Z ciekawością i niecierpliwością czekałam na drugą powieść
Łukasza Barysa "Jeśli przecięto cię na pół" (Cyranka 2022). Rok temu na moim blogu zamieściłam notkę o jego pierwszej książce "Kości, które nosisz w kieszeni", za którą otrzymał Paszport Polityki. Pisałam o tym, z jaką nieufnością i przekorą podchodziłam do wychwalanego debiutu bardzo młodego człowieka, który pisząc, jednocześnie studiował aż dwa kierunki. No i o tym, jak powinnam odgryźć sobie język, bo jednak rzeczywiście ten debiut okazał się niezwykle udany. Spotkanie autorskie, w którym kilka miesięcy później uczestniczyłam, potwierdziło, że Łukasz Barys ma dużo do powiedzenia, jest człowiekiem mądrym i refleksyjnym. Druga powieść wydana w kilkanaście miesięcy po pierwszej też może powodować, że zapala się czerwona lampka, ale tym razem byłam spokojna, no może spokojniejsza. Zresztą autor opowiadał w wywiadach, że pomysł na nią narodził się niemal równocześnie z pierwszą, że się z niego wylało. Być może na kolejną przyjdzie nam poczekać dłużej, bo, jak mówi, nie wie, co dalej. I dobrze, bo nie ma nic gorszego niż pisanie na siłę, pod przymusem wydawcy, pod dyktando rynku, byle nie dać o sobie zapomnieć, co jest zmorą współczesnego rynku wydawniczego. Mój ukochany polski pisarz Wiesław Myśliwski wydał w całym swoim długim życiu zaledwie kilka powieści. Za to jakich! Jego nazwisko przywołuję tu nieprzypadkowo, ale o tym za chwilę.Druga powieść Łukasza Barysa ma wiele wspólnego z pierwszą, ale wiele je też różni. Narratorem jest nastolatek, tym razem jednak chłopak, Marcel. Bardzo ważną bohaterką jest babcia. Akcja toczy się też na prowincji, ale nie w mieście, tylko na wsi. Tamto miasto było konkretne - Pabianice, ta wieś jest wymyślona, a nazwę ma znaczącą - Sromutka. Tak jak w poprzedniej duchy zmarłych pojawiają się w świecie żywych i nikogo to nie dziwi. Tyle że tym razem jest ich znacznie więcej, cała chmara. Bohaterowie drugiej powieści Łukasza Barysa odwiedzają cmentarz równie chętnie jak bohaterowie pierwszej. No i wreszcie jest to również historia ludzi z drugiego, a może nawet z trzeciego, szeregu, którzy chcieliby się wyrwać z tej Polski B. Nieprzypadkowo przywołuję tu ten termin, bo narrator wielokrotnie go używa, przeciwstawiając go Polsce A. No i znowu nie jest to powieść optymistyczna. Nad światem Marcela wisi cień śmierci i brak nadziei.
Na końcu czeka człowieka listopadowa śmierć, która może cię znaleźć nawet za pomocą ciężarówki, i nie sposób właściwie o śmierci zapomnieć, choć tak naprawdę powinno się pamiętać zaledwie o kwiatkach i matkach, i szczęściu, i miłości, i całowaniu się, i dniach, które są nam nieznane .... Przez wieś pędził wóz OSP i rzucał nam na sufit i twarze disco światła, niebieskie i czerwone, pełne życia, które nam obiecano, ale chciano zabrać sprzed nosa. Mama chciała wziąć sobie w usta trochę dni, których dotąd nie znała, i za to dostała karę, palec Boga w formie ciężarówki.
