Na moim blogu od dawna przeważa literatura, no ale skoro wymyśliłam go niegdyś jako blog książkowo-filmowy, czuję się w obowiązku relacjonować moje wizyty w kinie. Najczęściej, z powodu braku czasu, no i decyzji, że książki mają tu pierwszeństwo, zbiorczo w formie filmowych remanentów. Tak będzie i tym razem - szkoda nie napisać o "Apokawixie", "Alcarras" i "Pasażerach nocy".
Na "Apokawixę" Ksawerego Żuławskiego czekałam po gdyńskim festiwalu, mimo że doskonale wiedziałam, iż to nie moje klimaty. Zombie i inne tego typu popkulturowe motywy są mi obce, nigdy nie chwyciłam bakcyla. Może dlatego, że w ogóle nie lubię wszelkiej maści fantastyki, łącznie z tą naukową. No a w "Apokawixie" pojawiają się właśnie one. Ale poszłam zwabiona szumem i bardzo dobrymi recenzjami. I rzeczywiście nie żałuję, bawiłam się bardzo dobrze, film jest zrobiony znakomicie. Świetne tempo, klimat, role, zwłaszcza młodych aktorów. Trudno wymieniać wszystkich, podam tylko dwa nazwiska - Mikołaj Kubacki i Marta Stalmierska, która w Gdyni dostała nagrodę za debiut. Dlatego nie dziwi też zasłużona nagroda dla reżyserki castingu na gdyńskim festiwalu. Wszystko to prawda tyle tylko, że wkrótce po seansie wrażenia przygasły. To film, który z przyjemnością się ogląda, świetnie się człowiek na nim bawi, ale potem szybko zapomina. Piszę o zabawie, bo poważne przesłanie filmu (katastrofa klimatyczna) do mnie nie trafia. Nie, nie, sama katastrofa przejmuje mnie mocno, napełnia fatalizmem, tylko ta filmowa nie. Cóż, nie ja jestem targetem "Apokawixy". Ciekawe, jak na film reaguje młoda widownia. Zresztą tym razem nie o powagę przede wszystkim chyba chodziło. Tak czy inaczej polecam.
Jeszcze bardziej polecam "Alcarras" hiszpańskiej reżyserki Carli Simon, film nagrodzony Złotym Niedźwiedziem na zeszłorocznym Berlinale. Może ktoś widział jej "Lato 1993" - równie znakomite. "Alcarras" to zrealizowana niemal w dokumentalnej formie opowieść o drobnych hiszpańskich rolnikach, którzy nie mają szans w starciu z wielkimi producentami żywności, więc ich gospodarstwa skazane są na zagładę. Nic dziwnego, że niektórzy decydują się sprzedać ziemię pod farmy paneli słonecznych. To zresztą problem w całej Europie, także w Polsce. Bohaterowie filmu, grani przez znakomitych naturszczyków, może stąd to wrażenie dokumentalnej formy, należą do jednej rodziny, która od lat hoduje przede wszystkim brzoskwinie. Teraz nie tylko z powodu, o którym pisałam przed chwilą, także w wyniku dawnych zaniedbań stoją w obliczu utraty ziemi. Dom jest ich, ale sady brzoskwiniowe oficjalnie nie, a właściciel chce zamienić je na wspomnianą farmę paneli słonecznych. Spieszą się więc, aby przynajmniej zebrać ostatni zbiór. Ale nie tylko z powodu wagi problemu warto obejrzeć ten film. Cała przyjemność to obserwacja rodziny - relacji między nimi, rodzącego się konfliktu spowodowanego kryzysem, psychologicznych niuansów, miotania się, wreszcie, co bardzo ważne w wypadku Carli Simon, obserwacja, jak radzą sobie w tym wirze wydarzeń najmłodsi, dzieci i nastolatki. Już w poprzednim filmie reżyserka opowiadała historię z perspektywy dziecka, tu aż tak daleko się nie posunęła, ale młodzi bohaterowie są nadal w centrum jej uwagi. Kilkulatki niewiele rozumieją, dla nich wszystko jest okazją do znakomitej zabawy, stwarzania sobie swoich światów. Cierpią, bo z powodu rodzinnego konfliktu nie mają już ze sobą codziennego kontaktu. Tymczasem nastolatki mocno przeżywają to, co się dzieje, nie potrafią sobie z tym poradzić, buntują się po swojemu. Dorośli też są zagubieni. Chociaż film bardzo przypomina dokument, to wiele w nim poezji i wzruszeń. Przy czym nie są to wzruszenia wywołane w nachalny, sentymentalny sposób. Łzy nie płyną po twarzy, ale pozostają pod powiekami. Piękny, poruszający film.
Zupełnie nieoczekiwanie interesujący okazali się również francuscy "Pasażerowie nocy" z Charlotte Gainsbourg w roli głównej. Przegapiłam ten film zaraz po premierze, zresztą trudno teraz nadążyć, tyle interesujących nowości jak zwykle jesienią. Cieszę się, że w ostatniej chwili udało mi się go zobaczyć. To też historia rodzinna, tyle że to rodzina wielkomiejska, ich problemy są inne, bardziej przyziemne, chociaż nie mniej dotkliwe. Chodzi o kryzys małżeński. Mąż odchodzi do innej, Elisabeth zostaje sama z nastoletnimi dziećmi, które też mają swoje problemy. Musi się pozbierać, iść do pracy, a dotąd zajmowała się tylko domem. Cierpi, wsparcie okazuje jej ojciec. Elisabeth jest wrażliwą kobietą, dlatego mimo rodzinnego kryzysu decyduje się pomóc młodej dziewczynie, która nieoczekiwanie staje na jej drodze. To rodzi kolejne komplikacje. I tak to płynie, niby nic, zwyczajne życie, opowieść o kobiecie na zakręcie, a jednak działa i świetnie koresponduje z "Alcarras". Ja obejrzałam oba filmy dzień po dniu, może stąd takie wrażenie. Tyle że "Pasażerowie nocy" mimo wszystko krzepią, czego nie można powiedzieć o "Alcarras". Kiedy rozstajemy się z bohaterami tego filmu, nie wszystko znajdzie swoje rozwiązanie, nie wiemy, jak dalej potoczy się ich historia. Czy syn spełni swoje marzenie? A co będzie z Talulah, tą dziewczyną, którą przygarnęła Elisabeth? Czy wyjdzie na prostą? Nie wiadomo, jak to w życiu - poznajemy kogoś, jesteśmy z nim blisko, potem znika nam z horyzontu i nie mamy pojęcia, co u niego. I tak to się plecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz