Kateryna Babkina "Nikt tak nie tańczył jak mój dziadek"

Kolejna ukraińska lektura - tym razem zbiór opowiadań Kateryny

Babkiny "Nikt tak nie tańczył jak mój dziadek" (Warsztaty Kultury 2020; Bohdan Zadura), za które autorka dostała w ubiegłym roku Angelusa (nagroda dla pisarzy z Europy Środkowej). Dlaczego wtedy nie zwróciłam na nie uwagi? Pewnie dlatego, że to opowiadania, a ja za tą formą nie przepadam, chociaż już nie jest jak dawniej, kiedy naprawdę rzadko po nią sięgałam. Dlaczego teraz postanowiłam je przeczytać? To oczywiste - na fali mojego wzmożenia literaturą ukraińską.

Od razu wyjaśnię, że na pewno nie są to opowiadania dla każdego. Kiedy zajrzałam na komentarze jednego z popularnych portali literackich, a rzadko to robię, głosy były bardzo różne, od pochlebnych po krytyczne. Aby się w nich rozsmakować, trzeba w nie wejść, złapać klimat, być uważnym. Potem można wrócić jeszcze raz, bo książka jest krótka. Warto czytać większymi partiami, a jeśli ma się czas, można połknąć w jeden dzień i tak chyba byłoby najlepiej. Ja niestety wybrałam sobie lekturę książki Kateryny Babkiny na bardzo zajęty tydzień, mogłam jej poświęcić czas z doskoku, najczęściej po jednym opowiadaniu. Dokończyłam dziś, w niedzielę (wtedy powstała ta notka) - połknęłam cztery ostatnie, w sumie jest ich dwanaście, a potem wróciłam jeszcze raz do niektórych. I cóż, śmiało mogę powiedzieć, że się w nich rozkochałam. Natychmiast zaczęłam szukać, czy dwie wcześniej wydane w Polsce książki Kateryny Babkiny są dostępne. Niestety nie będzie łatwo. 

Opowiadania łączą bohaterowie - Lili, Łesia, Nina, Dima i Misza. Spotykają się pierwszego września w dniu rozpoczęcia roku szkolnego i swojej szkolnej drogi. Zbiega się to z  odzyskaniem niepodległości przez Ukrainę. Szczerze mówiąc, tę ostatnią informację zaczerpnęłam z notki od wydawcy. Widocznie nie dość uważnie czytałam pierwsze opowiadanie. Potem poznajemy historię ich rodzin, rodziców, dziadków, bliższych i dalszych krewnych oraz ich samych na różnych etapach życia. Nie jest to ułożone chronologicznie, mieszają się czasy i bohaterowie. Wielki głód, wojna, lata powojenne, wreszcie okres niepodległości i kapitalizmu. Bohaterowie długo mi się mylili, musiałam sobie tę mozaikę stopniowo w głowie układać - kto jest czyim dzieckiem, rodzicem, dziadkiem - trzeba czasem zerknąć jeszcze raz do przeczytanego wcześniej opowiadania, ale w końcu wszystko się składa, a ostatnie stanowi domknięcie i klamrę. Trud, nie taki znowu wielki, bo nic się przecież nie stanie, jeśli nie połapiemy się w relacjach łączących bohaterów, bardzo się jednak opłaci. To taki typ prozy, gdzie wiele rozgrywa się pomiędzy, nie wszystko zostaje dopowiedziane, czytelnik musi się domyślać, kojarzyć. Trzeba też wgryźć się w język - potoczny nie tylko w warstwie językowej, ale też w składniowej. Niech nas to jednak nie zmyli, bo ta kolokwialność przetykana jest subtelnością i urodą języka, a wszystko razem sprawia wielką przyjemność, skłania do zadumy i refleksji. 

Kiedy czytałam te opowiadania, coś nie dawało mi spokoju. Co jest ich prawdziwym tematem, esencją, sensem? Dość szybko zdałam sobie sprawę, że ich sedno to tragiczna przeszłość, która niesie się przez pokolenia. Traumę wielkiego głodu i wojny, wojny jest tu znacznie więcej, ale także Zagłady przenoszą bohaterowie na dzieci, a potem jakoś odbija się ona na pokoleniu wnuków - Lili, Niny, Łesi, Dimy i Miszy. 

Ale w ogóle to myślę ... że na wojnie nikt nie jest bohaterem. Na wojnie jest strasznie i dziko. I każdy jest zaślepiony jakąś ideą, rzadziej szlachetną, a częściej obcą i zbyt ogólną, żeby była warta takiego doświadczenia, albo po prostu jest jak małe przerażone zwierzątko, sam przeciw całemu światu, przy czym się zdaje, że jeśli przeżył - to tak jakby już zwyciężył, ale naprawdę to bywa tak jak z tym Wołodią.

Często to najmłodsze pokolenie przez przypadek dokopuje się do prawdy o swoich dziadkach. Niby ich to nie obchodzi, a jednak odbija się na ich związkach, nieprzystosowaniu do świata, życiowych decyzjach. Podobnie było z pokoleniem ich rodziców, ale dla nich pamięć wojny była świeża. Ktoś nagle dowiaduje się, że ma żydowskich przodków, w niejednym domu przechowuje się nic warte kosztowności - wojenne łupy, czyjaś babcia nie może zapomnieć o starszym synu, który, jak chce rodzinna legenda stworzona przez nią, był bohaterem, a prawda okazuje się inna, czyjś dziadek ma za sobą tragiczne, samotne dzieciństwo, a potem wojenny szlak, kogoś opuścili rodzice, czyjś ojciec nagle zniknął, czytaj: został aresztowany, a potem rozstrzelany przez NKWD, ktoś musiał uciekać z miasta na wieś. Dlatego w pokoleniu dziadków tyle przemocy i braku czułości. To przekłada się na kolejne pokolenia.

- Ciekawe - spytała Liliczka - czy my wszyscy też będziemy tacy skończeni? Poważnie. My też będziemy tak samo skończeni?

- Nie, Lil - powiedziała Łesia, podnosząc się. - Będziemy skończeni całkiem inaczej. 

(...) I tak szli, woda pluskała (...), a oni patrzyli do przodu, chociaż niczego nie można tam zobaczyć ani domyślić się, ani wytargować stamtąd żadnej wiedzy, ale mocno, bardzo mocno patrzyli w przód, bo w zasadzie na ich miejscu to warto było robić.

No i rzeczywiście, byli skończeni, tylko inaczej.  A przyszłość niekoniecznie okazała się świetlana, bo od przeszłości nie zawsze da się uciec, a tym bardziej od miejsca i czasu, w którym się urodzili.

Ale nie wszystko w dzieciństwie głównych bohaterów, Lili, Niny, Łesi, Dimy i Miszy, było złe. Przeciwnie, zachowali w sobie wiele miłych wspomnień. Dziecko nie wszystko rozumie, coś, co dla dorosłych jest niedogodnością, dla nich bywa przygodą. Dopiero w dorosłym życiu wszystko się komplikuje, przeszłość dziadków i rodziców staje się zadrą. Emblematyczny jest ten tytułowy dziadek, dziadek Łesi, który bił swoją żonę, a potem córki sznurem od żelazka. Ale z Łesią chodził na orzechy do ogrodów sąsiadów. Jej okazywał czułość, był najlepszym dziadkiem. Te wyprawy zapamiętała jako najwspanialsze przygody, podobnie smak podpiekanych w piecu zdobycznych orzechów nie mógł równać się z niczym innym. Ktoś powie, że to banalne, a jednak tak zostało opowiedziane, iż wydaje się świeże i niezwykłe.   

Tamara Duda "Córeczka"

Tamara Duda, ukraińska dziennikarka i tłumaczka, swoją

debiutancką powieścią "Córeczka" (KEW 2022; przełożył Marcin Gaczkowski) przebojem zdobyła polski rynek wydawniczy. No może tę bańkę, której częścią jestem. Gdzie się nie obejrzę, znakomite recenzje, polecała tę książkę, na spotkaniu, na którym byłam, sama Oksana Zabużko. Na fali mojego literackiego ukraińskiego wzmożenia nie mogłam jej ominąć. Po lekturze dołączam się do chóru zachwyconych.

"Córeczka" jest opowieścią o Donbasie, Doniecku, ale także o kobiecej sile i o mocy przyjaźni, takiej, co to jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. No i jest to też historia wojny. Bo zasadnicza akcja tej powieści toczy się właśnie w Doniecku i okolicach od jesieni 2013 do sierpnia 2014 roku. Historia przyspiesza, kiedy ówczesny prezydent Ukrainy, Wiktor Janukowycz, nie podpisał umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. Ukraińcy manifestują swój gniew, zaczyna się zwycięska choć okupiona krwią rewolucja. Ale nie w Doniecku. Tu protesty są mniej liczne, a popierani przez Rosję separatyści chcą oderwać Donbas od Ukrainy. Wybucha wojna, a jej kolejną odsłonę obserwujemy dziś. 

Ale zanim rozgorzał konflikt, który zburzył świat mieszkańców Donbasu i Ukrainy, narratorka, nazywana córeczką, z powodzeniem prowadziła w Doniecku   firmę produkującą szklane lampy i żyrandole o niesamowitych, fantastycznych kształtach i barwach. Zaczęło się od niewielkiej manufaktury, skończyło na warsztacie zatrudniającym kilkanaście osób i zamówieniach wartych bardzo duże pieniądze. Już wtedy narratorka dała się poznać jako osoba nie tylko utalentowana, to ona projektowała i wytapiała szkło, ale także samodzielna, energiczna, obrotna. Stworzyła zespół ludzi składający się z samych mężczyzn, którymi dowodziła. Ale ich relacje z służbowych bardzo szybko przekształciły się w przyjacielskie. Była to przyjaźń wierna i silna, sprawdzona w trudnych sytuacjach. Dla niej i dla nich nie było rzeczy niemożliwych. Kiedy wybuchnie wojna, zakład przestanie istnieć, ale nie ich drużyna. Stworzą grupę wolontariuszy, która będzie dokonywać cudów, aby pomagać ukraińskim żołnierzom walczącym z separatystami. W jaki sposób? Zaczęło się od gotowania, a potem było zbieranie pieniędzy, kupowanie kamizelek kuloodpornych, noktowizorów i innego sprzętu potrzebnego na wojnie. Wszystko na sporą skalę. A warto pamiętać, że tamta armia ukraińska to nie ta, która walczy dzisiaj. Brakowało dosłownie wszystkiego.

"Córeczka" to świetny przykład powieści, która łączy w sobie czytelniczą atrakcyjność z głęboką problematyką, dlatego czyta się ją znakomicie. Ale mieszanina szybkiej akcji, niesamowitych przygód i humoru z wydarzeniami niebezpiecznymi, tragicznymi pozwala na refleksję, zamyślenie, a przede wszystkim wczucie się sytuację mieszkańców Doniecka i Donbasu, szczególnie tych, dla których ta bratobójcza wojna i groźba rozkawałkowania Ukrainy jest prawdziwym nieszczęściem. Autorce znakomicie udało się pogodzić konwencję powieści przygodowej z opowieścią o przełomowym okresie w historii niepodległej Ukrainy i o wojnie. Teraz dygresja. Ostatnio pisałam o powieści indonezyjskiego pisarza Eki Kurniawana "Piękno to bolesna rana" i narzekałam, że konwencja realizmu magicznego i baśni złagodziła kanty, spłaszczyła problemy i sprawiła, że nad nieszczęściami bohaterów przeszłam bez współczucia i bólu. Okazuje się, że połączenie lekkiego z poważnym jest możliwe i powieść na tym nie traci. To właśnie przykład "Córeczki". 

Skoro porównuję, to muszę wspomnieć o wybitnym "Internacie" Serhija Żadana. Tamta powieść dotyka przecież tego samego czasu - początków wojny w Donbasie. Główny bohater został nią zaskoczony, wcześniej nie był w centrum wydarzeń, stał z boku. Nieoczekiwanie musiał się skonfrontować z grozą wydarzeń, wziąć odpowiedzialność za kogoś, wreszcie dorosnąć. Żadan znakomicie oddaje chaos początku wojny, dezorientację ludzi, którym nagle wali się świat. Tamara Duda tworzy szerszą perspektywę. Od niepokoju, nieśmiałych protestów, manifestacji atakowanych przez separatystów do wybuchu wojny. Pokazuje stopniową dezorganizację życia - braki prądu, wody, żywności, eksodus mieszkańców, ostrzeliwanie dzielnic znajdujących się na obrzeżach. Wyludnia się blok, w którym mieszka narratorka i jej babcia. Sąsiedzi wyjeżdżają, zostawiają im klucze, proszą o podlewanie kwiatków, zapalanie świateł, opiekę nad pozostawionymi kotami. Obserwujemy, w jakim tempie opuszczone domy są rozkradane i dewastowane. Ujawniają się też różnice między ludźmi - nie wiadomo, komu można ufać. Sąsiedzi, którzy kiedyś żyli zgodnie, teraz stają się wrogami. Jedni są za Ukrainą, inni za separatystami. Autorka pisze o więzieniu, torturach i wszystkich okropnościach wojny. Gdyby wyrzucić z tej powieści pewne fragmenty umiejscawiające wydarzenia w tamtym konkretnym czasie, można by pomyśleć, że jej akcja toczy się dziś. Wszystko się powtarza. Także paradoks polegający na tym, że są miejsca, w których toczy się zwyczajne życie. Nie tylko w Dnieprze, do którego bohaterowie często jeżdżą, ale także w donbaskich wsiach i małych miasteczkach, no i w centrum Doniecka. Kiedy na osiedlu, gdzie mieszka narratorka, brakuje wszystkiego i przed artyleryjskimi pociskami trzeba chować się w piwnicach, w centrum ta groza jest niemal nieodczuwalna. Można odnieść wrażenie, że to inny świat. Ale tragedia, nieoczekiwany ostrzał może zdarzyć się w każdej chwili. 

Inna niż u Żadana jest też główna bohaterka i jej przyjaciele. Oni od początku nie mają wątpliwości nie tylko, po której stronie się opowiedzieć, ale także, że trzeba się włączyć w nurt wydarzeń, robić coś, działać. To historia silnych, przebojowych kobiet, bo jest jeszcze Tania, które doskonale dogadują się z takimi samymi mężczyznami. Kobiet gotowych nieść pomoc tym, którzy jej właśnie potrzebują, bez wahania, bez oglądania się na możliwe konsekwencje, na niebezpieczeństwo. Czy się boją? Oczywiście, przecież trudno się nie bać, kiedy ryzykuje się życiem. Ale prą do przodu, działają, a kiedy jakieś sprawy mniej istotne też domagają się uwagi, narratorka lubi powtarzać, że pomyśli o tym jutro albo kiedyś. 

Bardzo, bardzo dobra powieść. 

Eka Kurniawan "Piękno to bolesna rana"

Na powieść indonezyjskiego pisarza Eko Kurniawana "Piękno to

bolesna rana" (Wydawnictwo Literackie 2016; przełożył Jędrzej Polak) trafiłam przypadkiem. Była w promocji w jednej z internetowych księgarń wśród książek azjatyckich. A że ciekawa jestem literatur niszowych, bacznie przejrzałam wszystkie przecenione tytuły i mój wybór padł właśnie na ten. Dlaczego? Po pierwsze Indonezja, po drugie bardzo dobre recenzje i to nie byle gdzie. A rozmowa z autorem na stronie Kultury Liberalnej to nie w kij dmuchał. Z byle kim tam nie przeprowadzają wywiadów. No i pisarz z renomą, bo za inną powieść nominowany do Bookera. Co prawda zapaliła mi się czerwona lampka, kiedy przeczytałam, że porównuje się ją do "Stu lat samotności" Marqueza, no ale co tam. Pal sześć realizm magiczny, spróbuję. No i spróbowałam.

Byłam jeszcze na początku lektury, kiedy zastanawiałam się, czy nie przerwać czytania. No ale jak już coś kupię i zacznę, nie lubię rzucać, naprawdę zdarza się to wyjątkowo. Po prostu żal mi chyba wydanych pieniędzy. Na szczęście kolejny rozdział sprawił, że humor trochę mi się poprawił. Nie żałuję, że przeczytałam, ale moja recenzja nie będzie entuzjastyczna. To książka zdecydowanie nie dla mnie - nie lubię tego typu literatury. Przyznaję, czyta się ją znakomicie, ale to zdecydowanie za mało. Dlaczego? O tym za chwilę. 

Akcja powieści rozgrywa się na Jawie w fikcyjnym nadmorskim mieście Halimunda. Zaczyna się przed drugą wojną jeszcze w czasach, kiedy ta wyspa była holenderską kolonią. Potem jest wojna i japońska inwazja, niepodległość i krwawo stłumiona rewolucja komunistyczna. Jeśli jednak ktoś się obawia, że nie udźwignie tych okrucieństw, uspokajam - "Piękno to bolesna rana" to literatura w wersji light. Realizm magiczny i baśniowa konwencja sprawiają, że o jakich nieszczęściach autor by nie pisał, mnie one jakoś specjalnie nie dotykają. Wszystkie kanty i zadziory zostają złagodzone przez taki sposób pisania. I na tym właśnie polega mój problem z tą powieścią. Nie jestem w stanie przejąć się tragicznymi losami bohaterek i bohaterów, a ich życie to najczęściej jedno wielkie pasmo nieszczęść. Owszem, czytam z wypiekami na twarzy, chcę się dowiedzieć, co dalej, jak autor sklei wszystkie wątki, jak się te historie zazębiają, jak rozwiążą się wszystkie tajemnice, podziwiam kunszt, z jakim żongluje czasem zdarzeń i mozaiką bohaterów, ale to tylko tyle. Podobnie została potraktowana historia Indonezji. Mam ogromny niedosyt i wkrótce na pewno przeczytam spoczywający gdzieś na dnie mojego czytnika reportaż Elizabeth Pisani "Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego narodu" wydany dobre kilka lat temu przez Czarne. Ktoś powie - to nie powieść historyczna, a tym bardziej nie literatura faktu. Tak, ale mnie właśnie to zwabiło - zawirowania wielkiej historii oraz trudy codzienności - jak można przeczytać w informacji od wydawcy. Niby wszystko jest, ale baśniowa konwencja sprawia, że trudno mi się zbliżyć do bohaterów. Nie znajdziemy tu bogatych, zniuansowanych portretów postaci, bo są bardziej figurami, nośnikami jakichś cech i postaw niż ludźmi z krwi i kości. Główna bohaterka, Dewi Ayu, irytuje mnie swoim lekkim podejściem do życia - do wszelkich trudności dostosowuje się z łatwością i spokojem. Strata dziadków, którzy ją wychowywali, internowanie w japońskim obozie, przymusowe umieszczenie w luksusowym burdelu dla japońskich oficerów, nieszczęścia, jakie dotykają jej trzy piękne córki, to wszystko przyjmuje jako nieuniknione przeciwności losu i stara się uspokajać inne kobiety, które wraz z nią zostały internowane, a potem znalazły się w burdelu. Wiem, wiem, baśniowa konwencja, nic jednak nie poradzę, że mnie to irytuje. Z tych samych powodów trudno mi też przejąć się głównym tematem tej powieści - przedmiotowym traktowaniem kobiet, tym, że piękno, ich fizyczność staje się dla nich przekleństwem. Oczywiście mogę się zacząć wymądrzać i snuć rozważania na przykład o tym, że także mężczyźni cierpią tutaj, nie zdając sobie oczywiście z tego sprawy, bo muszą żyć zgodnie z przypisanymi im rolami twardzieli i macho. Tyle tylko, że to wszystko ginie w książce wśród masy nieprawdopodobnych zdarzeń, rzucanych klątw, spełniających się przepowiedni, duchów, wielkich namiętności i czego tam jeszcze.

Gdzieś znalazłam porównanie Eko Kurniawana do Richarda Flanagana. To nieporozumienie. U Flanagana jest głębia, jest powaga, jest prawdziwy dramat i tragedia, tego wszystkiego zabrakło mi w "Pięknie". Wystarczy porównać obraz drugiej wojny w "Ścieżkach północy" i w powieści Eko Kurniawana. W obu jest o japońskiej inwazji, ale jakże inaczej. A przecież akcja książki Flanagana też obejmuje dziesiątki lat, nie jest to przecież tylko powieść wojenna. Blado wypada też "Piękno to bolesna rana" na tle moich ulubionych powieści nigeryjskich autorów, Chigozie Obiomy ("Rybacy" i "Orkiestra bezbronnych") i Ayobami Adebayo ("Zostań ze mną"). Wszyscy oni czerpią z miejscowych wierzeń, tradycji, kultury, ale jakże inaczej. Książki Obiomy i Adebayo bolą, dotykają, poruszają, powieść Kurniawana tylko wciąga i ślizga się po powierzchni prawdziwego życia. Prawdopodobnie, o czym lojalnie uprzedzam, jeśli ktoś lubi realizm magiczny i baśniową konwencję, pewnie inaczej spojrzy na tę powieść. Mnie nie przekonała.

Patrick Radden Keefe "Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej"

Jakoś tak jest, że są tematy i strony świata, które interesują mnie od

dawna w szczególny sposób. Tak ma się sprawa z konfliktem w Irlandii Północnej, który nazywany był Kłopotami (The Troubles). Nic zatem dziwnego, że nie mogłam przegapić reporterskiej książki amerykańskiego dziennikarza i pisarza Patricka Raddena Keefe'a "Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej" (Czarne 2020; przełożył Jan Dzierzgowski). Od premiery minęło już ponad półtora roku, a ja sięgnęłam po nią dopiero teraz, chociaż w moim czytniku leżała od dawna. Cóż, jeśli nowości nie przeczyta się od razu, to potem czeka wypierana przez inne świeżynki domagające się atencji. Ale teraz przyszedł dogodny dla niej czas, bo nie tak dawno obejrzałam "Belfast" Kennetha Branagha, film, który w nostalgiczny sposób, bo przefiltrowany przez perspektywę dziecka, opowiada o początkach Kłopotów. Sięgnięcie po książkę to zatem znakomita okazja, aby dowiedzieć się więcej. Już kilka lat temu była taka możliwość - w 2015 roku, również Czarne, wydało reportaż Aleksandry Łojek, Polki mieszkającej w Belfaście, "Belfast. 99 ścian pokoju". Tamta książka skupia się bardziej na procesie pokojowym i życiu w mieście, w którym obok siebie mieszkają kaci i ofiary, ludzie zamieszani w obie strony konfliktu. Natomiast "Cokolwiek powiesz, nic nie mów" to reportaż w sposób niezwykle ciekawy relacjonujący trzydzieści lat Kłopotów, które zaczęły się pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, a zakończyły w roku 1998 podpisaniem porozumienia wielkopiątkowego, i czas, jaki nastąpił potem.

Jak autorowi udało się sprawić, że od książki trudno się oderwać? Po pierwsze zagadka. Otóż w grudniu 1972 Jean McConville, matka dziewięciorga dzieci, wdowa, została zabrana ze swojego mieszkania w Belfaście i już nigdy nie wróciła. Jest uznawana za jedną z dwadzieściorga znikniętych w czasie irlandzkich Kłopotów. Oskarżona przez IRA (Irlandzka Armia Republikańska) o donoszenie na rzecz lojalistów (zwolennicy pozostania Irlandii Północnej w Wielkiej Brytanii, najczęściej protestanci) została przez jej bojowników wyprowadzona z mieszkania na oczach dzieci, przesłuchana i skazana na śmierć. Ciała nie odnaleziono jak we wszystkich podobnych przypadkach. Jej zniknięcie zrujnowało życie dzieci. Długo wierzyły, że mama wróci. Młodsze, umieszczone w kościelnych sierocińcach, przeszły gehennę łącznie z molestowaniem. Historia jej zniknięcia staje się ramą dla opowieści o Kłopotach pokazanych tu przede wszystkim z punktu widzenia republikanów (zwolennicy Republiki, czyli zjednoczenia Irlandii, głównie katolicy). To oni są bohaterami tej książki. I tak historia Jean McConville i jej dzieci przeplata się z historią konfliktu, potęgując ciekawość czytelnika, który zadaje sobie pytanie, czy kobieta rzeczywiście była donosicielką, czy stała się ofiarą pomyłki, niesprawdzonego donosu, podejrzeń. 

Autor znakomicie pokazuje, jak spirala nienawiści po obu stronach się nakręca, jakie są jej historyczne źródła, jak przemoc przybiera na sile, jak życie w Belfaście w najostrzejszej fazie konfliktu staje się nie do zniesienia, jak rodzi się republikański terror, jak bezwzględne są angielskie władze, policja i służby bezpieczeństwa, które sposoby torturowania zatrzymanych wzorowały na hitlerowskich oraz północnokoreańskich i nigdy nie chciały uznać bojowników IRA za więźniów politycznych mimo ich licznych protestów głodowych zakończonych śmiercią kilku z nich. Ta ostatnia historia to czasy Margaret Thatcher, która okazała się wyjątkowo twarda i bezwzględna. Zresztą nie tylko w tym przypadku. Z równym spokojem i cierpliwością przeczekiwała strajki angielskich górników, likwidując kopalnie i nie przejmując się losem tracących pracę.

Drugi powód, który sprawia, że książkę czyta się z zapartym tchem, to opowieść o ludziach. Przede wszystkim o czworgu najważniejszych bohaterach tej historii. To siostry Marian i Dolours Price, Brendan Hughes i Gerry Adams. Wszyscy byli ważnymi członkami IRA, wiele lat spędzili w więzieniach, podejmowali protesty głodowe, w brawurowy sposób uciekali, organizowali zamachy, wykonywali inne zadania, a Brendan i Gerry, niegdyś przyjaciele, byli mózgami organizacji. Wszyscy oddani idei patriotycznej - zjednoczenia Irlandii, gotowi do walki i na śmierć. Ale trzeba pamiętać, że przyczynili się do śmierci wielu osób, także przypadkowych. Czy taką ofiarą była Jean McConville? Poznajemy ich historie rodzinne, widzimy, jak wyrastali szpikowani patriotycznymi ideami, podziwiając dawnych bojowników, jak dla ich rodziców oczywiste było, że dzieci przejmą pałeczkę w walce z lojalistami, obserwujemy, jak i dlaczego stopniowo się radykalizowali, a wreszcie, jak z czasem zaczęły rozchodzić się ich drogi i jakie koszty zapłacili za swoją burzliwą młodość, za bezwzględne oddanie idei zjednoczenia.  

I tu dochodzę do tego, co w książce amerykańskiego reportera dla mnie jest najbardziej poruszające i inspirujące. To ważne pytania, które rodzą się wraz z lekturą. Pierwsze o granice patriotyzmu. O niebezpieczeństwa, jakie ze sobą niesie. Gdzie jest granica pomiędzy tym, co szlachetne, a tym, co rodzi przemoc i nienawiść?  Niby całym sercem jestem za Irlandczykami, którym brytyjskie imperium odmówiło prawa do jednego państwa, ale koszty tej walki były ogromne. Kiedy ją przerwać? I dlaczego od razu toczyć wojnę? Czy nie można próbować metod pokojowych? Problem w tym, że druga strona - lojaliści i rząd Wielkiej Brytanii do żadnych ustępstw nie byli skłonni. Katolicy, zwolennicy Republiki byli w Irlandii Północnej obywatelami drugiej kategorii. Dlatego konflikt narastał i się radykalizował. 

Najpierw rzucaliśmy w nich kamieniami, ale przyszli z bronią. No więc nasi też musieli znaleźć sobie broń. Przecież byłoby głupotą stać bezczynnie z pustymi rękami! Nasi załatwili sobie strzelby, potem lepsze uzbrojenie. Ale wtedy Brytyjczycy, którzy niby mieli zapewniać nam ochronę, zaczęli urządzać naloty na nasze domy. Co było robić? Po prostu szło się i wysadzało ich w powietrze. Nic innego nie zostało.

Być może Marian i Dolorous Price nie stałyby się bezwzględnymi bojowniczkami IRA, gdyby nie były uczestniczkami pokojowego marszu brutalnie zaatakowanego przez fanatycznych lojalistów przy bierności sprzyjającej im policji. Bo, jak mówili ich rodzice, którzy w każdej sytuacji stali murem za córkami, można mieć pretensje do człowieka, jeśli pierwszy komuś przyłoży, ale nie wtedy, kiedy komuś odda. To była bezwzględna wojna, której z czasem doświadczyli też mieszkańcy Wielkiej Brytanii, szczególnie Londynu. I jak to w takim konflikcie bywa, nie można być neutralnym. Kto próbuje się nie mieszać, stać z boku, nie popiera takich metod walki, nie chce płacić składek na IRA, ten wróg. Być może tak naraziła się Jean McConville. To dlatego bohaterowie "Belfastu" w końcu wyjeżdżają. Nie chcą, aby ich dzieci rosły w takiej atmosferze, aby walka, terror stały się dla nich czymś oczywistym. Film znakomicie to pokazuje. Gdyby zostali, pewnie ich dzieci poszłyby drogą Marian, Dolours, Brendana i Gerrego. Kolejne pytania dotyczą tego ostatniego. Czy bardziej niż innych obciąża go śmierć wielu bojowników, dla których był autorytetem i których los trzymał w swoich rękach? Czy był bohaterem, bo zrozumiał, że dalsza walka do niczego nie prowadzi i doprowadził do podpisania porozumienia wielkopiątkowego? Czy może okazał się cynikiem, który postanowił zrobić polityczną karierę? To ostatnie zarzucali mu dawni przyjaciele. Ich drogi ostatecznie się rozeszły. Kolejne pytania - czy moralna jest współpraca z ludźmi, którzy są bezwzględnymi mordercami? Czy rząd, policja może w imię wyższych celów, przeciwdziałania terrorystycznym zamachom, kaptować takich ludzi na swoich szpiegów? Wreszcie pytanie nienowe - jak sądzić za dawne winy ludzi, którzy stoją już nad grobem? Czy sądzić? 

Kończąc, chciałabym wskazać jeszcze jedną zaletę tej książki. Chociaż to historia Kłopotów, to jest to też opowieść uniwersalna o mechanizmach wszystkich podobnych konfliktów - wojen domowych, walki o niepodległość. Opowieść o szlachetnych ideach, które prowadzą do bezwzględnej bratobójczej wojny, do terroru, nienawiści, wobec których nie da się pozostać obojętnym, bo kto nie z nami, ten przeciwko nam. A wreszcie o brudnej polityce, o zerwanych przyjaźniach i goryczy dawnych bohaterów, którzy umierają w biedzie i samotności, bo lepiej im stawiać pomniki, upamiętniać na muralach, niż zatroszczyć się o ich codzienność. Taki był los Brendana i wielu innych.

Magdalena Parys "Magik"

Jakiś czas temu pisałam o powieści Magdaleny Parys "Tunel" i już

wtedy zapowiadałam, że sięgnę po dwa kolejne tomy jej Trylogii Berlińskiej. Właśnie skończyłam czytać część drugą, "Magika" nagrodzonego Literacką Nagrodą Unii Europejskiej (Agora 2020, wydanie pierwsze 2014 Świat Książki) i połknęłam ją, podobnie jak pierwszą, jednym tchem. Oczywiście aż prosi się o słowo przyjemność, bo naprawdę trudno się od książki oderwać. Z drugiej strony trudno mówić o przyjemności, jeśli czyta się o morderstwach i nieprawościach ludzi związanych z komunistycznym reżimem. 

Zanim wprowadzę w temat, przypomnę, kim jest pisarka, bo jej biografia nie pozostaje bez wpływu na to, co pisze. Otóż Magdalena Parys urodziła się w Gdańsku i kiedy miała trzynaście lat, znalazła się w Berlinie Zachodnim. Pisze po polsku, nie tylko książki, obecna jest również w naszych mediach. Jej doświadczenia sprawiają, że akcja tworzonych przez nią powieści wprawdzie toczy się w Berlinie i dotyczy spraw niemieckich, ale krąży również wokół polskiej tematyki, a nawet szerszej. Dotyka problemów wspólnych dla historii wszystkich krajów postkomunistycznych. Dlatego wśród bohaterów jej powieści znajdziemy takich, których imiona i nazwiska brzmią mniej lub bardziej po polsku. Nie inaczej jest w "Magiku", o czym za chwilę.

Nieprzypadkowo pisałam o przyjemności czytania, bo Magdalena Parys ubrała swoją Trylogię Berlińską w konwencję powieści sensacyjnej. Trudno wobec tego nie zadawać sobie pytań, kto zabił, kto z kim walczy, kto na kogo nastaje, kto chce ukryć swoje tajemnice z przeszłości i dlaczego. Tyle tych kto, bo tłem morderstwa jest polityka, a jego korzenie sięgają lat osiemdziesiątych zeszłego wieku. Chociaż stopniowo dowiadujemy się coraz więcej, to trudno oderwać się od lektury - czytelnik jest wodzony za nos, nawet w finale następuje zwrot akcji. Autorka umiejętnie dozuje napięcie, pokazując rozwój wydarzeń z perspektywy różnych bohaterów. To pierwsza zaleta "Magika" - to bardzo ciekawa powieść sensacyjna. Ale to oczywiście nie wszystko.

Kolejną zaletą są bardzo bogate, pełnokrwiste postacie. Wszyscy główni bohaterowie powieści mają swoją historię, najczęściej dramatyczną, swoje motywacje, kompleksy i demony. Może najmniej dowiadujemy się o nadzorującym śledztwo Tschapieskim, zwanym też Buldogiem, ale już komisarza Kowalskiego, który rozwiązuje zagadkę morderstwa, poznajemy bardzo dobrze. Wiemy, dlaczego pije, dlaczego nie chce wracać do pustego, zawilgoconego mieszkania i wiele, wiele więcej. Na jedną z głównych bohaterek wyrasta Dagmara Bosh, znana telewizyjna dziennikarka, ostra jak brzytwa. Niech nas nie zmyli jej nazwisko. Naprawdę nazywa się Boszewska i jako nastolatka w wyniku splotu okoliczności znalazła się z matką w Berlinie Zachodnim. Historia dziecka, które z woli dorosłych zostaje wyrwane ze swojego środowiska i musi odnaleźć się w zupełnie obcym świecie bez znajomości języka, jest jednym z wątków powieści. To oczywiście nie wszyscy bohaterowie i nie wszystkie historie. 

Ale, jak się domyślam, nie z takich przyczyn Magdalena Parys otrzymała za swoją powieść europejską nagrodę. Powodem był temat - intrygę swojej książki osnuła autorka wokół ciągle jeszcze mało znanych faktów z lat osiemdziesiątych. Otóż wielu obywateli NRD próbowało przedostać się na Zachód, przekraczając zieloną granicę pomiędzy Bułgarią, a Turcją lub Grecją. Najczęściej nieskutecznie. Bułgarska straż graniczna ściśle współpracowała z aparatem bezpieczeństwa NRD i obchodziła się ze złapanymi uciekinierami bardzo brutalnie. Tak się składa, że nie był to temat dla mnie całkiem nowy, bo odkryłam go już wcześniej dzięki lekturze znakomitej książki Kapki Kassabovej "Granica. Na krawędzi Europy". Tamte zdarzenia mają swoje konsekwencje - autorka opowiada o uwikłaniu polityków w komunistyczne zbrodnie, o zacieraniu przez nich śladów współpracy ze Stasi. Można śmiało powiedzieć, że brudy polityki są głównym tematem tej powieści. Polityczna korupcja, polityczny marketing, populizm, walka o władzę. Wreszcie jest to też opowieść o zwalczaniu przez komunistyczne reżimy opozycjonistów. 

Ciekawa, pasjonująca lektura. 

Jurij Wynnyczuk "Tango śmierci"

Odkrywania literatury ukraińskiej ciąg dalszy. Tym razem "Tango

śmierci" Jurija Wynnyczuka (KEW 2018; przełożył Bohdan Zadura), książka, która w roku 2019 znalazła się w ścisłym finale Angelusa, nagrody dla pisarzy z Europy Środkowej. Naprawdę nie wiem, jak wpadłam na tę powieść, bo na pewno nie zapamiętałam jej z tamtej nominacji. A przecież musiałam usłyszeć o niej niedawno, bo to całkiem świeży zakup na fali mojego ukraińskiego wzmożenia. Autora kojarzyłam już wcześniej, bo mniej więcej rok temu chwalono inną jego powieść - "Lutecję". Wtedy mimo bardzo dobrych recenzji nie skusiłam się na nią, bo uznałam, że to nie jest ten typ literatury, który lubię. Dziś, po lekturze "Tanga śmierci", postanowiłam ją przeczytać, mimo że moje upodobania lekturowe nie uległy zmianie. Cóż, zdarzają się wyjątki. Na koniec wstępu kilka słów o autorze. Jurij Wynnyczuk to jeden z bardziej znanych pisarzy ukraińskich, przekładany na wiele języków. Urodzony w roku 1952 poeta, prozaik, tłumacz, dziennikarz. Mieszka we Lwowie, co jest nie bez znaczenia w kontekście powieści, o której dzisiaj.

Muszę przyznać, że mój odbiór "Tanga śmierci" zmieniał się w trakcie lektury. Falował od przyjemności czytania przez lekką irytację do pełnej akceptacji. Zaraz wyjaśnię, skąd wzięła się irytacja. Ale od początku. "Tango śmierci" to opowieść o Lwowie i jego mieszkańcach - tych współczesnych, ale przede wszystkim przedwojennych. Polakach, Ukraińcach, Żydach, a nawet Niemcach, bo miasto było kiedyś kulturowym tyglem. Tu wyznanie - nie mam jakiegoś wielkiego sentymentu do Lwowa. Wprawdzie rodzina mojego ojca wywodziła się ze wschodu, ale z Wołynia. Nie nasiąkłam lwowskimi wspomnieniami, już prędzej wileńskimi, bo z Wilnem w młodości związany był mój dziadek, ale też bez przesady. Nigdy też we Lwowie nie byłam. Nie żebym nie chciała, ale zawsze odkładałam ten wyjazd na później, no a teraz, kiedy po lekturze nabrałam wielkiej ochoty, nie wiadomo, kiedy taka podróż będzie znowu możliwa. Kiedy czytałam "Tango śmierci", bardzo żałowałam, że nie znam miasta, bo to taka powieść, która osadzona jest w jego topografii. Kto był, ten bez trudu może przywołać obrazy tych miejsc, może czytać z planem Lwowa w ręce. Ja uwielbiam takie sytuacje i żałuję, że ta przyjemność została mi odebrana, a właściwie sama ją sobie odebrałam.

Akcja powieści toczy się na dwóch planach czasowych - historycznym i współczesnym. Ten pierwszy obejmuje lata międzywojnia i wojny, kiedy najpierw Lwów był polski, a potem przechodził z rąk radzieckich do niemieckich. Tu bohaterów jest czterech - przyjaciele, urodzeni w latach dwudziestych, Ukrainiec Orest, Polak Jasio, Żyd Josiek i Niemiec Wolf. Pierwsze skrzypce gra Orest, to z jego notatek poznajemy ich historię. Bardzo ważną postacią jest też Josiek, skrzypek. Współczesność to historia zapalonego naukowca orientalisty, profesora Jarosza. Jego pasją są martwe języki, a szczególnie język arkamski, którym mówił w starożytności nieistniejący już lud Arkanum. I język, i posługujący się nim ludzie zostały na potrzeby powieści wymyślone. Zdarzenia z obu planów czasowych ściśle się ze sobą łączą. Po pierwsze dzięki rękopisowi Oresta, który w pewnym momencie wpada w ręce Jarosza, a po drugie dzięki pewnej tajemniczej melodii - owego tytułowego tanga śmierci. Miało ono moc niezwykłą, ten, komu grano ją, gdy umierał, stawał się poniekąd nieśmiertelny - odradzał się w kolejnych pokoleniach, nie zdając sobie z tego sprawy. I znowu dopiero moc usłyszanej melodii tanga mogła mu świadomość przeszłości przywrócić.

I tu muszę wyjaśnić, dlaczego w pewnym momencie zaczęłam żałować, że na "Tango śmierci" się skusiłam. Nie raz dawałam w tych notkach wyraz mojej niechęci do wszelkiej maści fantastyki. A tu wątek fantastyczny staje się bardzo silny. Wszystko, co łączy się z odtwarzaniem melodii tego jedynego w swoim rodzaju tanga, poszukiwaniem wiadomości na jego temat, a wreszcie użyciem jego mocy, pisane jest w porządku fantastycznym. Jakoś jednak przestało mi to doskwierać, bo przyjemność z lektury była, do czasu, o czym za chwilę, ogromna. Kilkudniowa wyprawa Oresta w głąb biblioteki Ossolineum, która okazuje się biblioteką niezwykłą, bo żywą na wiele sposobów, opowiedziana została pysznie. Obraz jego wędrówki był tak sugestywnie przedstawiony, że odcisnął się w mojej wyobraźni bardzo silnie. Kiedyś przeżyłam coś podobnego, czytając pierwszą część "Władcy pierścieni" Tolkiena. (Odpadłam w połowie drugiej i lektury nigdy nie skończyłam, chociaż pierwsza sprawiła mi wielką przyjemność.)

Powieść Jurija Wynnyczuka to zabawa wieloma konwencjami. Znajdziemy tu wątek sensacyjny, moim zdaniem jakoś pod koniec puszczony, historie łotrzykowskie, znakomite, barwne opowieści w iście hrabalowskim stylu. Są tu nawiązania do popkultury, Dan Brown czy Borghese i Umberto Eco. Uczciwie przyznaję, że te trzy aluzje wymieniam za recenzentami - Dana Browna nigdy nie czytałam, czego nie żałuję, niestety to samo muszę napisać o Borghesie i  Umberto Eco, czego trochę się wstydzę. 

Ale "Tango śmierci" to nie tylko powieść zabawna, pełna barwnych typów, trzymająca w napięciu za sprawą tajemnicy. Tak jest rzeczywiście do pewnego momentu. Przedwojenny Lwów jawi się niczym mityczna rajska kraina, gdzie wszyscy żyją w zgodzie i radości. A dzieje się tak, ponieważ poznajemy go z perspektywy Oresta, młodego chłopaka niestroniącego od wszelkich drak i kłopotów. Dlatego  wierzymy, że może nie dostrzegać konfliktu polsko-ukraińskiego czy polskiego antysemityzmu, który w latach trzydziestych rozbujany był już na dobre. Ale ta sielanka trwa do czasu i wtedy tonacja się zmienia. Cezurę stanowi oczywiście wybuch wojny, która zmiotła tamten arkadyjski świat. Najpierw Rosjanie, potem Niemcy. A swoją drogą czytając o radzieckiej okupacji Lwowa, trudno uciec od wrażenia, jak wszystko się powtarza. Grabieże, krępowanie rąk drutem i strzelanie w tył głowy - to dzieje się teraz w Ukrainie niemal na naszych oczach. Niby coś tam na temat okupacyjnej historii Lwowa wiedziałam, ale na pewno nie aż tyle, a poza tym zebrane razem robi duże wrażenie. Ale jak to bywa, przeszłość nieznana jest także współczesnym mieszkańcom miasta. Dla Jarosza jest ona tak tajemnicza jak owo starożytne Arkanum dla zwykłych śmiertelników. Nieoczekiwanie dla siebie odkrywa ją za pośrednictwem notatek Oresta i historii tanga śmierci. 

Bardzo ciekawa książka, która sprawi przyjemność i tym, którzy w literaturze szukają czegoś więcej, i tym, którzy po prostu łakną rozrywki i przyjemności płynącej z lektury. 

Artem Czech "Punkt zerowy"

Po „Dzielnicy D ” natychmiast zabrałam się za wcześniejszą książkę
ukraińskiego pisarza Artema Czecha - „Punkt zerowy” (Warsztaty Kultury 2019; przełożył Marek S. Zadura). Ten tytuł znany jest znacznie lepiej, bo w roku 2020 znalazł się w finale Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. To trochę reportaż, trochę esej, trochę zapiski prowadzone przez ponad rok spędzony przez autora w ukraińskim wojsku, do którego został powołany. Od wiosny 2015 roku do lata 2016. Przypominam, że wtedy już od roku trwała wojna w Donbasie. W krótkich rozdziałach Artem Czech relacjonuje ten czas, pisze o miejscach, w których przebywa, o spotkanych ludziach, no i snuje refleksje, rozmyśla nad sytuacją swoją i innych żołnierzy dzielących z nim los. Dlaczego nie sięgnęłam po „Punkt zerowy” wtedy, kiedy znalazł się w finale prestiżowej nagrody? Pewnie odstraszył mnie temat - być może po lekturze znakomitego „Internatu” Serhija Żadana nie chciałam wracać do wojennej problematyki. A może chodziło o to, że to także książka o wojsku? A to mnie śmiertelnie nudzi. Tak czy inaczej przeczytałam „Punkt zerowy” dopiero teraz.

Zacznę od refleksji, do których skłoniły mnie porównania do przywołanego przed chwilą „Internatu”. Żadan w swojej powieści opowiada o wybuchu wojny w Donbasie, o jej pierwszych godzinach i dniach. Przedstawia przede wszystkim wojenny chaos i zdezorientowanych cywilów, którym nagle zawalił się świat. Opowiada o ludziach, których wojna zastała czasem gdzieś w drodze, którym przerwała codzienność. Pisze o bezradności, nieumiejętności, co zrozumiałe, odnalezienia się w nowej sytuacji i o strachu. Tymczasem Artem Czech znalazł się na froncie rok później, kiedy konflikt wszedł w fazę zamrożoną, w jakiej trwał przez kolejne lata aż do 24 lutego. Wszyscy przez te miesiące zdołali się do niego jakoś przyzwyczaić. Mieszkańcy nieogarniętej wojną większej części Ukrainy i mieszkańcy terenów przyfrontowych. Także sami żołnierze.

Gdzieś tam na obszarze krajowym wojna przyhamowała swoje istnienie. Wojna przestała być w modzie. Patriotyzm już dawno jeśli nie wywietrzał jak zapach perfum sprzed tygodnia, to co najmniej się skomercjalizował. O patriotyzmie mówi  tylko prezydent. Cała reszta milczy. Nawet nie chodzi na pogrzeby poległych. Umieranie też nie jest modne. Zwłaszcza na wojnie. 
 
Wojny łatwo nie zauważyć. Jakkolwiek paradoksalnie by to nie brzmiało... Wojny nie ma w tych tradycyjnych obszarach, w których przywykliśmy ją postrzegać. Naszych miast nie bombardują, naszych żon nie gwałcą, nasze dzieci nie idą do partyzantki do lasu. Dlatego wojny u nas nie ma. Ona jest tam, gdzie nas nie ma . Większości  z nas. Ale nie wszystkich. („Wojna – nie jest modna”)
 
Po przeszkoleniu dziesięć miesięcy autor spędził na linii frontu niedaleko miejscowości Popasna. W dniach, kiedy piszę tę notkę, często słychać tę nazwę w wiadomościach, dziś toczą się tam intensywne walki. W tamtym czasie żołnierze mieszkali w ziemiankach, a obie strony ostrzeliwały się wzajemnie z różną intensywnością. Nie było wielu ofiar. Jeśli się dobrze zapłaciło, można było  z Popasnej wrócić na linię frontu taksówką. A w samej Popasnej toczyło się jakieś życie. Działały sklepy, nawet kawiarnie, cukiernie, w których żołnierze kupowali urodzinowe torciki (takiego słowa używa autor – nie torty, ale torciki), ludzie mieszkali w domach, w których część okien pozabijano dyktą, w niektórych blokach wyższe piętra straszyły szczerbami, ale życie toczyło się swoim ustalonym trybem. Nie tak jak przed wojną, ale jakoś. Na front od czasu do czasu przyjeżdżali wolontariusze z darami. Kiedy Artem Czech siedział w okopach, jego żona, poetka Iryna Cyłyk, wydała książkę i wyruszyła na spotkania z czytelnikami. Także do Donbasu. Z dala od linii frontu życie toczyło się normalnie. Gdy Artem Czech dostał przepustkę, aby się tam z nią spotkać, mieszkali w dobrym hotelu, rano schodzili na śniadanie. A na samym froncie? Niewiele się działo, czekanie i w dużej mierze nuda. Chociaż brzmi to nieprawdopodobnie, zwłaszcza dziś, do wojny można się przyzwyczaić, po prostu staje się nudna. („Tacy ludzie, tacy monumentalni”)

Ale oczywiście to nie jest tak, że życie na froncie nie przynosi kosztów. Przynosi i to olbrzymie. Artem Czech pisze o poczuciu nieprzystawalności i nierzeczywistości spowodowanym nagłym wyrwaniem z poprzedniego życia i kontrastem między tym, co robił jeszcze niedawno, a co robi na froncie. Jak pisze: Tutaj bardzo wiele rzeczy traci sens. Ścieżki rowerowe, wizy do Europy, babeczki jedzone w ulubionej kawiarni. To wszystko, o co zabiegał w poprzednim życiu. O linii frontu, gdzie przebywa, mówi, że jest tam jak w średniowieczu. („Doskakaliśmy się”) Poza tym trudno będąc tam, nie myśleć o śmierci. Chociaż wojna toczy się niemrawo, to jednak można zginąć. Czy się boi? Raczej następuje proces racjonalizacji i pogodzenia się z tym, że i jemu może przytrafić się coś złego. Im bliżej do terminu demobilizacji, tym większe poczucie, że jednak się uda. Pojawiają się wreszcie pytania: po co tu jest, czy warto, czy to ma sens? Czy jest wściekły, że musi siedzieć w okopach, czy przyjmuje to jako swoją powinność? Oczywiście to drugie. Ktoś musi, żeby nie puścić ich dalej. To niemal wierny cytat. Ale to wszystko jest płynne. Bo kiedy trafia na przepustkę do tamtego dawnego świata, po kilku dniach to świat wojny wydaje się odległy i dziwny. 
 
No tak, wiem, żołnierze są po to, żeby cierpieć niewygody i w miarę możliwości bronić ojczyzny. (…) Dlatego teraz taplasz się w błocie, sadzy i oleju napędowym, dzielisz dach ziemianki z drobnymi gryzoniami, śpisz z otwartymi oczami i wierzysz w niewidzialne szczęście, żeby potem z czystym sumieniem i w wolnym od zgnilizny państwie jechać na nowiuteńkim niebieskim cruiserze prościuteńko do Europy. („Doskakaliśmy się”)
 
Na pewno wielu osobom towarzyszy pytanie, czy wypada, kiedy trwa wojna w Ukrainie, cieszyć się przyjemnościami życia. Też miewam wyrzuty sumienia, ale ktoś mądry, nie pamiętam już kto, powiedział (?), napisał (?), że w końcu Ukraińcy biją się o to, aby móc jeździć tymi ścieżkami rowerowymi i chodzić na ulubione babeczki do modnej kijowskiej kawiarni.

I na koniec jeszcze jedna refleksja. Obraz ukraińskiej armii, jaki wyłania się z książki Artema Czecha, jest oględnie pisząc, niezbyt pochlebny. Bałagan, sprzeczne rozkazy, bieda, kradzieże, alkohol, kontrabanda i inne podobne zjawiska. Gdybym czytała „Punkt zerowy”, zanim wybuchła wojna, byłabym pełna obaw, co do jej losów. A przecież rzeczywistość okazała się nieoczekiwanie dla wszystkich zupełnie inna. Armia radzi sobie bardzo dobrze, coraz śmielej mówi się o tym, że i bitwa o Donbas może zostać wygrana. (Teraz już wiadomo, że raczej żadnej bitwy nie będzie.) Co się stało? Czy w ciągu tych kilku lat zaszła taka zmiana, czy nie było aż tak źle, jak widział to autor? No i Ukraińcy nie mają wątpliwości, że muszą walczyć. Zadaję sobie jeszcze jedno pytanie: jeśli ta wojna jednak nie skończy się szybko, będzie trwała latami, czy znowu przejdzie w taką fazę pełzającą i będzie wyglądała tak, jak opisał to Artem Czech w swojej książce?

Chyba nikt nie ma wątpliwości, że „Punkt zerowy” warto przeczytać.

Artem Czech "Dzielnica D"

Przyznaję, że i ja uległam fali wzmożonego zainteresowania

literaturą ukraińską. Na swoje usprawiedliwienie, że dopiero teraz, mogę dodać, iż wcześniej też zdarzało mi się czytać książki pisarzy z Ukrainy. Przede wszystkim już siedem lat temu odkryłam prozę Serhija Żadana i zakochałam się w niej po uszy. Zaczęło się od "Mezopotamii", natychmiast sięgnęłam po powieść "Wołoszyłowgrad", no a kilka lat temu zachwycałam się "Internatem", opowieścią o wybuchu wojny w Donbasie. Wszystkie trzy tytuły cały czas są dostępne! A niedawno wydawnictwo Czarne poinformowało, że wznowi wcześniejsze książki Żadana, dwa zbiory opowiadań i jedną powieść. Już nie mogę się doczekać! Jeszcze wcześniej przeczytałam znakomitą powieść Oksany Zabużko "Muzeum porzuconych sekretów", a ostatnio sięgnęłam po jej pierwszą głośną książkę "Badania terenowe nad ukraińskim seksem". Niewiele? Tak, ale wśród moich znajomych, oczytanych humanistów, nikt nie znał nawet tych nazwisk! Ja potrafię wymienić jeszcze kilka innych, o których słyszałam, zanim zaczęła się ta bestialska wojna, bo się nimi interesowałam, ale z różnych przyczyn nie sięgnęłam po ich książki. To choćby uważany za jednego z najwybitniejszych ukraińskich pisarzy Jurij Andruchowycz (Kilka razy przymierzałam się do lektury jego powieści, ale obawiałam się ich nadmiernej groteskowości, może niesłusznie.), Natalka Śniadanko czy Kateryna Babkina (Jej książkę "Nikt tak nie tańczył jak mój dziadek", nagrodzoną w zeszłym roku Angelusem, mam w planach.). Niestety w Polsce poza wyjątkami literaturę ukraińską wydają małe, niszowe wydawnictwa znane nielicznym - lubelskie Warsztaty Kultury (prawdziwa kopalnia), Warstwy czy KEW (Kolegium Europy Wschodniej). Kończę ten długi wstęp, ale tym razem uważam, bardzo potrzebny, i przechodzę do ukraińskiej książki, o której dzisiaj.

Otóż bliska mi osoba poleciła mi dwa tytuły Artema Czecha. O "Punkcie zerowym" słyszałam i pewnie bym przeczytała, gdyby dostępny był ebook, bo znalazł się w 2020 roku w ścisłym finale Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego, o "Dzielnicy D" nie miałam pojęcia. Natychmiast postanowiłam nadrobić zaległości, kupiłam obie książki, chociaż papierowe. (Cóż, nie raz na tych łamach deklarowałam się jako wielbicielka ebooków, która swój ukochany czytnik traktuje jak najbliższego przyjaciela.) Jak postanowiłam, tak zrobiłam i w trzy dni połknęłam "Dzielnicę D" (Warsztaty Kultury 2020; przełożył Marek S. Zadura), a teraz, kiedy przygotowuję tę notkę do publikacji, mam już także "Punkt zerowy" za sobą, o czym za tydzień. 

Najpierw kilka słów o autorze. Czech to pseudonim Artema Czerednyka (Pisownię nazwiska podaję za wydawnictwem, w internecie można się także spotkać z wersją Cherednyk.), co ciekawe wywodzący się z czasów jego dzieciństwa, kiedy to po wizycie w Pradze tak się nią zachwycił, że opowieściami o niej zadręczał kolegów z podwórka. Urodzony w roku 1985 w Czerkasach, skończył socjologię w Kijowie. Jego dorobek mimo młodego wieku jest bardzo bogaty. Od maja 2015 roku do lipca 2016 jako żołnierz spędził kilka miesięcy na linii frontu w Donbasie. Pokłosiem tych doświadczeń jest właśnie "Punkt zerowy". Roczny pobyt w wojsku, na wojnie, przerwał pisanie "Dzielnicy D", którą dokończył po powrocie do domu. Teraz też jest w wojsku.

"Dzielnica D" to niby zbiór opowiadań, ale śmiało można traktować ją jak powieść, bo łączą ją w całość postacie, które są głównymi bohaterami poszczególnych rozdziałów, a potem przewijają się w innych, tytułowa dzielnica D w Czerkasach składająca się z wybudowanych w latach sześćdziesiątych czteropiętrowych bloków w miejsce wyburzonych domków, a właściwie dwa jej ostatnie bloki,  wreszcie sam narrator, alter ego autora, który opowiada o mieszkańcach dzielnicy, o sobie i swoich związkach z nimi. Sporo też można się dowiedzieć o jego rodzinie. Mieszają się czasy, mieszają się ludzie - nie jest to opowieść chronologiczna, punktem wyjścia zawsze jest człowiek. Bywa, że trudno się zorientować, które zdarzenia miały miejsce, kiedy Ukraina odzyskała niepodległość, a które gdy była jedną z radzieckich republik. 

Te dwa bloki, o których opowiada narrator, to ludzki tygiel.  Ich starsi mieszkańcy, z pokolenia dziadków, najczęściej przybywali do Czerkasów z różnych stron Związku Radzieckiego, często z małych wiosek, bo tu przyciągał ich rozwijający się przemysł, nieodwracalnie zmieniając tkankę miasta. Pokolenie rodziców i wnuków, najczęściej, było już urodzone tu. Ci starsi w Czerkasach znaleźli swój port docelowy, ci młodsi marzyli, aby z miasta uciec. Niektórym się udawało, znikali, a słuch po nich zaginął, inni na zawsze tu utkwili, pogrążając się w marazmie. Wszyscy szukali szczęścia, ale większość z nich go nie znalazła, chociaż dla tych przyjezdnych Czerkasy były pierwszym krokiem ku niemu. Albo nie próbowali, a tylko o nim mówili, albo coś podcięło im skrzydła, wyrywali się do wielkiego świata, aby wrócić i zostać w Czerkasach na zawsze. Tak, gdybym miała znaleźć jakiś wspólny mianownik dla większości bohaterów tej książki, będzie nim właśnie to - zawiedzione nadzieje, niespełnienie, rozczarowania. I nieważne, z jakich rodzin pochodzili, proletariackich, inteligenckich czy tych, które przybyły tu ze wsi. Artem Czech opowiada o nich z dwóch perspektyw - dziecka i nastolatka oraz człowieka dorosłego, któremu udało się uciec do Kijowa, skończyć studia. Mimo wszystko co jakiś czas wraca, spotyka się z dawnymi przyjaciółmi, zamieni kilka słów z sąsiadami, wspomni tych, którzy zniknęli. Co się z nimi stało? Umarli, wyjechali? Najczęściej nie wiadomo, są tylko opowieści, różne wersje ich życiorysów. 

Chociaż uciekł, sam używa takiego słowa w prologu, zmienił środowisko, to o swoich dawnych kolegach, przyjaciołach, dziewczynach, w których się kochał, sąsiadach opowiada z czułością i zrozumieniem dla ich losów. Mimo że  dużo w ich życiu przemocy, alkoholu, szemranych interesów, biedy, chorób, samotności, zawiedzionych miłości, zdrad. Nie są to życia piękne, szlachetne, raczej takie, jakich nie życzylibyśmy sobie dla siebie i dla naszych dzieci. A jednak nie ma tu pogardy. Może dlatego, że i narrator mógł powielić ich los? A może dlatego, że w dzieciństwie wszystko wydawało się prostsze? Jak pisze, bał się tylko ciemności. A może wreszcie dlatego, że tamten świat go ukształtował? Dziś jednocześnie kocha swoje dzieciństwo i boi się go. Gdybym tylko bał się ciemnych pokoi, z pewnością byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Cóż, nie tak łatwo o szczęście. Nieważne, gdzie się znajdziemy, co zrobimy, czy uciekniemy, czy zostaniemy. Zresztą to tylko iluzja, że można uciec. 

Narrator nie oszczędza siebie tamtego. Chociaż urodzony w inteligenckiej rodzinie i od dzieciństwa zapisywany na rozmaite zajęcia dodatkowe, co nie było dane jego kumplom z podwórka, tak jak oni szybko poznaje smak papierosów, alkoholu, posługuje się wulgarnym językiem, spędza czas na podwórku między blokami, drwi z sąsiadów, dokucza rówieśnikom, zamieszany jest w różne szczeniackie wygłupy i ekscesy. Ale jednocześnie zdobywał nieodkryte lądy, jak pisze. To wszystko razem go ukształtowało. Co sprawia, że jednak ucieka? Czy wymarzony  spacer po dachu, na który, kiedy miał sześć lat, zabrał go ojciec? Dachu, z którego widać dalej, więcej, z innej perspektywy? Czy tamten pierwszy tak głęboko w nim utkwił, mimo iż kolejny z kumplami wiele lat później już nie przyniósł takiej ekscytacji? To oczywiście metafora, ale jakże pojemna.

I na koniec koniecznie muszę wspomnieć o tym, co może najważniejsze. Te opowieści pewnie nie robiłyby takiego wrażenia, gdyby nie język, jakim zostały podane. Tak, ich siła tkwi w języku. Czasem dosadnym, prostym, wulgarnym, czasem nasyconym wyobraźnią, barwnym, poetyckim. 

... pragnął od życia wyłącznie lekkości, słonecznego światła, szmaragdowego cienia i wesołego upojenia alkoholem.

Czy nie pięknie powiedziane? Jednym słowem fascynująca książka.  

Ota Filip "Siódmy życiorys"

Jeśli ktoś dotąd nie zwrócił uwagi na serię Klasyka wydawnictwa

Czarne, powinien zrobić to czym prędzej. Właśnie przeczytałam znakomitą książkę słabo znanego w Polsce pisarza Oty Filipa "Siódmy życiorys" (2022; przełożył Jan Stachowski) wydaną w tej serii. To literatura przez duże L, gęsta, opowiadająca o sprawach najistotniejszych, a jednocześnie znakomicie się ją czyta. Odnalazłam w niej pewne podobieństwa do prozy mojego ulubionego Josefa Skvorecky'ego. (O trzech książkach Svorecky'ego, o których pisałam, można przeczytać tu, tu i tu.)  Mieszankę zdarzeń tragicznych, doświadczeń granicznych i jednocześnie barwną opowieść o codzienności zaprawioną humorem. 

Warto na początku podać kilka informacji o samym autorze. Urodzony w 1930 roku w Ostrawie, w roku 1968 za rozpowszechnianie antyradzieckich ulotek spędził kilka miesięcy w więzieniu, a w 1974 został zmuszony przez komunistyczną władzę do wyjazdu z kraju. Zamieszkał w Niemczech, gdzie pisał i pracował jako dziennikarz. Zmarł w roku 2008. Uważany jest za jednego z najważniejszych czeskich pisarzy emigracyjnych. Ale ten oficjalny krótki życiorys nie oddaje dramatu jego życia. O tym można dowiedzieć się ze wstępu Andrzeja S. Jagodzińskiego do wydanej właśnie książki. Otóż w roku 1998 niemiecka telewizja pokazała film dokumentalny oskarżający szanowanego i znanego pisarza o to, że w latach pięćdziesiątych przyczynił się do aresztowania i skazania kilku swoich kolegów z wojska. Jego syn, profesor matematyki na jednym z niemieckich uniwersytetów, załamał się i popełnił samobójstwo. Załamał się też Ota Filip. Jakiś czas później za radą psychiatrów postanowił opowiedzieć o tym, co kiedyś przeżył. I tak powstał "Siódmy życiorys". Andrzej S. Jagodziński we wstępie wyjaśnia, jakie było tło tego, co się wówczas wydarzyło, a Ota Filip w swojej książce opowiada jeszcze więcej o kulisach całej sprawy - nieszczęśliwym zbiegu okoliczności i przemyślnej intrydze czechosłowackiej bezpieki, która miała zrobić z Oty Filipa angielskiego agenta.

Czym jest "Siódmy życiorys"? Formalnie historią autobiograficzną obejmującą trzynaście kluczowych lat z życia przyszłego pisarza, od wiosny 1939 roku do jesieni 1952, które naznaczyły jego los. Wydawnictwo nazywa tę książkę powieścią, bo rzeczywiście jak powieść została napisana. Gdyby przeczytał ją ktoś, kto nie ma pojęcia o życiu pisarza, gdyby nie wstęp i prolog, naprawdę mógłby pomyśleć, że ma do czynienia z powieścią. Oczywiście nie ma to żadnego znaczenia, ważne, że to wybitna literatura.

Chociaż Ota Filip w dużej części opowiada o tych trzynastu latach ze swojego życia w sposób lekki, dowcipny i barwny, to są takie fragmenty, gdzie emocje biorą górę i pisarz nie przebiera w słowach. Mocno robi się już w prologu, który kończy się takim passusem:

Mam historii powyżej uszu. Życzę sobie, żeby już mi dała spokój, żeby ostatecznie o mnie zapomniała.

W tym samym prologu pisze:

... w sercu Europy połamała mnie, przemieliła i w końcu wypluła na dalsze życie skurwiona historia, którą wtedy władali dwaj zbrodniarze - Hitler i Stalin.

Gdzieś rzuca zdanie: Co za kurewski świat!

Takich fragmentów pisanych z bebechów, z wściekłością jest w książce znacznie więcej.

Pasmo nieszczęść zaczęło się dla niego w roku 1939, kiedy to ojciec, wyjątkowy konformista, człowiek myślący tylko o sobie, zaczął kolaborować z Niemcami, czego konsekwencją było między innymi to, że zapisał swojego syna do niemieckiej szkoły. Mały Ota nagle znalazł się w obcym sobie środowisku, bez znajomości języka, nigdzie już nie był u siebie. W niemieckiej szkole tacy jak on traktowani byli z pogardą, uważani za Niemców gorszej kategorii. Z kolei przez swoich czeskich kolegów też został odrzucony. Przejmujące są fragmenty, kiedy błaga ojca, aby nie kazał mu iść do nowej szkoły. Ale kolaboracja ojca z Niemcami miała też konsekwencje w dalszym życiu Oty Filipa. Po wojnie długo nie miał czechosłowackiego  dowodu i formalnie uważany był za Niemca, a potem, kiedy musiał odsłużyć wojsko, trafił do karnych batalionów pracy, gdzie zsyłano synów wrogów nowego systemu, o złym, burżujskim pochodzeniu. Miarą upodlenia była nie tylko ciężka praca, ale także ubrania po niemieckich żołnierzach, jakie im przydzielono. Jego sytuacja byłaby jeszcze gorsza, gdyby nie opieka wujka, brata mamy, zdeklarowanego komunisty-idealisty, który dzięki swoim znajomościom z czasów wojny mógł chociaż trochę rozciągnąć nad nim ochronny parasol.

Stosunek do ojca to ważna część książki. Ojciec wielokrotnie stawiał go w sytuacjach, w jakich nigdy nie powinien postawić kilkunastoletniego syna. Nie miał skrupułów i chcąc się wywinąć od niebezpieczeństwa, zrzucał na niego rozmaite zadania, które w razie wpadki mogły skończyć się nawet śmiercią. Ota długo miotał się pomiędzy nienawiścią, żalem, a poczuciem obowiązku wobec niego. Najbardziej dramatyczna z sytuacji, która naznaczyła kilkunastoletniego chłopaka traumą, stawia w niekorzystnym świetle również matkę. Nie potrafiła, albo nie chciała, zaprotestować. Stanęła po stronie męża, a już czarę goryczy przelał fakt, że Ota nie usłyszał w tamtej chwili żadnego ciepłego słowa, żadnych wyrazów zrozumienia i otuchy. Żadnego wrócisz, będzie dobrze, kochamy cię.

Historia Oty Filipa to opowieść o człowieku, który urodził się w złym czasie i w złym miejscu i wpadł w bezlitosne tryby Historii. Te trzynaście lat z jego życia to zmagania z losem, próba przechytrzenia go i ustawienia się w beznadziejnej sytuacji, aby jakoś trwać. Nie wymagał wiele - po prostu świętego spokoju, aby cieszyć się zwyczajnym życiem. Drobiazgami - wieczorem spędzonym z dziewczyną, piwem wypitym w towarzystwie kumpli, pracą, która pozwala związać koniec z końcem. Wcale nie chciał uciekać z komunistycznego raju, co, zanim opadła żelazna kurtyna, było jeszcze przy odrobinie sprytu i rozwagi możliwe. W tamtym czasie i w tamtych warunkach, z garbem, który wrzucił mu na plecy ojciec-kolaborant, zrealizowanie tych prostych pragnień wymagało wielkiej ekwilibrystyki. I długo ta sztuka mu się udawała, dopóki za sprawą głupiego żartu jednego z przyjaciół, zbiegu rozmaitych okoliczności i intrygi służb bezpieczeństwa, nie znalazł się w sytuacji bez wyjścia. 

Ota Filip  to, co mu się przydarzyło, pokazuje znakomicie jednocześnie z perspektywy makro i mikro. Ta pierwsza uświadamia, że człowiek jest tylko trybikiem w machinie, robakiem, jak pisze, pionkiem, od którego nic nie zależy, Historia i jej macherzy decydują za niego. Ale jest jeszcze perspektywa mikro. To ciężar podejmowanych  decyzji, kiedy człowiek znalazł się w matni, w sytuacji, z której każde wyjście jest złe. Co zrobić - zostać bohaterem, co w tym wypadku oznacza niemal pewną, bezsensowną śmierć, z której nic nikomu nie przyjdzie, czy ratować siebie, mając świadomość, że pociągnie się za sobą innych? Ta druga decyzja oznacza też ocalenie życia kolegów, niektórych wbrew ich woli. Przed takim diabelskim dylematem stanął autor. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, bo nie widząc innego wyjścia, wciągnął w swoją sprawę wujka komunistę-idealistę, który poznawszy tajemnicę siostrzeńca, również musiał dokonywać dramatycznych wyborów.

Ota Filip jest w swoich zwierzeniach bardzo szczery. Pokazując cały skomplikowany splot wydarzeń, który zaczął się od głupiego żartu kolegi uwielbiającego teatralizować szarą rzeczywistość, a potem stał się wypadkową ambicji, lęków, pragnień rozmaitych osób, nie wybiela siebie. Bierze na siebie ciężar decyzji, jaką podjął, aby ratować się przed bezsensowną śmiercią, a w wyniku której kilkanaście osób trafiło do więzienia na parę miesięcy lub, częściej, na kilka lat.

A wszystko także przez nasze naiwne rojenia o ucieczce w świat, o którym ubrdaliśmy sobie, że jest ogromną jasną salą pełną jazzu i wolności.

Na koniec jeszcze raz podkreślę, że oprócz dramatycznego wymiaru jest w tej powieści-niepowieści wiele barwnych, pysznych anegdot czerpanych z samego życia, podszytych ironią i uśmiechem. 

Oksana Zabużko "Badania terenowe nad ukraińskim seksem"

Powieść Oksany Zabużko, chyba najbardziej znanej w Polsce

ukraińskiej pisarki, "Badania terenowe nad ukraińskim seksem" (W.A.B. 2003; przełożyła Katarzyna Kotyńska; właśnie ukazało się wznowienie w wydawnictwie Agora w tym samym tłumaczeniu) miałam na swojej półce od dawna. Jeszcze nie wirtualnej, ale tej z papierowymi książkami. Nie pamiętam, czy kupiłam ją jako pierwszą, czy po lekturze znakomitego "Muzeum porzuconych sekretów", które w Polsce ukazało się w roku 2012 w tym samym wydawnictwie i tłumaczeniu. No i swoje przeleżała. Teraz wzięłam się za nią z kilku powodów. Pierwszy oczywisty - nie tylko mnie dopadło wzmożone zainteresowanie literaturą i kulturą ukraińską. Drugi - w tych trudnych czasach jakoś ciągnie mnie do beletrystyki. Kolejne łączą się bezpośrednio z osobą samej pisarki. Właśnie Agora wydała zbiór jej esejów, który bardzo chcę przeczytać, a w związku z promocją książki Oksana Zabużko przyleciała do Polski ... w przeddzień wybuchu wojny. I na razie została. Spotykając się z czytelnikami, opowiada o swojej ojczyźnie, jest ambasadorką jej sprawy. W czasie wieczorów autorskich i w licznie udzielanych wywiadach nie stroni od rozmów o aktualnych wydarzeniach. A mówi znakomicie i co najważniejsze wcale się nie powtarza. Najpierw wysłuchałam dwóch rozmów podcastowych, a potem byłam na spotkaniu. Zastanawiałam się nawet, czy warto jeszcze iść, przecież nie powie już nic nowego. A jednak byłam w błędzie! No i niemal od razu zabrałam się za "Badania terenowe nad ukraińskim seksem".

Pamiętając mój zachwyt nad "Muzeum zaginionych sekretów", przystępowałam do lektury "Badań" z przekonaniem, że tę niewielką objętościowo powieść połknę w krótkim czasie. Okazało się jednak, że nie jest to rzecz łatwa w czytaniu. Język i konstrukcja stawiają opór. Bardzo długie, rwane zdania, niechronologiczna, poszarpana narracja, narratorka czasem opowiada o sobie jak o obcej kobiecie, używając form trzecioosobowych - to wszystko sprawia, że lektura wymaga skupienia i uwagi. Narracja nie płynie wartko. Wielokrotnie wracałam do niektórych fragmentów. Musiałam trochę poobcować z tą powieścią, aby zorientować się, kto jest kim. Czy narratorka opowiada tylko o sobie, czy też o innej kobiecie? Czy o jednym mężczyźnie, czy o dwóch? Te wątpliwości oczywiście rozstrzygnęłam dość szybko, pozostałych trudności nie da się przeskoczyć. Dlatego jeśli ktoś teraz potrzebuje prozy, która płynie potoczyście, niech lekturę "Badań terenowych nad ukraińskim seksem" odłoży na spokojniejszy czas, a w zamian trzeba koniecznie przeczytać "Muzeum zaginionych sekretów". Powieść opasłą, ale arcyciekawą, niestawiającą przed czytelnikiem aż takich wymagań, no i pozwalającą lepiej poznać historię naszych sąsiadów i ich samych.  

Teraz jednak wracam do "Badań". Powieść ukazała się w Ukrainie w roku 1996, szybko stała się tam bestselerem, doczekała się przekładów, ale początkowo, jak czytam, wywołała kontrowersje. To historia kobiety, poetki i wykładowczyni uniwersyteckiej, która przebywa na stypendium w Stanach. Głównym tematem jest jej związek z poznanym kilka, kilkanaście (?), lat wcześniej ukraińskim malarzem. Z odległej amerykańskiej perspektywy analizuje tę relację. Robi wiwisekcję, szuka błędów. Jest bardzo samotna - albo upora się ze swoimi emocjami, albo pogrąży w rozpaczy i depresji. Sprawy nie ułatwia fakt, że przebywa w Stanach. Czuje się tym bardziej sama i niezrozumiana. Także jako poetka i Ukrainka. Amerykanie mają swoje problemy, żyją w innym świecie, Ukraina to dla nich odległy, egzotyczny kraj.  

Bohaterka spotkała starszego od siebie malarza w czasie jakiegoś festiwalu literackiego, który odbywał się gdzieś poza Kijowem. Skoczyła w tę relację na główkę, nie badając, czy dno jest bezpieczne. A nie było. To uczucie toksyczne, oparte na patriarchalnych relacjach. Chociaż wykształcona, znana i samodzielna, w tym związku podporządkowuje się jemu. Także w łóżku. Nie liczą się jej pragnienia i potrzeby, liczy się to, co on lubi. Bohaterka próbuje dociec, dlaczego tak jest. Dlaczego ukraińskie kobiety są skazane na takie miłości? Czy rzeczywiście są? 

... wychowali nas mężczyźni, wyjebani jak się tylko dało, na wszystkie strony, że potem tacy sami faceci z nami spali i że w obu przypadkach robili z nami to, co inni faceci robili z nimi? I że przyjmowałyśmy ich i kochałyśmy takimi, jakimi byli, bo odrzucenie ich było równoznaczne z opowiedzeniem się po stronie tamtych obcych? Że jedyny wybór, jaki miałyśmy i mamy, to między ofiarą i katem: między nieistnieniem a istnieniem-które-zabija? 

Oczywiście dziś te problemy nie mają już takiej siły rażenia. Nie jest tak, że wszystko się zmieniło i wszędzie, ale kobiety odzyskały głos, mówią o swoich potrzebach, także seksualnych. Dlategoprawdopodobnie inny byłby mój odbiór tej powieści, gdybym przeczytała ją wtedy, kiedy wyszła. I nie chodzi tylko o dominujący wątek - nieudanej miłości, z której bohaterka chce się wyleczyć. Także o sprawy ukraińskie, które też są tematem książki. Dziś wiem znacznie więcej o historii Ukrainy, o czasach transformacji, o jej aspiracjach do przynależności do zachodniego świata, niż wiedziałam wtedy, kiedy powieść się w Polsce ukazała. Także dzięki Oksanie Zabużko i jej "Muzeum porzuconych sekretów", gdzie te sprawy opowiedziane zostały znacznie dogłębniej. "Badania terenowe nad ukraińskim seksem" czytane jako drugie zdają się szkicem, wprawką przed napisaniem tej najważniejszej powieści. Jedno się nie zmieniło, przynajmniej do niedawna, do wybuchu wojny. Ukraina pozostawała dla świata Zachodu krajem marginalnym, któremu nie poświęca się dużo uwagi, którego aspiracji się nie rozumie. Bohaterka zwracając się co pewien czas w trakcie jakiegoś wykładu, bardziej wyimaginowanego niż rzeczywistego, do swoich amerykańskich słuchaczy, pragnie zatrzymać ich uwagę, ale raczej nie liczy na zrozumienie. Pozostanie samotna jako kobieta, która leczy się z toksycznego, patriarchalnego związku, i jako Ukrainka, reprezentantka sprawy swojego narodu, któremu wielu długo nie przyznawało prawa do istnienia.

Zakończę cytatem, bardzo gorzkim, niestety bardzo aktualnym. Zdesperowana narratorka ma ochotę wykrzyczeć: ... ladies and gentlemen, stworzyliśmy wspaniały świat, i przyjmijcie z tej okazji wspaniałe gratulacje od USAir, od CNN i od CIA, od urugwajskich karteli narkotykowych i rumuńskiej Securitate, od KC Komunistycznej Partii Chin i milionów morderców ze wszystkich więzień świata, od dziesiątków milionów, które pozostają na wolności, i od pięciu tysięcy poczętych w gwałtach sarajewskich bękartów, które kiedyś przecież dorosną i - zawsze niech będzie słońce!, tyle właśnie chciałam powiedzieć, dziękuję za uwagę ... 

Dziś ten cytat brzmi bardzo mocno. Kiedy nieprawdopodobne znowu stało się możliwe. I tak pewnie, niestety, będzie zawsze. Ludzkość niczego się nie nauczyła. 

Filmowe remanenty - "Spragnieni miłości", "Film balkonowy", "Lingui"

Dzisiaj o trzech kolejnych znakomitych filmach. Te obejrzałam w ciągu ostatniego tygodnia.

"Spragnionych miłości" widziałam przed laty w kinie, kiedy film miał swoją premierę. Zakochałam się w nim, nie ja jedna, zawsze marzyłam, aby zobaczyć go jeszcze raz. Nigdy nie pojawił się ponownie, na żadnych przeglądach, w telewizji też się na niego nie natknęłam. Aż tu nagle jesienią trafiło do kin pięć zrekonstruowanych cyfrowo filmów Wonga Kar Wai'a. Niestety pokazywane były krótko i nie udało mi się wstrzelić w seans. Tym razem kiedy w tygodniu przedświątecznym znienacka wróciły po raz kolejny do mojego ulubionego kina, nie mogłam odpuścić. Po latach "Spragnieni miłości" robią takie samo wielkie wrażenie. W końcu to historia ponadczasowa, uniwersalna, jaką kino i literatura uwielbiają. Historia pary nieszczęśliwych kochanków, którzy nie mogą być razem. A właściwie nie chcą, bo pragną zachować się etycznie. Zbliżyło ich sąsiedztwo i odkrycie, że ich wiecznie nieobecni małżonkowie mają romans. Powoli rodzi się uczucie, ale nie chcą być tacy jak oni. Czy dojdzie do spełnienia, czy nie, to kwestia otwarta. Film oparty jest na niedopowiedzeniach. Możemy się domyślać i spekulować. Być może "Spragnieni miłości" byliby jeszcze jednym melodramatem, gdyby nie mistrzowska robota reżyserska. Tu wszystko gra, wszystko buduje nastrój i atmosferę. Akcja rozgrywa się w latach sześćdziesiątych zeszłego wieku w Hongkongu, gdzie mieszka wielu uciekinierów z Chin. Ciasnota mieszkań, w których gnieździ się wiele rodzin, a wszyscy się wzajemnie obserwują, ciasnota wąskich zaułków, ciemne kadry, deszcz, stroje i fryzury kobiet, szczególnie głównej bohaterki, i niesamowita muzyka - to stwarza ten film. Plus subtelność - wszystko rozgrywa się w niedopowiedzeniach, w gestach, spojrzeniach, przelotnym dotyku, pomiędzy słowami. Trudno nie poddać się atmosferze, trudno się nie zadumać i nie wzruszyć. Mistrzostwo świata. 

I coś zupełnie innego. Długo zapowiadany, poprzedzony znakomitymi recenzjami dokument Pawła Łozińskiego "Film balkonowy". Idea była prosta, a zrodziła się z trochę podobnego niezrealizowanego projektu na wspólny film obu Łozińskich, syna i jego ojca Marcela. Tu pomysł polega na tym, że reżyser ustawia na balkonie swojego mieszkania na Saskiej Kempie kamerę i czeka na przechodniów, licząc na to, że się zainteresują i zaczną rozmawiać. Jak mówi w licznych wywiadach, szybko zrozumiał, że tak się nie da - samo się nie zrobi, trzeba zagadać, więc na przynętę rzucał pytanie o sens życia. Jedni się na ten haczyk złapali, inni wykręcali. Ktoś pojawił się raz, kilku bohaterów powraca i powstaje z tego jakaś historia. Paweł Łoziński kręcił swój film dwa lata, przez ten czas przewinęło się przed jego kamerą mnóstwo przechodniów - sąsiadów bliższych i dalszych, większość to pewnie osoby, których nie znał. O czym mówią? Niektórzy o życiu, o swoich rozczarowaniach, o tęsknocie za zmarłym mężem albo przeciwnie o radości z rozstania, o dziecku, które ma przyjść na świat, o bezradności, o starości, inni cokolwiek, nawet to, że nie mają nic do powiedzenia. Jedni są śmieszni, drudzy zadziorni, jeszcze inni wzruszający. Tworzy się z tego niesamowita mozaika. Prosty, znakomity film. Mimo wszystko optymistyczny i jasny.

PS. Krzepiąca wiadomość dla tych, którzy film widzieli. W jednym z wywiadów Paweł Łoziński zdradził, że mężczyzna, który wyszedł z więzienia, ułożył sobie życie. 

Ostatni z filmów afrykański "Lingui" byłabym przegapiła. Na szczęście w porę usłyszałam, że jak najbardziej warto go obejrzeć. To historia matki i jej piętnastoletniej córki, które mieszkają na obrzeżach stolicy Czadu. Amina sama wychowuje nieślubne dziecko. Musi ciężko pracować, aby zapewnić Marii lepszą przyszłość. Nie może liczyć na rodzinę, która się od niej odwróciła. Nagle względną stabilizację burzy wiadomość, że córka jest w ciąży. To nie tylko przekreśla jej nadzieje na zdobycie wykształcenia, zostaje usunięta ze szkoły, ale rodzi obawy, że powtórzy los swojej matki. Dziewczyna chce ciążę usunąć, ale tego zabrania i religia, i prawo w jej kraju. Amina nie wie, co robić. To piękny film, ogląda się go z zapartym tchem, a mimo wartkiej akcji niepozbawiony jest poetyckiego klimatu. Z jednej strony to, co oglądamy na ekranie, budzi wściekłość na patriarchat, na męską opresję. Faceci nie dość, że nie pomagają, nie dość, że roszczą sobie prawa do ciał kobiet, to jeszcze nie pozwalają im posprzątać po sobie, czytaj tworzą prawo, które zakazuje aborcji. Tu muszę wspomnieć o "Obiecującej młodej kobiecie", która jakoś kojarzy mi się z tym filmem, może też z powodu złości na facetów. Mimo że Amina jest kobietą samodzielną, która nie raz udowodniła, że potrafi zadbać o siebie i córkę, to jednak kiedy przychodzi co do czego, styka się z opresją mężczyzn, którzy dyktują jej i jej córce, jak mają postępować. Ale film ma też swoją jasną stronę. Bo Amina pod wpływem sytuacji, pod wpływem wielkiej miłości do córki zmienia się. Już nie będzie pokornie słuchała pouczeń imama ani udawała słabą, chociaż naprawdę jest silna. Stoczy walkę. I napotka na swojej drodze inne kobiety, które będą chciały pomóc jej i Marii. Stworzy się między nimi silna więź, bo lingui oznacza właśnie więź. Tak, to także piękny film o kobiecej solidarności. Nie przepadam za słowem siostrzeństwo, ale ono pasuje tu jak ulał. I jeszcze jedno. Oglądając ten film, nie mogłam oprzeć się refleksji, że niezależnie od szerokości geograficznej kobiety mierzą się z tymi samymi problemami. Walka Aminy i Marii o usunięcie ciąży niczym się nie różni od walki, jaką stoczyła bohaterka amerykańskiego filmu "Nigdy, rzadko, czasami, zawsze". Nie przegapcie "Lingui" - to piękny, mocny film. Na szczęście więcej w nim jasności niż ciemności.

Popularne posty