Filmowe remanenty - "Lombard", "Chrzciny", "Słoń"

Premiera filmowa goni premierę, tyle się dzieje, że nie da się obejrzeć wszystkiego, a ja nie nadążam z pisaniem. Dziś o jednej zaległości i o dwóch nowościach.

Na obsypany nagrodami i zachwytami dokumentalny film Łukasza Kowalskiego, "Lombard", czekałam z niecierpliwością. To historia lombardu prowadzonego przez Jolę i Wieśka w jednej z bytomskich dzielnic, dodajmy - zapomnianej przez Boga i ludzi. Przybytek ten mieści się w obskurnym pawilonie po sklepie popularnej sieci. Właściciele zgromadzili tam nieprzebrane morze przedmiotów. Jola i Wiesiek w niczym nie przypominają bezwzględnych krwiopijców żerujących na ludzkiej biedzie. Sprzedają za grosze, często wspierają swoich klientów. Nic dziwnego, że interes się nie kręci, właściwie stale są pod kreską. Nie układa się też między nimi. Ale to także opowieść o ich współpracowniczkach i jednym współpracowniku. Oni też borykają się z problemami, żyją na krawędzi. Właściwie niewiele ich wszystkich dzieli od ubogich klientów lombardu, chociaż Jola dumnie paraduje w futrze. Od razu zaznaczę, że film jest rzeczywiście znakomity, mam jednak wrażenie, że mój odbiór różni się nieco od tego, co wcześniej słyszałam. Chociaż bywa zabawnie, absurdalnie, trochę hrabalowsko, a reżyser patrzy na bohaterów z sympatią i szacunkiem, to jednak całość przygnębia. Nieszczęścia, bieda, brzydota otoczenia, brak perspektyw. Chyba najbardziej przejmującym momentem był dla mnie piknik organizowany przez Jolę, która chce dać okolicznym mieszkańcom, sąsiadom lombardu, trochę rozrywki i przy okazji ratować to miejsce. Kiedy wyszłam z kina, a było już ciemno, ulice mojego miasta wydały mi się  równie przygnębiające, chociaż przecież w niczym nie przypominają dzielnicy Bytomia, w której mieści się tytułowy lombard. Naprawdę trudno było mi się otrząsnąć.

Za to zupełnie inaczej nastroiły mnie "Chrzciny" Jakuba Skoczenia, które pojawiły się w kinach jakoś tak znienacka. To rozgrywająca się 13 grudnia 1981 roku historia rodzinna. Tego dnia w małej górskiej wiosce, skąd daleko do świata, mają się odbyć chrzciny wnuczki Marianny, wdowy, matki sześciorga dzieci. Jej marzeniem było zgromadzenie przy tej okazji ich wszystkich i doprowadzenie do zgody. Przede wszystkim pomiędzy dwoma najstarszymi synami - Wojtkiem, komuchem, który w domu rodzinnym nie był od lat, bo pokłócił się z bratem, i Tadeuszem, działaczem Solidarności i gorliwym katolikiem. Plan Marianny może się nie udać z powodu ogłoszenia stanu wojennego. Nic dziwnego, że robi wszystko, aby żadne z dzieci nie dowiedziało się o tym, co się wydarzyło. To oczywiście prowadzi do wielu nieporozumień i zabawnych zdarzeń. Ich przyczyną są też rodzinne konflikty. Nie tylko między najstarszymi braćmi. Stopniowo dowiadujemy się coraz więcej o wzajemnych pretensjach i rodzinnych tajemnicach. No i jeszcze pytanie - kto jest ojcem dziecka Hani. Dziewczyna nie chce powiedzieć, nawet matce. Film oglądałam z wielką przyjemnością. Bywa śmieszny, ale przede wszystkim jest ciepły. Jednak jego największą zaletą jest znakomite aktorstwo. Nie tylko Katarzyny Figury grającej Mariannę i Tomasza Schuchardta, ale także Michała Żurawskiego, Macieja Musiałowskiego (pyszna rola), Tomasza Włosoka, Andrzeja Konopki. Na specjalną uwagę zasługują role  mniej znanych młodych aktorek, nieopatrzonych jeszcze, które grają trzy córki Marianny - Agaty Bykowskiej, Marty Chyczewskiej i Marianny Gierszewskiej. Warto wybrać się do kina. 

I wreszcie trzeci film "Słoń", pełnometrażowy debiut Kamila Krawczyckiego nagrodzony w Gdyni w konkursie filmów mikrobudżetowych. To bardzo kameralna historia. Akcja toczy się w małej podhalańskiej wsi, gdzie Bartek prowadzi niewielkie gospodarstwo. Jego oczkiem w głowie są dwa konie, których nie chce sprzedać. Marzy o tym, aby kiedyś otworzyć stadninę. Nieoczekiwanie do wsi wraca starszy od niego Dawid, który po śmierci  ojca przyjechał  pozamykać wszystkie sprawy. Przed laty uciekł, zostawiając ojca samego, co mają mu za złe wścibskie sąsiadki. Między Bartkiem i Dawidem zaczyna iskrzyć. Ale wbrew pozorom nie jest to tylko gejowskie love story ani opowieść o nietolerancji. Wprawdzie Bartek spotyka się z wrogością, ale w żadnym razie nie jest ofiarą. Uczucie, które się rodzi pomiędzy młodymi mężczyznami, jest iskrą zmuszającą go do zastanowienia, jak chce dalej żyć. To również opowieść o rodzinnych relacjach, uwikłaniach, obowiązkach i manipulacjach. Co syn jest winien samotnej matce, jeszcze stosunkowo młodej, ale nieradzącej sobie z codziennością i niestroniącej od alkoholu? Czy ma prawo wymagać od niego poświęcenia? A co brat jest winny siostrze, która kilka lat temu, nie oglądając się na nikogo, wyjechała za granicę, a teraz wraca i oczekuje pomocy? Jak pogodzić miłość do koni i do Dawida, który nie po to kiedyś uciekł, aby teraz zostać w swojej rodzinnej wsi? Takie dylematy stawiają przed widzami twórcy. Film jest subtelny, tempo ma niespieszne, a jednak z każdą minutą coraz bardziej wciągała mnie ta historia. Obserwowanie napięcia narastającego pomiędzy bohaterami, subtelnej gry, jaka się pomiędzy nimi toczy, to wielka przyjemność. No i znowu znakomite role - szczególnie magnetyczny jest Jan Hrynkiewicz grający Bartka, ale także należy zauważyć Ewę Skibińską w roli matki, która potrafi się zmieniać niczym kameleon, no i Pawła Tomaszewskiego (Dawid). Klimat budują też zdjęcia - otoczona górami wieś pokazana jest pięknie, bo piękna jest pora roku - jesień, na drzewach kolorowe liście. "Słoń" nie pozwala o sobie zapomnieć. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty