Kolejna ukraińska książka, o której piszę. I wcale nie ostatnia - kilka
tytułów czeka jeszcze na lekturę, a przecież stale wychodzą nowe. Tym razem to powieść Tani Malarczuk "Zapomnienie" (Warstwy 2019; przełożył Marcin Gaczkowski).Jest to historia, która powinna nam być bliska. Dlaczego? Bo jej głównym bohaterem jest Wiaczesław Lipiński, który przyszedł na świat w roku 1882 w polskiej ziemiańskiej rodzinie mającej swój majątek na Wołyniu w Zaturcach w okolicach Łucka. Na chrzcie nadano mu imię Wacław, a on jako student zdecydował, że czuje się Ukraińcem, co wywołało skandal wśród najbliższych i znajomych. Takie sytuacje zdarzały się na terenach, gdzie mieszały się narodowości. Mój kolega historyk, kiedy opowiedziałam mu bohaterze tej powieści, natychmiast sypnął dość znanymi nazwiskami. Teraz, kiedy piszę te słowa, przyszła mi do głowy pewna refleksja - dlaczego oburzano się na Lipińskiego, a przyjmowano za naturalne procesy odwrotne, bo przecież i takie były. Wystarczy przywołać najbardziej znane przykłady - Radziwiłłów czy Wiśniowieckich. Od razu wyjaśniam, że Lipiński nie jest bohaterem wymyślonym. Informacje o nim można bez trudu znaleźć w sieci. Konia z rzędem takiemu szaraczkowi jak ja, który wcześniej o tej postaci słyszał. Ja dowiedziałam się o nim, kiedy usłyszałam o książce i postanowiłam ją przeczytać. Ciekawa jestem, na ile Wiaczesław Lipiński znany jest w Ukrainie. Przyznam, że nie od razu zdecydowałam się na lekturę, bo temat w pierwszej chwili wydał mi się nieciekawy. Byłam w błędzie. A haczyk złapałam, kiedy dowiedziałam się, że Tania Malarczuk będzie gościnią tegorocznego Festiwalu Conrada.
Powieść ma właściwie dwoje bohaterów - wspomnianego już Wiaczesława Lipińskiego i narratorkę - pisarkę, która z powodu nagłych napadów lęku przestaje wychodzić z mieszkania.
I oto w jednej z chwil cierpienia bezdennej marności zaczęłam nagle myśleć o czasie jako o tym, co spaja nieskończony różaniec niedorzecznych zdarzeń. Doszłam do wniosku, że tylko w konsekwencji tych zdarzeń jakikolwiek sens istnieje i że nie Bóg, nie miłość, nie piękno, nie potęga rozumu określają ten świat, a wyłącznie czas, upływ czasu i mgnienie ludzkiego życia.
Dlatego zaczęła maniakalnie studiować stare ukraińskie gazety. W jednej z nich, wydawanej w Stanach Swobodzie, znalazła informację o śmierci Wiaczesława Lipińskiego. Nie miała pojęcia, kim był, ale uznała, że kimś ważnym, skoro redakcja poinformowała o tym na pierwszej stronie! Odtąd zaczęła się jej fascynacja Lipińskim.
Rozdziały powieści opatrzone tytułem i datą układają się w rodzaj kalendarium z życia ich obojga. Większość poświęcona jest Wiaczesławowi Lipińskiemu. I tak pisarka pogrążona w kryzysie i niemocy odnajduje sens, odgrzebując z mroków niepamięci człowieka, który nieoczekiwanie stał się jej bliski.
Co w nim takiego fascynującego? Wiele. Już sama zmiana narodowej tożsamości z polskiej na ukraińską wymagała hartu ducha i odwagi. Lipiński wywołał skandal nie tylko wśród rodziny czy znajomych, ale również w czasie studiów w Krakowie, kiedy zabierał głos w dyskusjach o sprawie ukraińskiej. Ponieważ uważany był za Polaka, jego poglądy spotykały się wśród naszych rodaków z krytyką, uważano je za haniebne. On jednak uparcie trwał przy swoim i z czasem stał się cenionym i niezwykle ważnym ukraińskim socjologiem, publicystą, historykiem, a wreszcie politykiem. Nic dziwnego, że kiedy w wyniku wielkich zmian zachodzących w Europie po pierwszej wojnie państwa takie jak Ukraina znalazły się w tym krótkim okienku dziejowym, kiedy mogły zyskać niepodległość, został ambasadorem jednego z krótkotrwałych ukraińskich rządów w Austro-Węgrzech. Nie trwało to długo. Jak wiemy, w tamtym czasie marzenia Ukraińców o wolności nie spełniły się.
Lipiński to postać tragiczna. Nic mu się nie udało. Małżeństwo szybko okazało się porażką, córki prawie nie widywał, stracił, jak wielu Polaków i Ukraińców, majątek, który dostał od bogatego wuja. Wreszcie z jego marzeń o niepodległej Ukrainie nic nie wyszło. Niemal całe życie zmagał się z poważnymi chorobami. Ostatnie lata (zmarł w roku 1931) spędził w skromnym domku w austriackiej Styrii w towarzystwie służącej i wiernego sekretarza. Utrzymywał się ze skromnych sum przysyłanych mu regularnie przez brata. Osamotniony, oskarżany przez dawnych politycznych przyjaciół o sprzeniewierzenie pieniędzy, wytrwale pracował nad kolejnymi artykułami czy książkami. Idea, jaką wyznawał, aby niepodległa Ukraina była domem dla wszystkich zamieszkujących ją narodów, poniosła klęskę. Do głosu doszedł ukraiński nacjonalizm, od którego się odżegnywał. Po śmierci został zapomniany.
Ale książka Tani Malarczuk to także bardzo ciekawa historia budzenia się ukraińskiej świadomości narodowej, starań o niepodległość, walk rozmaitych politycznych stronnictw i idei, upadek nadziei, a wreszcie historia emigrantów, którzy uciekli z terenów wcielonych do ZSRR. Emigrantów, którzy stracili wszystko, klepali biedę i ... pogrążali się w animozjach, sporach i kłótniach. Skąd my to znamy! Naprawdę wiele się z niej dowiedziałam. Wprawdzie dobrych kilka lat temu czytałam książkę brytyjskiej dziennikarki i historyczki Ann Reid "Pogranicze. Podróż przez historię Ukrainy 988-2015", ale naprawdę niewiele z niej pamiętam. Cóż, gdybym miała czas, chętnie bym do niej wróciła.
Pozostaje na koniec zadać pytanie - czy oba wątki łączy coś poza tym, że narratorka zafascynowana jest Lipińskim? Tak. To historia Ukrainy. Wspominając babcię Sonię i dziadka Bączyka, bohaterka trochę opowiada o losach tych, którzy nie wyjechali. Pojawiają się wspomnienia Hołodomoru, kolektywizacji, wojny, czasów powojennych. Przetrwali ci, którzy byli twardzi, jak babcia Sonia, prosta, wiejska kobieta, albo ci, którzy umieli sprytnie manewrować pomiędzy meandrami Historii. Można to nazwać oportunizmem, ale ocalili życie. To przypadek dziadka Bączyka, który śmiechem przykrywał świadomość swoich kompromisów z losem. Dzięki temu, że oni przetrwali, na świecie pojawiła się narratorka. A przecież tak niewiele brakowało, aby jej nie było. Ceną za życie była utrata zbiorowej pamięci. Nie pierwszy raz wraca ten wątek w ukraińskiej literaturze. Z podobnym problemem mierzyła się rodzina Ciłyków w powieści Wiktorii Amieliny "Dom dla Doma", o której niedawno pisałam.
Zaczęłam płakać, wciąż powtarzając sobie, że łzy są gniewem adresowanym do kogoś innego. Ale kto to był? (...) Partyjni, którzy wydawali rozporządzenia zgodnie z kursem na likwidację szkodliwej historii, na lobotomię pamięci? Czy może moi dziadkowie i babcie, pradziadkowie i prababcie, którzy okazali się zbyt słabi, aby przeciwstawić się lobotomii? Kto winien? Na kogo się złościć?
Warto sięgnąć po tę ciekawą, ale smutną książkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz