Wiktoria Amelina "Dom dla Doma"

Wracam do literatury ukraińskiej. Książek z tej działki, które czekają

na swoją kolej, mam w zapasie kilka, stale też śledzę to, co wychodzi. Dziś będzie o powieści Wiktorii Ameliny "Dom dla Doma" (Warstwy 2020; przełożyła Katarzyna Kotyńska). Jeszcze przed wakacjami brałam udział w wieczorze poświęconym literaturze ukraińskiej prowadzonym przez Katarzynę Kotyńską, tłumaczkę tej właśnie powieści i wielu innych, ukrainistkę, literaturoznawczynię. Na spotkaniu gościem specjalnym była autorka powieści. Gdyby nie ten bezpośredni kontakt, gdyby nie czytanie fragmentów, pewnie nie zwróciłabym na nią uwagi, a to dlatego, że narratorem jest ... pies, ten tytułowy Dom, dziwny, niezbyt urodziwy pudel. Takie chwyty kojarzą mi się jednoznacznie z literaturą dla dzieci, więc nie była to dobra rekomendacja. Ale słowa tłumaczki sprawiły, że nabrałam ochoty na lekturę i nie żałuję.

Uczynienie narratorem psa sprawia, że opowieść o rodzinie Ciłyków nabiera dziwnej lekkości. Z oczywistych względów jest tu wiele niedopowiedzeń zaostrzających tylko ciekawość czytelnika, bo przecież pies wszystkiego nie wie, mimo że jest niemym świadkiem wielu rozmów, a niektórzy członkowie rodziny tylko jemu zwierzają się ze swoich trosk i sekretów, wiedząc, że nikomu ich nie zdradzi. No ale przecież nie o psie jest powieść Wiktorii Ameliny. To historia wspomnianej już wielopokoleniowej rodziny Ciłyków, którą los jeszcze w czasach Związku Radzieckiego rzucił do Lwowa. Wcześniej mieszkali w różnych miejscach, a to dlatego, że senior rodu, Pułkownik, był lotnikiem. Uwielbiał latać i dlatego do tamtych czasów wciąż tęskni. Chciałby przynajmniej jeszcze raz wzbić się w powietrze i próbuje w osobliwy sposób swoje marzenie zrealizować. Kiedy ich poznajemy, na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, mieszkają w lwowskiej kamienicy w dwupokojowym mieszkaniu. Pułkownik, jego żona, nazywana Babcią Marusią, ich dwie dorosłe córki z wnuczkami, Mama Ola z niewidomą Marusią i Mama Tamara z Maszą. Jednym słowem dom kobiet. A kamienica nie jest zwyczajna - to właśnie w niej, właśnie w tym mieszkaniu mieszkał przed wojną pewien sławny polski pisarz. Ściślej rzecz biorąc, sławny stał się dużo po wojnie. Jego nazwisko nigdzie nie pada, ale czytelnik domyśla się, o kogo chodzi. Dlatego od czasu do czasu ktoś koniecznie chce obejrzeć mieszkanie Ciłyków, a nawet oferuje za nie spore pieniądze, ale oni konsekwentnie odmawiają, trochę chyba nie dowierzając w realność takiej hojnej propozycji. 

Mimo licznych problemów, które ich nękają, bije od nich ciepło. Jest im ze sobą dobrze, chociaż tłoczą się w dwóch pokojach, liczą każdy grosz, Ola i Tamara samotnie wychowują swoje dzieci, mała Marusia nie widzi, a jej mama marzy o wysłaniu córki do Niemiec na operację, a jakby tego było mało, z czasem pojawiają się i inne problemy. Być może brzmi to cukierkowo i kojarzy się z literaturą lekkiego kalibru, ale zapewniam, że wcale tak nie jest. Na tym polega urok tej książki, iż w sposób przyjemny, pochłaniający czytelnika bez reszty opowiada o sprawach poważnych. O całym tym skomplikowanym ukraińskim losie. 

Bo kim są Ciłykowie? Dawniej nie musieli zadawać sobie tego pytania. Mieszkali w Związku Radzieckim i tyle. Ale odkąd Ukraina odzyskała niepodległość, muszą. Jedna rodzina, a w dokumentach mają wpisane różne narodowości. Kim na przykład jest urodzona w Baku Babcia Marusia? Niewiele wie o historii swoich rodziców. Jej matka przybyła tam z daleka, wędrowała wzdłuż rzeki. Kim była? Brzmi baśniowo, ale tak właśnie w tej powieści bywa. Niedopowiedzenia mieszają się z konkretem, twardą rzeczywistością. Nieprzypadkowo mała Marusia wierzy, że w tajemniczej, ciężkiej skrzyni stojącej w mieszkaniu znajdują się piękne suknie balowe. Marzy, aby znaleźć do niej zaginiony klucz. W jego poszukiwaniu odbędzie wiele zakazanych wędrówek po mieście, za przewodnika mając swojego ukochanego psa, który do tej roli nadaje się średnio. Rozwiązanie okaże się zaskakujące, prozaiczne, a jednak przejmujące.  

To, co kiedyś było proste, nagle się skomplikowało.  Na przykład historia. Ola, która uczy jej w szkole, zupełnie nie potrafi sobie z nią poradzić. No bo to, czego dowiedziała się w czasie studiów, odeszło do lamusa. Ale czym to zastąpić? Nie wie. Nikt jej nie powiedział. Przeszłość z jednej strony jest przez Ciłyków idealizowana, z drugiej to właśnie w niej kryją się rodzinne tajemnice, o których się milczy. Są rodziną trochę bez przeszłości, a trochę z przeszłością zamilczaną. O pewnych sprawach po prostu się nie rozmawia. Nie mają rodzinnych pamiątek, a te, które za takie uchodzą, wpadły w ich ręce przypadkowo wraz z kolejnymi przeprowadzkami. Nie znają historii rodu, nie potrafiliby stworzyć porządnego drzewa genealogicznego. Posklejani z różnych kawałków, nie wiedzą kim są. Uczą się dopiero swojej ukraińskości, początkowo nią zadziwieni, stopniowo coraz bardziej do niej przywykają. Dlatego nie znają historii miasta, w którym zamieszkali. Muszą się go dopiero nauczyć. Takich jak oni jest wielu. Pewnie dlatego Ola z  łatwością dorabia niezwykłe historie do starych, często bezwartościowych przedmiotów, które sprzedaje w antykwariacie, gdzie z czasem zacznie pracować. Pewnie dlatego klienci dają się na nie nabrać. Bo czym jest prawda? Gdzie jej szukać w tym płynnym świecie, w którym wszystko się zmienia, kotłuje, buzuje? To kolejne wielkie pytanie.

Podążając za losami Ciłyków, poznajemy ukraińską historię - tę świeżą i tę dawniejszą. Z czasem odkryjemy też rozwiązanie rodzinnych tajemnic. Czy okażą się takie straszne, jak może się wydawać? Mnie ta książka pochłonęła bez reszty i sprawiła dużą przyjemność. Łączy w sobie potoczystą opowieść, lekkość osiągniętą dzięki psiemu narratorowi i perspektywie niewidomej dziewczynki z poważnymi tematami. A na koniec dwa cytaty.

Kiedy jedno pokolenie milczy, następne zacznie w końcu zmyślać - a ci, którzy przyjdą później, mogą już nawet nie dostrzec różnicy między prawdą i kłamstwem. 

Tato, a gdzie są nasze rzeczy? Dlaczego ta broszka z granatem z lat sześćdziesiątych to najstarsze, co mamy? Bo przecież cudza srebrna łyżka i ikona cioci Dusi się nie liczą. Ani niemieckie okulary, które rozmazują świat ... Gdzie się podziały wszystkie nasze rzeczy?  

1 komentarz:

  1. Dla mnie ta książka również była wciągają lekturą. To opowieść, w której czytelnik, czytelniczka zanurza się i chłonie ją swoimi zmysłami. Ogromną wartością jest dla mnie ciekawe ukazanie niełatwej historii współczesnej Ukrainy czy sytuacji "ludzi radzieckich", nie czujących się ani Rosjanami, ani Ukraińcami.

    OdpowiedzUsuń

Popularne posty