Richard Flanagan "Ścieżki północy"

Długo zwlekałam z zawarciem bliższej znajomości z prozą Richarda Flanagana. Szczerze

mówiąc, książek tego, podobno, jednego z najwybitniejszych pisarzy australijskich nie miałam w swoich czytelniczych planach. Choć jest we mnie głód powieści, bardzo ostrożnie podchodzę do tego, co się ukazuje. A już szczególną ostrożność zachowuję przy wyborze prozy anglojęzycznej. Wiadomo, wszystko jest teraz naj. Najwybitniejsze, najpoczytniejsze, najważniejsze i jakie tam jeszcze. Wydawnictwo Literackie, które wydaje Flanagana, też gwarantem jakości nie jest, bo obok rzeczy ważnych czy wybitnych (dzięki za Rotha!!!) wydaje sporo książek wagi lżejszej. Nie ukrywam, że dopiero rozmowa o najnowszej powieści Flanagana w Tygodniku Kulturalnym, ochy i achy dyskutantów stały się dla mnie zachętą, aby ostatecznie jedną z jego powieści przeczytać. Postanowiłam zacząć od poprzedniej, czyli od "Ścieżek północy" (WL 2015; przełożył Maciej Świerkocki). Powieść reklamowana jest sloganem, że to australijska "Wojna i pokój" i wprawdzie to oczywiście przesada, nawet dodawać do tego stwierdzenia rytualnego moim zdaniem nie ma potrzeby, to jednak uczciwie muszę przyznać, że tym razem nie zawiodłam się i na pewno sięgnę (kiedy?) po najnowszą książkę Flanagana "Klaśnięcie jednej dłoni".

Już sam temat był dla mnie odkrywczy. Bo akcja w znacznej mierze rozgrywa się w czasie drugiej wojny na froncie azjatyckim. W naszej części świata to historia znacznie mniej znana, tymczasem równie okrutna. Młody australijski chirurg, Dorrigo Evans, trafia najpierw na front bliskowschodni, a potem do syjamskiej dżungli, gdzie z rozkazu japońskiego cesarza australijscy jeńcy wojenni mają dokonać niemożliwego - zbudować w ekspresowym tempie linię kolejową prowadzącą do Birmy. W nieludzkich warunkach, w dżungli, dziesiątkowani przez choroby, skrajnie niedożywieni wykonują katorżniczą pracę pod nadzorem okrutnych japońskich żołnierzy. Już kilka mil drogi z obozu do miejsca budowy, często w błocie, po skałach z niemal pustym żołądkiem (dwie łyżki papki ryżowej na śniadanie) to gehenna. A to tylko preludium do potwornej harówki - karczowania drzew, wysadzania skał, układania podkładów. No i wieczorem trzeba jeszcze dowlec się z powrotem do obozu. Japońscy inżynierowie stale podnoszą normy, a japońscy dowódcy nie zważając na nic, starają się sprostać tym wymaganiom, wszak tego chce cesarz, tego wymaga racja stanu. Flanagan nie szczędzi drastycznych szczegółów, bardzo drobiazgowo opisuje obozowe życie, zagłębia się w psychikę bohaterów. Dylemat jednego z żołnierzy - czy zjeść smażoną ryżową kulkę, którą jeńcy zabierają ze sobą na lunch (lunch nabiera w tym kontekście ironicznej wymowy), od razu na śniadanie, czy jednak zachować ją do południowej przerwy, a potem opis delektowania się tym paskudnym posiłkiem zajmuje kilka stron. Dzięki takiej szczegółowej narracji wchodzimy bardzo głęboko w obozowy świat.

Flanagan nie skupia się tylko na głównym bohaterze. Na to, co się dzieje, patrzymy z perspektywy różnych postaci. Dostajemy kilkanaście pełnokrwistych portretów. Także japońskich dowódców i koreańskich strażników. Poznajemy ich mentalność. Z jednej strony wzruszają się haiku, znają całe tomiki na pamięć, z drugiej są niewyobrażalnie okrutni. Dowiadujemy się, skąd bierze się ich  okrucieństwo i pogarda dla australijskich jeńców. Są ofiarami systemu, sposobu wychowania i myślenia. Bicie i policzkowanie to zwyczajna kara. Uczą się jej w wojsku. Sami z pokorą ją przyjmują, jeśli zawinią. Wszystko dla cesarza i dla ojczyzny. Właściwie każdy z nich jest też ofiarą. Szczególnie koreańscy strażnicy. Pochodzą z ubogich, wiejskich rodzin, do japońskiej armii wstępowali dla obiecanego żołdu, nie dla cesarza. Karnie poddawali się musztrze, licząc na awans społeczny i lepsze życie. Ich nadzieje nigdy nie miały się spełnić, zostawali strażnikami i nikim więcej. Po wojnie to ich amerykańskie sądy skazywały na śmierć (do celi śmierci też Flanagan nas zabiera). Japońskim dowódcom jakoś się udało. W końcu do głosu doszła wielka polityka i zbrodnie ulegały przedawnieniu.

Wojna nie oszczędza nikogo, ani ofiar, ani katów. Wyrywa ludzi z domów, łamie im życie, niszczy psychikę, demoluje rodziny, wpływa na relacje z bliskimi. Ale jednocześnie, o paradoksie, bywa najcenniejszym doświadczeniem. Tym bardziej, że nikt, kto przez to piekło nie przeszedł, nie jest w stanie naprawdę zrozumieć wojennych weteranów. Współczucie i żal dla ofiar siłą rzeczy nie wychodzą poza konwencję. Choćbyśmy się nie wiem jak starali, nie potrafimy wziąć na siebie cudzego cierpienia. To niemożliwe. Upływający czas spycha tamte wydarzenia na karty historii. Stają się notkami w encyklopediach i rozdziałami w podręcznikach zaczernionych suchymi faktami. Giną emocje. Może także dlatego, kiedy bohaterowie wrócą do domów, nie potrafią uporać się z pustką. Tylko literatura jest w stanie ocalić wojenne cierpienia i tych, którzy cierpieli. Pisząc i czytając, próbujemy zrozumieć, wejść w tamten świat.

To wojna, a gdzie miłość? Nie wiem, czy wypada przypominać, iż tołstojowska "Wojna i pokój" to także wielka historia miłosna. Uspokajam - jest i miłość. Szalona, niemożliwa, taka, która waży na całym życiu. Skupiam się jednak przede wszystkim na wątkach wojennych, bo one mnie bardziej poruszyły. No i chcąc pisać o miłości, musiałabym coś jednak zdradzić i odebrać przyjemność z czytania. A trzeba przyznać, że książka Flanagana sprawia przyjemność na tym najprostszym czytelniczym poziomie. Po prostu chcemy wiedzieć, co będzie dalej. Autor potrafi trzymać w napięciu. I choć nie opowiada historii chronologicznie, skacze swobodnie przez czas, często zdradzając, co zdarzy się w życiu bohaterów, dystansuje się od nich, patrzy z perspektywy, oddala, to jednak pewne tajemnice rozwiązuje dopiero na końcu, nieźle zaskakując czytelnika. Do samego finału komplikuje i splata losy bohaterów swojej książki.

Są też "Ścieżki północy" opowieścią o Dorrigu Evansie. Kobieciarzu, trochę karierowiczu, człowieku pełnym ułomności i słabości. Jeśli go lubimy, to dlatego, że swój egzamin z człowieczeństwa zdał w jenieckim obozie. Był tam lekarzem w prymitywnym szpitalu i dowódcą australijskich jeńców. Dokonywał cudów, próbując leczyć chorych, operować rannych, łagodzić cierpienia umierających. Stał za swoimi żołnierzami murem. Położenie, w jakim się znalazł, zmuszało go do dokonywania wyborów nie do udźwignięcia. Jednocześnie musiał zmierzyć się z osobistą tragedią. To w czasie wojny Dorrigo stał się postacią tragiczną, rodem z antycznej tragedii. W czasach pokoju był człowiekiem miałkim. Gdzie jest prawda o nim?

Tak, "Ścieżki północy" to bardzo dobra powieść. Im więcej o niej myślę, tym bardziej się w tym utwierdzam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty