylskim. Uwielbiam czytać czy słuchać, co mówi, ale jego książki zawsze pozostawiają we mnie uczucie niedosytu. Oczywiście Agnieszka Smoczyńska nie ma jeszcze tej pozycji w świecie filmu, jaką ma Rylski w świecie literackim, więc pewnie nie powinnam pozwalać sobie na takie zestawienia. A teraz do rzeczy. Napiszę krótko - po pewnym czasie film mnie zwyczajnie znudził. Wydał mi się zlepkiem scen, przyznaję, wiele z nich jest bardzo efektownych, piosenek, zwariowanych pomysłów, ale niczym więcej. Trochę środowiskową zabawą. Być może twórców filmu bawi, że na ekranie wśród uczestników jednego z dancingowych wieczorów zobaczymy samego Krzysztofa Warlikowskiego (przyznam, że nie byłam na tyle spostrzegawcza, usłyszałam o tym w jednym ze wspomnianych wywiadów) albo że w epizodzie pojawia się Piotr Skiba, aktor Krystiana Lupy (jego akurat rozpoznałam), który w filmach raczej nie gra. Ale to w końcu tylko kolejny pomysł, mruganie okiem do otrzaskanego z teatrem widza oraz do krewnych i znajomych królika. Film w jakimś momencie zaczyna się rozłazić, nie trzyma tempa, po prostu męczy. Zastanawiałam się, po co to wszystko, w imię czego wprawiać w ruch całą tę filmową maszynerię. Przerost formy, efektowne rozbuchanie, nadmiar pomysłów sprawiają, że gdzieś ginie historia dojrzewania dwóch dziewczyn-syren, historia nieszczęśliwej miłości. Co mnie to obchodzi? - myślałam. Nie mam też ochoty roztrząsać zabawy syrenimi motywami. Czy one z Andersena, czy z mitologii, czy dobre, czy złe też jest mi obojętne. Może problem polega na tym, że pomysł syren pojawił się później? Że w założeniu miała być to opowieść o dwóch dorastających dziewczynach spędzających czas na zapleczu dancingu? Ale na to nie zgodziły się siostry Wrońskie, których doświadczenia zainspirowały Agnieszkę Smoczyńską. Wtedy film byłby pewnie zupełnie czymś innym. Co zostaje? Role dwóch młodych aktorek, Michaliny Olszańskiej i Marty Mazurek, Kinga Preis, Zygmunt Malanowicz, kilka efektownych scen z syrenami, muzyka sióstr Wrońskich (jeśli ktoś lubi). Zdaję sobie sprawę, że być może jestem w mniejszości, być może ktoś uzna mnie za profankę, która nie zna się na rzeczy, a skoro to nie moja bajka, nie powinnam zabierać głosu. Cóż, to moje zdanie i mój odbiór. A swoją drogą ciekawa jestem, jaką publiczność zdobędą "Córki dancingu". Z seansu, na którym byłam, wyszło pięć osób, a zważywszy, że w niedzielne, poświąteczne południe było nas, widzów, niewielu, może to o czymś świadczy. A może tylko potwierdza tezę, że nie jest to propozycja dla każdego.

A w poświąteczny poniedziałek pobiegłam na hiszpański kryminał "Stare grzechy mają długie cienie". Tym razem się nie zawiodłam. Film robi wrażenie przede wszystkim klimatem, na który pracuje tu wszystko. Sceneria - małe, zapomniane przez Boga i ludzi miasteczko gdzieś na południu Hiszpanii, z którego każdy chce uciec, pustka, rzeka, płaskie jak stół pola spalone słońcem, stary hotel, ciemne wnętrza. Zdjęcia. Bohaterowie - dwaj różniący się między sobą detektywi. A różni ich wszystko - fizyczność, przeszłość, temperament. Powolne tempo, które przyspiesza dopiero w finale. Akcja filmu została osadzona w roku 1980, kiedy po upadku generała Franco hiszpańska demokracja dopiero raczkuje. Nie wszyscy są zwolennikami zmian, wielu nie podobają się nowe porządki. Dla Hiszpanów jest chyba ten film czymś więcej niż tylko kryminałem, to głos w dyskusji o bolesnej przeszłości.  Twórcy czerpią oczywiście z dobrze znanych kryminalnych motywów, ale to w końcu kino gatunkowe, więc trudno mieć pretensje. Prowincja, prowincjonalne układy, zmowa milczenia. Policjanci przyjeżdżają, aby rozwikłać zagadkę zaginięcia dwóch sióstr, szybko jednak okaże się, że nie były jedyne, a sprawę lekceważono, bo to dziewczyny. W dodatku z ubogich rodzin i mające opinię puszczalskich. To drugie dno tej opowieści. Kto lubi kryminały, powinien obejrzeć. Warto.

"Mur. 12 kawałków o Berlinie"

To kolejna książka, którą zawdzięczam audycji radiowej. Kiedy pojawiła się zapowiedź zbioru reportaży "Mur. 12 kawałków o Berlinie" (Czarne 2015), nie wpisałam jej na moją listę książek, które chcę przeczytać, ale po świetnych recenzjach zmieniłam zdanie. "Mur" to praca zbiorowa, dwanaście reportaży, które powstały specjalnie na potrzeby tego wydania. Autorzy to polscy reporterzy ze Stowarzyszenia Reporterów Rekolektyw, których czytelnik może znać z Dużego Formatu czy Polityki albo z ich własnych reporterskich książek. Wśród nich są między innymi Katarzyna Brejwo, Magdalena Kicińska, Ziemowit Szczerek, Witold Szabłowski czy Marcin Wasielewski. Cztery teksty napisali niemieccy autorzy (przełożyły Elżbieta Kalinowska i Joanna Pomorska). Całość zredagowała i opatrzyła wstępem Agnieszka Wójcińska. Ale to nie wszystko. Wisienką na torcie jest dwanaście zdjęć autorstwa Filipa Springera, który sfotografował bliznę po murze. Dlatego książkę warto kupić w papierowej wersji, bo w czytniku fotografie stracą, a są tu integralną częścią zbioru.

Reporterzy sięgają nie tylko do historii, bardziej przyglądają się współczesności. Badają ślady po murze, ślady mentalne. I nie chodzi tylko o mur berliński, który dzielił miasto na dwie części, ale także otaczał szczelnym kordonem część zachodnią, kapitalistyczną, wrogą wyspę na morzu wschodnioniemieckiego komunizmu. Autorzy traktują mur metaforycznie, piszą o rozmaitych niematerialnych barierach, które trzymają się mocno albo kruszą się bardzo powoli. To dlatego znajdziemy tu reportaż o zabójstwach honorowych popełnianych na Turczynkach mieszkających od lat w Niemczech. Albo bardzo ciekawy tekst o młodych Żydach, którzy głównie z powodów ekonomicznych wyemigrowali z Izraela i nie zważając na rodzinny i środowiskowy ostracyzm, ale także pokonując mury w swoich głowach, osiedlili się w Berlinie. Jeszcze inna opowieść traktuje o Polakach mieszkających tu od lat. Są też oczywiście teksty o kosztach zjednoczenia, czyli o Ossi i Wessi. Z kolei pod dość lekkim tonem reportażu o młodych berlińczykach kupujących domy w Polsce, tuż za granicą, kryje się poważna refleksja o historii. Bo te polskie domy, to w istocie domy poniemieckie. Jest też wzruszający reportaż o zasypywaniu muru, który pomiędzy Polakami i Niemcami ustawiła historia, czyli o paczkach solidarności, jakie masowo wysyłali Niemcy dla Polaków w ponurych latach osiemdziesiątych. Jest jasne, że czytelnik sięgający po tę książkę oczekuje tekstów o tym prawdziwym murze. Mnie najbardziej zafascynowały dwa. Jeden o Polakach uprowadzających samoloty do Berlina Zachodniego. Nie pamiętamy albo raczej nie wiemy o tym, że porwania stały się naszym sportem narodowym. W 1981 roku Polska znalazła się w tej konkurencji na pierwszym miejscu na świecie! Drugi reportaż z tego cyklu traktuje o budowaniu tuneli, którymi uciekali Niemcy z Berlina Wschodniego. To niesamowita i tragiczna opowieść. Nie zastanawiałam się nad tym, ile wysiłku i samozaparcia wymagała taka praca, z jakimi niebezpieczeństwami była związana. Powstało 75 tuneli (a przynajmniej tyle dotąd odkryto), ale tylko 19 z nich udało się wykorzystać. Uciekło nimi 300 osób, ale żeby to się powiodło, tyle samo musiało je w pocie czoła i z narażeniem życia budować. 98 osób zginęło. Jaka desperacja kierowała tymi, którzy drążyli, i tymi, którzy uciekali.

"Mur. 12 kawałków o Berlinie" to zbiór reportaży, jakie zwykle ukazują się w gazetach. Świetnie napisanych, bardzo ciekawych, czasem śmiesznych, ironicznych, czasem wzruszających. Zebrane razem mają większą siłę rażenia. Każą pochylić się nad problemem, zadumać nad historią i procesami społecznymi, przywracają pamięć o cichych bohaterach przeszłości.

Wiesław Myśliwski "Widnokrąg"

Kiedy ponad rok temu wreszcie zawarłam znajomość z prozą Myśliwskiego, wiedziałam, że nastąpi ciąg dalszy. Wtedy przeczytałam "Traktat o łuskaniu fasoli", teraz "Widnokrąg" (Znak 2007). Kto z niewiadomych przyczyn dotąd nie sięgnął po twórczość pisarza (no cóż, sama do niedawna byłam w tym gronie), powinien zrobić to niezwłocznie. Od pierwszych zdań znać klasę tej literatury. Od czego zacząć? Trzeba oczywiście przeczytać obie powieści. "Traktat o łuskaniu fasoli" wydaje mi się lekturą ważniejszą, głębszą, ale nieco trudniejszą. "Widnokrąg" to sama przyjemność, co  wcale nie znaczy, że jest błahy. Wobec tego pytanie od czego zacząć pozostawiam otwarte.
"Widnokrąg" to znowu gawęda, podróż w przeszłość. Do dzieciństwa i wczesnej młodości, z nielicznymi odskoczniami do czasów, kiedy Piotr, główny bohater i narrator, jako dorosły człowiek odwiedza swoje strony rodzinne i tych krewnych, którzy jeszcze żyją. Opowieść nie jest prowadzona chronologicznie, poddana została logice pamięci. Stąd liczne dygresje i wspominanie tego, co, czasem z niewiadomych przyczyn, utkwiło na zawsze w głowie bohatera. Może to być historia psów, ukochanego Kruczka, który uciekł i nigdy się nie odnalazł, nieszczęśliwego charta, o którym marzył Piotruś, poszukiwanie zaginionego buta, przezabawna opowieść o partyjnej agitacji, pierwsze szkolne pijaństwo, prywatne lekcje z panem, zdobywanie ukochanej i wiele innych epizodów. Opowieści mieszają się, niektóre wracają, z czasem coraz więcej dowiadujemy się o Piotrze, nigdy jednak nie dowiemy się wszystkiego. Ale najważniejsi w jego wspomnieniach są ludzie. Matka, która próbuje sobie jakoś radzić z życiem, nieco naiwna, żyje marzeniami i snuje plany, które nigdy się nie spełnią. Ojciec, spokojny, słaby i chory. Babka, dziadek, wujenki i wujkowie. Sąsiedzi, koledzy z pastwiska i ze szkoły. No i przede wszystkim panny Ponckie. W oczach Piotra, a właściwie Piotrusia, osnute mgłą tajemnicy, podziwiane. One traktują go jak młodszego braciszka. W rzeczywistości to eleganckie panny lekkich obyczajów, czego matka narratora zdaje się nie dostrzegać. Pewnie w gruncie rzeczy wie, czym się zajmują, ale woli przed sobą udawać, że jest inaczej. Łączy ją z nimi rodzaj zażyłości, życzliwość pomieszana z litością nad ich nieszczęśliwym losem. No i miłość do przedwojennych tang, których mają pokaźną kolekcję. Panny Ponckie, chociaż przedsiębiorcze, to jednocześnie smutne i melancholijne. Gotowe podzielić się wszystkim, co mają, i nieść pomoc, kiedy tylko jest potrzebna. To chyba najbarwniejsze bohaterki "Widnokręgu". Ale przecież nie jedyne interesujące. Książka aż roi się od rozmaitych postaci, ważnych i epizodycznych, ale wszystkie zostały naszkicowane wyraźnie, mocną kreską.
Akcja powieści rozgrywa się w czasie wojny i tuż po niej, w mrocznych czasach stalinowskich. Na wsi, gdzie w chałupie dziadków, wujenek i wujków przeczekują wojnę rodzice Piotra i oczywiście on. Potem wyjeżdżają do miasta, bo tam ich miejsce. Wszystko ma być na chwilę, na przeczekanie. Mieszkanie w suterenie na Rybitwach, skąd do miasta trzeba piąć się po stromych schodach w górę wiślanej skarpy. Miasto to Sandomierz, chociaż nigdzie nienazwane, to łatwe do zidentyfikowania po Bramie Opatowskiej, po Górach Pieprzowych, po kościele świętego Jakuba, po położeniu na wiślanej skarpie, która w przyszłości zacznie się osuwać. Wielką zaletą książki, są wspaniałe opisy, dzięki którym bez kłopotu przenosimy się w świat dzieciństwa narratora. Wojna we wspomnieniach Piotra nie jest bardzo straszna. Owszem, widział pierwszego trupa, wiedział, że w lesie są partyzanci, odwozili z dziadkiem do miasta Szmula i jego rodzinę, ale niewiele z tego rozumiał. Nie wiedział, że trafią  do getta, a ich los został już przesądzony. A i sam Szmul roztaczał uspokajającą wizję, jak to jemu i jego rodzinie będzie wspaniale w tym nowym miejscu, gdzie wszystkiego będą mieli pod dostatkiem. Jeśli wojna wiąże się z jakąś traumą, to jest to trauma związana z wejściem w zupełnie nowe środowisko, wiejskich dzieci, pastuchów, dla których ten paniczyk z miasta jest obcym mięczakiem, i z nowymi, wiejskimi obowiązkami. Z czasem przecież wszystko się ułoży. Parobkowie staną się kumplami, pasienie krów nie będzie niczym strasznym. Tylko matce trudno się pogodzić, że jej wychuchany jedynak, któremu szykowała taką wspaniałą przyszłość, biega boso po polach. Dlatego marzy i snuje plany. Och, jak wspaniale będzie po wojnie. Ale po wojnie będzie tylko nędzna suterena na Rybitwach, opieka nad chorym mężem, główkowanie, jak związać koniec z końcem, jazda na handel do pobliskich wsi, nie zawsze zakończona sukcesem. I dalsze marzenia. Może dlatego panny Ponckie, kolorowe motyle na tle tej zgrzebnej rzeczywistości, staną się takie bliskie.
Większość bohaterów "Widnokręgu" godzi się ze swoim losem. Wiedzą, że życie jest, jakie jest, że radości w nim niewiele, a nawet jeśli są, to tylko na chwilę, nawet w miłości więcej goryczy niż upojnego szczęścia. Znój, smutek to sprawy zwyczajne. Nie buntują się. Cóż, tak Pan Bóg ten świat urządził. Dlatego nie próbują uciekać hen za widnokrąg. Wolą żyć w świecie znanym, oswojonym, przecież nie wiadomo, co czyha za horyzontem. Tylko nieliczni odważą się wyruszyć w nieznane, jak jeden z pastuchów. No i młode pokolenie. Dopiero Piotr spełni marzenia matki i przekroczy widnokrąg, pojedzie na studia. Będzie jednak wracał, chociaż z czasem coraz rzadziej, już tylko na groby bliskich. Ale przecież jedną nogą zawsze będzie stąd, dlatego snuje te wspomnienia. "Widnokrąg" jest też powieścią o przemijaniu. Upływający czas zaznacza się szczególnie mocno, kiedy dorosły już Piotr odwiedza strony rodzinne. Coraz mniej znanych twarzy, coraz więcej grobów, w końcu znikną Rybitwy, tylko panny Ponckie pozostaną. Chociaż będą mieszkać w Rynku i zajmować się krawiectwem.
Siłą powieści jest język. Znakomicie zróżnicowany, nadający indywidualne rysy bohaterom. Przyjemność czytania.
I na koniec nie mogę się powstrzymać przed zacytowaniem mojego ulubionego zdania. To fragment wielkiego monologu o wódce, jej apoteozy, bo przecież żyć bez niej nie sposób. Na sprawy, na które sam Pan Bóg nie pomoże, wódka pomoże znakomicie. Niech ostatecznie będzie kilka zdań, chociaż najchętniej przytoczyłabym cały monolog. Może mieć ktoś rozum jak cebrzyk, a i tak nie wszystko rozumem sobie przetłumaczy, a wódką wszystko. I moje ulubione. O, nie był głupi, kto wymyślił wódkę. Może nawet i Bóg, bo czy to wiadomo? Wystarczy popatrzeć na ten świat, co go stworzył, to musiał i wódkę. Nic dodać, nic ująć.
PS. Na wszelki wypadek wyjaśniam - wódki nie piję, piwo z rzadka, trochę wina. Ale zdanie pyszne.

Olga Grjasnowa "Rosjanin to ten, kto kocha brzozy"

Skusiłam się na tę książkę przynajmniej z trzech powodów. Bo napisana przez Rosjankę, bo wydana przez Czarne, bo opowiada o ludziach poszukujących swojej tożsamości. O Arabach, Turkach, Żydach i Rosjanach mieszkających w Niemczech. Temat wyjątkowo aktualny, ważny. Jeśli wierzyć notkom umieszczonym na stronie wydawnictwa, mamy do czynienia z powieścią co najmniej bardzo dobrą. Nie czytałam ich wcześniej, przejrzałam je dopiero teraz i mocno się zdziwiłam. Bo mnie powieść Olgi Grjasnowej "Rosjanin to ten, kto kocha brzozy" (Czarne 2015; przełożyła Elżbieta Kalinowska) rozczarowała bardzo. Dawno już nie miałam wrażenia, że przeczytałam książkę płaską jak stół. Książkę, w której wszystko podane jest na tacy, która nie zaskakuje niczym, ani formą, ani językiem, ani treścią.

Opowieść o Maszy, rosyjskiej Żydówce urodzonej w Baku, która razem z rodzicami wyjechała do Niemiec po wojnie o Górski Karabach, toczy się gładko. Bez trudu i bez przykrości sunęłam przez kolejne rozdziały, w których wszystko odmierzyła autorka w odpowiednich proporcjach. Są więc wspomnienia z dzieciństwa spędzonego w Baku, są pogromy Ormian i nienawiść do Rosjan po rozpadzie imperium. Jest wykorzenienie w nowym kraju. Jest nieufność wobec obcych, która karmi się stereotypami i uprzedzeniami. A oni przecież obcy wcale nie są, bo od dawna mają niemieckie paszporty, na dodatek są świetnie wykształceni, robią doktoraty, znają wiele języków. To być może należy czytać symbolicznie na przykład tak - tacy kosmopolityczni, a jednak nigdzie niezakorzenieni. Albo tak - porozumienie między ludźmi jest pozorne, powierzchowne, wręcz niemożliwe. Jakby tego było jeszcze mało, autorka dołożyła konflikt izraelsko-palestyński, a na deser dodała krytykę organizacji subsydiowanych przez rząd, których celem jest rozwijanie stosunków kulturalnych. Tymczasem one tylko pozorują pracę, w gruncie rzeczy niewiele mogąc, za to zatrudnienie w nich jest niezłą synekurą. No i mamy też oczywiście plan osobisty.

A więc poszukiwanie drogi życiowej, pierwsza miłość i miłość aktualna, a żeby było poprawnie to bohaterowie są hetero, homo i bi. Na wszelki wypadek chcę jasno powiedzieć, że nie mam nic przeciwko, ale w książce Grjasnowej to wszystko zebrane razem wydało mi się jakieś nieprawdziwe, jakby wykonane według przepisu na powieść bardzo trendy. Czytając, miałam wrażenie, że widzę wszystkie szwy. Ot choćby to, że w odpowiednich momentach narratorka cofa się w przeszłość, podając czytelnikowi na tacy kolejną miarkę swojej historii. Nie ma tu miejsca dla spekulacji czy cieniowania. Wszystko jest jasne. To, co odrobinę ratuje książkę Grjasnowej, to wątek utraty. Opisy rozpaczy, depresji, poczucia pustki, wyobcowania i osamotnienia po śmierci ukochanej osoby tchną autentyzmem, bywają przejmujące i dotkliwe. Ale to za mało.

Czytając tę powieść, miałam wrażenie, że jej autorka nie stawia przede mną żadnych wymagań, nie każe mi szperać, doszukiwać się tej wartości dodanej, która czyni z książki coś więcej niż tylko produkt.

Magdalena Tulli "Włoskie szpilki"

Od jakiegoś czasu miałam ochotę sięgnąć po prozę Magdaleny Tulli. Dużo się o niej mówiło i pisało przy okazji kolejnej nominacji do Nike. Wysłuchałam też kilku bardzo ciekawych rozmów z pisarką. Oczywiście i wcześniej to nazwisko nie było mi obce, wiele o jej twórczości słyszałam. Że oryginalna, że osobna, że ciekawa. Jakoś jednak zawsze myślałam, że to typ literatury nie dla mnie. W końcu trochę impuls, a trochę przypadek sprawiły, że kupiłam sobie jej poprzednią książkę "Włoskie szpilki" (Nisza 2014). Książkę nagradzaną (Nagroda dla Autorki Gryfia, Nagroda Literacka Gdynia - obie za rok 2012), nominowaną (Nike i Angelus) i szeroko dyskutowaną (o ile w Polsce można w ogóle mówić o szerokiej dyskusji literackiej). Dziś, po ukazaniu się "Szumu", kolejnej powieści Magdaleny Tulli,  mówi się o tym, że "Włoskie szpilki" to przygrywka do niej. Teraz wiem na pewno, że i ją też przeczytam i to jak najszybciej, a z czasem będę chciała sięgnąć po wcześniejsze książki pisarki. Tak, tak, nie mylisz się, czytelniku tej notki, "Włoskie szpilki" to proza, która mnie pochłonęła. Bardzo intensywna i bardzo subtelna.

Niełatwo pisać o jej formie. Czy to powieść? Raczej zbiór opowiadań, które składają się na portret bohaterki-narratorki. Najczęściej przygląda się sobie z dystansu, pisze o swoim dzieciństwie, o dziewczynce, którą była. Dystans podkreśla, rezygnując od czasu do czasu z narracji pierwszoosobowej na rzecz narratora w trzeciej osobie, wtedy nazywa swoją bohaterkę dziewczynką. Drugim sposobem budowania dystansu jest ironia, której narratorka nie szczędzi. To także znakomita obrona przed ckliwością i sentymentalizmem. Opowiadania, których tematem jest dzieciństwo, przeplatają się z takimi, których bohaterką jest dorosła już narratorka. W ten sposób powstaje całość, obraz kobiety naznaczonej swoim smutnym dzieciństwem, kobiety, której do dziś nie opuścił lęk, chociaż nauczyła się nad nim panować. Kiedy czytam to, co przed chwilą napisałam, mam wrażenie, jakbym omawiała jakiś tani poradnik psychologiczny albo prozę niezbyt wysokich lotów. Ale to moja wina i moja nieporadność. Bo "Włoskie szpilki" nie są banalną historyjką, to powieść wysokiej próby. Rzecz nie tylko w treści, ale i w ujęciu tematu. Tu niewiele mówi się wprost. Pojawiają się aluzje, symbole, metafory. Książka jest wprawdzie niedługa, ale, jak wspomniałam na wstępie, bardzo intensywna. Prawie pozbawiona dialogów.

Kim jest jej bohaterka? Dziewczynką, która miała bardzo smutne dzieciństwo, chciałoby się powiedzieć. Dziewczynką przeraźliwie samotną i wykluczoną. Odrzucają ją rówieśnicy i dorośli. Matce przeszkadza, ma nie sprawiać kłopotów, a sprawia, ma zasypiać o dziewiątej wieczorem, ale cierpi na bezsenność albo dręczą ją straszne sny. W szkole jest odmieńcem, dziwaczką i nieudacznikiem. Codziennie się spóźnia, ma słabe oceny, wiecznie wszystko gubi, jest roztargniona, a jej usta stale otacza atramentowa obwódka. Nauczyciele już machnęli ręką. Chyba z litości przechodzi z klasy do klasy. Rówieśnicy jej nie lubią, wyśmiewają się z niej. Stale spotykają ją jakieś upokorzenia, które są jeszcze lepszym powodem do drwin. Świat jest nieprzyjazny. Nie dość, że dorośli nie mają cierpliwości do dzieci, o próbie zrozumienia ich lepiej nie mówić, to jeszcze dzieciństwo urodzonych kilka czy kilkanaście lat po wojnie spowite jest jej strasznym cieniem. Komunistyczna propaganda robi swoje. Stalin już zdążył umrzeć. Ale Hitler wciąż jeszcze trzymał się świetnie. Nic dziwnego, że tematem rozmów przedszkolaków są bezlitośni amerykańscy szpiedzy, którzy podkładają dzieciom bomby sprytnie ukryte w kolorowych długopisach. Inną rozrywką przy przedszkolnym stole nakrytym ceratą są okrutne zagadki, które dzieci sobie zadają. Oto próbka ... co byś zrobił, gdyby niewyraźne ciemne postacie bez twarzy, zwane Niemcami, ścigały twoją rodzinę i gdybyś mógł ukryć wszystkich oprócz jednej osoby? Tak patrzy bohaterka na swoje dzieciństwo, z dystansu z charakterystyczną dla siebie ironią. Innym powodem wykluczenia jest jej dziwne włoskie nazwisko. Same utrapienia z nim, ot choćby takie, że nie wiadomo, czy je odmieniać. Dlatego dziewczynka zazdrości innym dzieciom ich zwyczajnych nazwisk, tak jak zazdrości im ich zwyczajnych mam. Za nazwiskiem idą inne problemy - pomieszanie języków i światów. Bo jej ojcem jest Włoch, w dodatku dziwak, bo mieszka w Polsce. Dzięki temu dziewczynka każde wakacje spędza u jego rodziny w Mediolanie. Słonecznym, kolorowym i bez szkoły. Kiedy będzie już trochę starsza, nagle dopadnie ją jeszcze inne zmartwienie. Wszyscy będą się nad nią litować albo będą się z niej śmiać, bo jest przecież farbowanym lisem. Bo ma ciemne oczy i wkrótce będzie musiała wyjechać. Nie, nie do Mediolanu. Przecież nie tam wyjeżdżają teraz tacy jak ona. Kolejnego wykluczenia, kolejnych kłopotów nie jest już w stanie na siebie brać. Wystarczą jej dwa dotychczasowe, trochę nawet oswojone - samotność i drwiny z powodu złych ocen. Dopiero po latach bohaterka zaczyna rozumieć, gdzie tkwiło źródło jej problemów. Narodziło się wiele lat przed jej przyjściem na świat, z chwilą wybuchu wojny. Kiedy chora na Alzheimera matka cofa się w czasie, z jej opowieści zaczynają się wyłaniać jacyś nieżyjący krewni, siostry, brat. Być może, czytelniku tej notki, domyśliłeś się, o czym są "Włoskie szpilki". Tak, to portret kobiety, która jest córką ocalonej z Zagłady. To o takich ludziach pisał w swojej książce "Oskarżam Auschwitz" Mikołaj Grynberg. Wielkość powieści Magdaleny Tulli polega jednak na tym, że pisze o tym w sposób niezwykle subtelny, aluzyjny. Nie wali pięścią między oczy, nie epatuje okrucieństwem, właściwie chyba nie padają słowa Zagłada, Holokaust, może raz czy dwa pojawia się słowo Auschwitz. Nie trzeba jednak tego, aby ładunek emocjonalny powieści był ogromny. Piękna smutna książka.

Filmowe remanenty - "Nadejdą lepsze czasy", "Aferim!".

Dziś chciałabym namówić na obejrzenie dwóch bardzo dobrych i bardzo interesujących filmów. Od razu lojalnie informuję, że nie są to obrazy lekkie, łatwe i przyjemne. Przeciwnie to filmy z gatunku ciężkich i niemiłych. Cóż zrobić, taki jest i był świat, więc trudno oczekiwać, że twórcy będą zagłaskiwać rzeczywistość. Ale dość tych banałów, czas przejść do konkretów.

Pierwsza pozycja, którą zobaczyć trzeba, to dokument Hanny Polak "Nadejdą lepsze czasy". Kiedy czytam wywiady z reżyserką, a przy okazji premiery ukazało się ich kilka, dochodzę do wniosku, że jej życie też byłoby świetnym materiałem na film. Niedoszła aktorka, która ileś lat mieszkała w Stanach, aby potem na dłużej zakotwiczyć w Rosji, gdzie pomagała dzieciom ulicy, przy okazji kończąc studia filmowe. To wtedy powstał głośny dokument "Dzieci z Leningradzkiego", a potem ten, który możemy oglądać teraz. Hanna Polak kręciła go przez czternaście lat. Koniecznie trzeba dodać, że robiła to nielegalnie w skrajnie niebezpiecznych warunkach. Właściwie słowo kręciła jest w tym wypadku  nieadekwatne. Lepiej powiedzieć, że towarzyszyła swoim bohaterom z kamerą. Ale i słowo bohaterowie nie oddaje całej prawdy. To ludzie, którym pomagała, których problemami żyła, których polubiła. A jeśli ktoś nie słyszał, kim są, niech się dowie, że to nielegalni mieszkańcy największego moskiewskiego wysypiska śmieci zwanego Swałką. W takim miejscu na pewno nikt mieszkać nie powinien, a przecież żyli tam ludzie, ba nawet rodziły się dzieci. Używam czasu przeszłego, bo wysypisko zamknięto. Jak tam trafili? Kto czytał "Czasy secondhand" Swietłany Aleksijewicz, ten wie. W Rosji w gangsterskich latach dziewięćdziesiątych znaleźć się na dnie było bardzo łatwo. Tak trafiły na Swałkę Jula i jej matka. To Julę wybrała Hanna Polak na główną bohaterkę filmu. Towarzyszyła jej czternaście lat. Najpierw dziesięcioletniej dziewczynce, na koniec dwudziestoczteroletniej kobiecie. Krytycy filmowi, których słyszałam i czytałam, uparli się twierdzić, że "Nadejdą lepsze czasy" to obraz, mimo że dotyka tak dramatycznego i obrzydliwego tematu, optymistyczny i pogodny (tak, takie głosy też słyszałam). Chyba mamy różną wrażliwość. Owszem, historia Juli i jej matki kończy się szczęśliwie. A co z pozostałymi? Większość z bohaterów filmu już nie żyje. Ludzie z wysypiska umierają młodo z powodu chorób, wypadków, często są ofiarami morderstw. Tylko pojedynczym osobom udawało się wyrwać z tego miejsca i rozpocząć normalne życie. Potrzebna była determinacja, wytrwałość i szczęście. A przecież to zwyczajni ludzie. Serce się ściska, kiedy z rezygnacją, żalem i smutkiem w oczach opowiadają o swoim największym marzeniu - nie chcą spędzić całego życia na wysypisku. Na wysypisku, gdzie błoto, trujące wyziewy, groźba wypadku, przestępstwa, bieda i beznadzieja. Na wysypisku, gdzie mieszka się w skleconych z byle czego budach, które w czasie deszczu  albo w porze roztopów toną w błocie i wodzie, a zimą ..., lepiej nie mówić. Na wysypisku, którego nielegalni mieszkańcy nie mają żadnej opieki, żadnych praw a ich dzieci nie chodzą do szkoły. Gdzie tu optymizm?

Drugim bardzo interesującym filmem jest rumuński "Aferim!". Propozycja niezwykła nie tylko dlatego, że czarno-biała, nakręcona w manierze dawnego kina. Niezwykły jest też czas i miejsce. Przenosimy się na Wołoszczyznę roku 1835. To okres panowania Imperium Osmańskiego, ale i Rosja walczy o wpływy. Mieszają się narodowości i religie, a miejscowa ludność wyzyskiwana jest przez Turków, rumuńskich bojarów i kościół. Ale najgorszy los mają Cyganie, uważani za dzieci diabła,  nienawidzeni, pogardzani i bardzo często będący niewolnikami w dosłownym sensie tego słowa. Jedna ze scen rozgrywa się na targu, gdzie między innymi handluje się żywym towarem. Ba, Cyganie sami siebie wystawiają na sprzedaż, zachwalając swe walory, bo tylko tak mogą przeżyć. Opowieść jest prosta, trochę w duchu brudnego, naturalistycznego westernu, gdzie właściwie dobrych i szlachetnych bohaterów nie ma. Policmajster i pomagający mu syn szukają zbiegłego Cygana, który okradł swojego pana. Potem prawda okaże się nieco inna, ale tak czy inaczej los biedaka jest przesądzony. Wędrują przez bezdroża, dzikie góry i ostępy, zapomniane przez Boga wsie, jak w westernie. Spotykają różnych ludzi, między innymi popa, który wykłada im swoją życiową filozofię będącą kwintesencją ksenofobii i antysemityzmu, trafiają do obozowiska Cyganów, do jakiejś wioski, nocują w karczmie, wreszcie dotrą do domu bojara, aby odstawić tam zbiega. Każde spotkanie, każde miejsce to osobna scenka, fascynująca, egzotyczna i najczęściej przerażająca. To świat potworny, nie tylko prymitywny, ale i nienawistny. Tu nie ma miejsca na litość i ludzkie odruchy. Obowiązuje ścisła hierarchia, najniżej na tej społecznej drabinie są Cyganie i kobiety. Każdy walczy o swoje, jeśli okaże słabość, oberwie od życia. Ludzie gardzą sobą i nienawidzą się. Świetnie mają się narodowe stereotypy, które są źródłem niechęci do obcych, żeby nie powiedzieć nienawiści. Właściwie wszyscy godzą się ze swoim losem, wiedzą, że tak było, jest i będzie. Cóż, tak ten świat urządzono. Jeśli się buntują, to tylko pro forma, bo z góry wiedzą, że bunt nic nie da. Człowiek może liczyć tylko na siebie i na łut szczęścia. Nie obroni go ani pan, któremu służy, ani duchowny, bo przecież to oni są źródłem opresji. A wszystko z  Bogiem na ustach. Po seansie możemy odetchnąć z ulgą - świat jednak jest coraz lepszy, ale szybko przypominamy sobie, że ksenofobia, antysemityzm i pogarda nadal mają się dobrze, a może nawet coraz lepiej.


Katarzyna Surmiak-Domańska "Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość"

Na książkę Katarzyny Surmiak-Domańskiej "Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość" (Czarne 2015) czekałam, od kiedy z zapowiedzi wydawnictwa dowiedziałam się, że ma ukazać się jesienią. Temat wydał mi się bardzo ciekawy. Opowieść o Ameryce mało znanej, takiej, do której rzadko trafia turysta. Prowincjonalnej, konserwatywnej, religijnej. To tak zwany Pas Biblijny, południowo-wschodnie stany. Niegdyś matecznik niewolnictwa, ostoja rasizmu. To tu w drugiej połowie w 1865 lub 1886 roku w spustoszonym przez cyklon miasteczku Pulaski w stanie Tennessee, już po wojnie secesyjnej  narodził się Ku Klux Klan. Historia powstania organizacji jest niezwykle ciekawa i przede wszystkim zaskakująca. Śmiało można powiedzieć, że wszystko zaczęło się od wygłupu, zgrywy i zabawy. Stąd wzięła się właściwie nic nieznacząca, tajemniczo brzmiąca nazwa, dziwaczne  funkcje (Wielki Mag, Wielki Cyklop; podobnych używano jeszcze do niedawna) i wreszcie doskonale znane stroje. Sześciu byłych oficerów konfederackiej armii, którzy pewnej nocy z nudów postanowili założyć jakiś klub, nie miało pojęcia, czym ów klub stanie się z czasem.

W reportażu Katarzyny Surmiak-Domańskiej opis czasów współczesnych miesza się z historią. Autorka, wiedziona ciekawością, wybrała się na zjazd jednej z grup Ku Klux Klanu, bo dziś KKK to wiele niezależnych od siebie bractw, zwanej Rycerze Ku Klux Klanu albo inaczej Partią Rycerzy. Jej siedziba mieści się w wiosce Zinc niedaleko miasteczka Harrison (prawie sto procent białych mieszkańców jak z dumą mówią o swoim mieście jego obywatele) w stanie Arkansas. Na czele Partii Rycerzy stoi pastor Thomas Robb, niegdyś Wielki Mag, dziś idąc z duchem czasu, zadowala się skromniejszą nazwą - Dyrektor. Reporterka uzyskała zgodę nie tylko na wzięcie udziału w zjeździe, ale i na rozmowy z jego uczestnikami. Więc rozmawia, próbując zrozumieć ludzi, których poglądy, sposób życia są jej zupełnie obce. Jak można pogodzić wielką, żarliwą religijność z rasizmem, antysemityzmem, faszyzmem, posiadaniem broni i gotowością do jej użycia, brakiem tolerancji i akceptacji dla wszelkiej odmienności? Okazuje się, że można (przecież nie tylko tam). Jej rozmówcy są mili, uśmiechnięci, sympatyczni, dobroduszni, chodząca dobroć. A jednocześnie ci sami ludzie z uśmiechem na twarzy wygłaszają takie zdania Mieszanie ras jest złe. Jeżeli ludzie będą się mieszać, na świecie zabraknie białych dzieci. Białe dzieci są mniejszością w USA. Białe dzieci są mniejszością na świecie. Ratujmy białą rasę. Te cytaty pochodzą z telewizyjnego programu prowadzonego przez dziewięcioletniego Andrew, wnuka pastora Robba. Wielu z rozmówców Surmiak-Domańskiej właściwie nigdy nie miało do czynienia z ludźmi o innym kolorze skóry, bo mieszkają w miejscowościach niemal stuprocentowo białych, a swoje poglądy wyssali z mlekiem matki. Źródeł takich zachowań szuka autorka przede wszystkim w przeszłości.

Opowiada historię Ku Klux Klanu, jego upadku i odradzania się (współczesne bractwa to czwarta odsłona organizacji), opowiada o tym, jak zmieniał się wróg (już drugi KKK, który odrodził się na początku dwudziestego wieku, był nie tylko rasistowski, ale i antysemicki; przyczyna to masowy napływ żydowskich imigrantów; między 1890 rokiem a 1914 przybyło ich do Stanów ponad pół miliona), a wreszcie mówi o zmianie strategii z negatywnej na pozytywną (tak jest dziś; nie zwalczają, lecz chronią, oczywiście białą, zagrożoną rasę). Wybierając taki temat, nie sposób uciec od spraw strasznych, dlatego autorka pisze o niewolnictwie (także białych!), rozruchach, rasistowskiej histerii, powszechnych linczach i samosądach (uwieczniano je na zdjęciach, które potem sprzedawano oficjalnie jako pocztówki), o miastach zachodzącego słońca (to dlatego Harrison mieszkają tylko biali). Nie upraszcza ani nie zagłaskuje problemów, nie ucieka od nich. Dlatego wspomina też o marnej współczesnej kondycji Afroamerykanów (brak wykształcenia, trwałe bezrobocie, roszczeniowość, przestępczość), a przyczyn tego szuka również w przeszłości.

Lektura książki Katarzyny Surmiak-Domańskiej to jak wyprawa na inną, dziwną planetę. Reportaż niezwykle ciekawy, świetnie napisany, podbudowany solidną wiedzą. Kto chce zrozumieć, powinien koniecznie przeczytać.

Jarosław Mikołajewski "Wielki przypływ"

Lubię czytać teksty Jarosława Mikołajewskiego. Pisząc teksty, mam na myśli  jego artykuły,

nie książki, bo tych dotąd nie znałam. Poezji, bo sięgam po nią rzadko, co przyznaję z rezygnacją, bo chciałoby się należeć do tej wąskiej elity czytającej wiersze, ale niestety wrażliwości nie starcza. Jakiś czas temu miałam ochotę sięgnąć po opowiadania, ale po przestudiowaniu notki wydawcy uznałam, że one też nie dla mnie. Ale jego publicystykę lubię bardzo, a jeszcze bardziej lubię go słuchać w radiu. Lubię, kiedy spokojnym, nieco przyciszonym głosem z uwagą, namysłem i wrażliwością opowiada o sprawach, które go poruszają. Tak było niedawno. W ciągu tygodnia w tej samej stacji wysłuchałam dwóch różnych rozmów z Mikołajewskim na temat jego najnowszej książki. Właściwie drugi wywiad chciałam sobie podarować, bo co nowego powie na ten sam temat, ale okazało się, że nie miałam racji. Tak ciekawie i przejmująco mówił o swojej książce, reportażu z Lampedusy zatytułowanym "Wielki przypływ" (Dowody na Istnienie 2015), że natychmiast postanowiłam go przeczytać. Książeczka jest niewielka, można ją połknąć w ciągu jednego wolnego dnia.

Skoro Lampedusa, to imigranci. Mikołajewski próbuje swoim pisaniem poruszyć nasze sumienia. Chce wierzyć, że uda mu się coś zmienić, zainteresować nie tylko czytelnika, ale i tych, od których coś zależy. Ta wiara jest w nim coraz słabsza. Po raz pierwszy był na Lampedusie trzy dni przed wielką tragedią w październiku 2013, kiedy u wybrzeży wyspy utonęło trzystu sześćdziesięciu sześciu imigrantów. Napisał potem trzy reportaże, pozostały bez echa. O tragedii też szybko zapomniano, nie wywołała wstrząsu, najwyżej niezdrową ciekawość. Wrócił na Lampedusę wiosną tego roku, aby opowiedzieć o wyspie, której mieszkańcy, a jest ich na tym niewielkim skrawku ziemi niewiele ponad sześć tysięcy, chcąc nie chcąc, muszą na co dzień konfrontować się z tragedią uchodźców. Bo katastrofa sprzed dwóch lat nie zahamowała ich napływu. Pozornie problem przestał istnieć. Aby nie odstraszać turystów, z których próbują żyć miejscowi, statki i łodzie patrolujące przybrzeżne wody przywożą  ich nocą. Prawie każdej nocy. Przejmująco opowiada o tym lekarz stawiający się na molo, do którego dobijają, na każde wezwanie. Bada żywych i martwych, pomaga, odsyła do szpitala, reanimuje. Robi to wszystko za darmo, zaniedbując rodzinę. Dlaczego? Bo tak trzeba. Po prostu. Aby zrozumieć, z jakim ogromem nieszczęścia spotyka się od lat niemal każdej nocy, trzeba przeczytać to, co ze ściśniętym gardłem opowiada Mikołajewskiemu. Równie przejmująca jest rozmowa z księdzem, który zastanawia się, jakie niezadane pytania i jakie wyzwania stawiają przed nami uchodźcy swoim przybyciem. Nie mówi o wielkiej polityce, skupia się na sprawach najprostszych. Że w ich oczach jesteśmy bogaci i syci, chociaż lubimy myśleć o sobie inaczej, że żyjemy w pokoju, dlatego uciekają tutaj od wojny. Mówi też, jakie szczęście mają mieszkańcy Lampedusy, bo mogą pomagać, bo mogą nakarmić głodnego, bo mogą poznać innego i leczyć się z grzechu rasizmu. Bo inaczej myśli się o jakimś anonimowym obcym, a inaczej o matce z dzieckiem, którą zmarzniętą i wyczerpaną wyciągnęło się z łodzi. Trudne to wszystko. Rozmawia też Mikołajewski z Giacomo, artystą, pieśniarzem, poetą, człowiekiem zaangażowanym, do którego przylgnęła łatka buntownika i radykała. Giacomo zbiera rzeczy po uchodźcach, aby ocalić pamięć o nich. Każdy rozdział to inny rozmówca. Z kim by jednak autor nie rozmawiał, czy z miejscowym historykiem i archiwistą, czy z kobietą prowadzącą ośrodek dla żółwi, czy z leciwym profesorem Fragapante, artystą, uczonym, nauczycielem, niegdyś burmistrzem, który dla wyspy zrobił najwięcej, każdy w pewnym momencie musi odnieść się do problemu uchodźców. Pełne zadumy i gniewu są te rozmowy.

Ale Mikołajewski pisze nie tylko o tragedii imigrantów. Opowiada również o wyspie i jej mieszkańcach. O wyspie, która została zasiedlona dopiero w połowie XIX wieku przez rozmaitych skazańców, którzy decydując się zamieszkać na niej i karczować jej wnętrze, kupowali sobie wolność. O wyspie zniszczonej przez człowieka, odartej z zieleni, o wyspie, na której nie dba się o przeszłość, bo ta przeszłość była uboga i trudna, więc lepiej o niej zapomnieć i iść z duchem czasu, co oznacza sycenie się współczesnymi gadżetami i życie bezrefleksyjne. O wyspie, gdzie jeszcze niedawno nie było szpitala ani nawet ambulatorium, więc żeby zbadać krew trzeba było płynąć na Sycylię (do dziś kobiety rodzą dzieci właśnie tam). O wyspie, na której nie ma uroczych miasteczek tak dobrze znanych z innych rejonów Włoch. A jednocześnie to właśnie tutaj jest plaża uznana za najpiękniejszą na świecie. Smutna to opowieść o miejscu, gdzie bezmyślność, lekceważenie  pejzażu, piękna i przeszłości, miesza się z poświęceniem i szlachetnością. Mikołajewski pisze o tym wszystkim z wrażliwością i zadumą. Przemierzając rozpalone słońcem drogi bez odrobiny cienia, stawia sobie pytania, snuje refleksje, by zakończyć swój pobyt na Lampedusie modlitwą, modlitwą niewierzącego, bo tak wielokrotnie o sobie pisał czy mówił. A kropką jest poetycki sen o mostach.

Popularne posty