Powieść obejmuje rok z życia Marcela. Zaczyna się latem, kiedy jego mama, pracownica pobliskiej stacji benzynowej znajdującej się przy autostradzie, ucieka z mężczyzną, trudno nawet nazwać go jej kochankiem, do tych lepszych dni, których nie zna, do tej Polski A, do swoich marzeń. Ta dezercja zostaje szybko ukarana - ciężarówka przecina ich samochód na pół. Jak niepyszna wraca do Sromutki w czarnym worku. Trumnę wbrew tradycji trzeba od razu zabić. No bo jak pokazać rodzinie i sąsiadom przepołowione ciało matki. Ale nie tylko matkę przecięto na pół. Cały świat jest tu przepołowiony. Przed laty wieś podzieliła autostrada, symbol tej Polski A, marzeń, dni, które przed nami. Autostrada zrobiła dobrze mieszkańcom tej lepszej Polski, bo to oni mkną po niej od miasta do miasta. Mieszkańcom Sromutki rozdzieliła pola, zniszczyła krajobraz, zabrała łąki, wysuszyła wodę. Kiedy ją budowano, dziadek razem z małym Marcelem i krową chodził patrzeć na zbliżającą się zagładę. Wodził smutnym wzrokiem za światem, który na jego oczach się kończył. Teraz we wsi słychać nieustannie szum mknących samochodów. I to właśnie autostrada skojarzyła mi się ze znakomitą powieścią Wiesława Myśliwskiego "Kamień na kamieniu". Tam też wieś przecięła droga szybkiego ruchu, niszcząc ją bezpowrotnie. Tam też cmentarz i rodzinny grób pełnił ważną rolę, chociaż w inny sposób. Zresztą Łukasz Barys w jednym z wywiadów przywołuje Myśliwskiego, więc moje skojarzenie nie jest przypadkowe.
Ale tych przepołowień jest jeszcze więcej. Wieś zmieniła nie tylko autostrada. Zmieniają się jej mieszkańcy. Już mało kto utrzymuje się z ziemi. To najwyżej dodatek do pracy zarobkowej, którą ma się w pobliskim mieście. Ciężki dodatek. Ojciec Marcela, który pracuje w firmie budowlanej, jeszcze upiera się przy uprawianiu ziemi. Jeszcze urządza żniwa. Ale matka, która pracuje na stacji benzynowej, nie ma zamiaru mu pomagać. To nie dla niej, chociaż i ona urodziła się na wsi. Jeszcze bardziej zapomnianej przez Boga i ludzi niż Sromutka.
Przepołowiony jest też Marcel. Niby chłopak, ale lubi przebierać się w damskie ciuchy, które wyciąga ze starego kufra. Sam nie wie, czego chce i do kogo wzdycha. Nie ma odwagi przyznać się, że do kolegi z ławki, Dawida. Chociaż jest w nim coś takiego, że chłopaki pogardliwie nazywają go pedałkiem.
Przepołowiony jest wreszcie świat Sromutki. Z jednej strony żywi, z drugiej umarli, którzy wychodzą z grobów, zasiedlają starą zarośniętą pleniącą się wszędzie roślinnością szkołę, która przed wojną była dworem dziedzica. Dziś chce ją wyremontować właściciel zakładu budowlanego, w którym pracuje ojciec Marcela. Ma stać się dowodem jego powodzenia i spańszczenia. Jest w Sromutce obcym ciałem, które nie umie uszanować przeszłości i natury. Pewnie sam ma wiejskie albo co najwyżej małomiasteczkowe korzenie. Taki z chłopa król.
Marcel znakomicie porusza się między światem żywych i umarłych. Może nawet umarli interesują go bardziej? Szczególnie Leokadia B. pochowana w rodzinnym grobie, o której nikt nie chce mu nic powiedzieć. Cmentarz jest ważnym miejscem na mapie wsi. Zmarli żyją we wspomnieniach, są stale obecni. Ci zmarli to służący, parobki, bękarty, zwykli wieśniacy. A o jedynego panicza, partyzanta z samej Warszawy, który zginął w czasie wojny, nikt nigdy się nie upomniał. Może dlatego, że strzelił sobie w łeb? Więc jaki z niego bohater? I to zmarli stawiają przed Marcelem zadania, uczą go w szkole umarlaków.
Ale jest to też powieść o samotności dziecka, które po śmierci matki pozostawione zostało samo sobie. Ojciec nie ma dla niego czasu, czułości i uwagi, a stara babka z trudnością dba o jego codzienne potrzeby. Dlatego Marcel włóczy się po wsi, czasem w towarzystwie kuzynek, a najchętniej ucieka na cmentarz, a potem do starej szkoły.
Narracja książki rozpięta jest pomiędzy żywiołem opowieści, swobodną gawędą, często zabawną i dowcipną, co też budzi skojarzenia z Myśliwskim, a fragmentami, które stawiają opór, bywają słowną żonglerką, zmuszają do refleksji. Może czasem tych słów, które układają się w wyliczankę, było dla mnie za dużo. Ale to jedyna łyżka dziegciu. Nowa powieść Łukasza Barysa spełniła moje nadzieje. Czekam na kolejną, niekoniecznie za rok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz