Kiedy tylko w zapowiedziach wydawniczych zobaczyłam reportaż Aleksandry Łojek
"Belfast. 99 ścian pokoju" (Czarne 2015), od razu wiedziałam, że muszę go przeczytać. Irlandię Północną powinniśmy kojarzyć z konfliktem, a właściwie wojną domową, kiedyś bardzo medialną, dziś medialnie zapomnianą, bo tak zwane porozumienia wielkopiątkowe z roku 1998 oficjalnie ją zakończyły. Powinniśmy, ale że niekoniecznie tak jest, dowodzi opowiedziana w książce historia młodego polskiego małżeństwa, które Irlandię Północną potraktowało jak każdy inny region Wielkiej Brytanii i skuszone niskimi cenami postanowiło tam zamieszkać. W tym akurat nic złego nie ma, autorka tej książeczki też tam osiadła. Różnica polega na tym, że ona zrobiła to świadomie, znała historię tego miejsca i mniej więcej wiedziała, jak żyje się tam teraz, a opisywane przez nią małżeństwo nie miało o tym pojęcia. Skuszeni wyjątkową okazją kupili świetny dom za niewielkie pieniądze. Już pierwszej nocy przekonali się, jaki błąd popełnili. Dom był tani, bo stał na terenie jednego z interfejsów. Szczęśliwy pośrednik wykorzystał naiwność cudzoziemców nieznających miejscowych realiów. Czym jest interfejs i dlaczego lepiej tam nie mieszkać? O tym i ja nie wiedziałam, jak i o wielu innych sprawach, które są tematem reportażu Aleksandry Łojek.Pamiętam, jak bardzo się zdziwiłam, kiedy kilka lat temu otworzono połączenie lotnicze z mojego miasta do Belfastu. Kto tam będzie latał i po co? W książce, którą właśnie przeczytałam, znalazłam dwie odpowiedzi. Po pierwsze mieszka tam sporo Polaków, po drugie Irlandię Północną odwiedza coraz więcej turystów. Ci ostatni zwabieni informacją, że Belfast uznany został przez któryś z przewodników, a potem potwierdził to swoim autorytetem National Geografic, za jedno z dwunastu najciekawszych turystycznie miejsc na świecie, na pewno wywiozą z tego pięknego rzeźbionego w czerwonej cegle miasta cudowne wspomnienia i wspaniałe wrażenia. Najprawdopodobniej zachwyci ich też krajobraz. Jeśli turysta nie wychyli nosa poza zadbane, kolorowe, gwarne centrum, a po co miałby to robić, z pewnością przewodniki informują, do których miejsc nie należy się zapuszczać, nie będzie miał pojęcia, że miasto nadal toczy choroba. Choroba nienawiści, choroba podziału zmieszana z chorobą biedy i wykluczenia. Ta mikstura powoduje, że Irlandię Północną, a szczególnie Belfast nadal trudno uznać za miejsce takie jak inne. Bo toczy się tu obok oficjalnego, drugie, podskórne życie. To świat rządzony przez organizacje paramilitarne, które nadal wykonują wyroki i które pilnują porządku, wyręczając policję w dzielnicach biedy. Najlepiej zapomnieć, nie wiedzieć, milczeć. Więc żyć się w Belfaście da, ale trzeba wiedzieć jak. Konieczna jest specjalna instrukcja obsługi. I taką instrukcją, na pewno z konieczności w pigułce, jest reportaż Aleksandry Łojek. Dla mnie odkrywczy, bo mimo że nie byłam tak naiwna jak opisane w książce polskie małżeństwo, to o współczesności tego zapomnianego zakątka Europy miałam niewielkie pojęcie.
A Irlandia Północna to obszar ciągle jeszcze nękany postwojennymi problemami. Niby wojna domowa zakończyła się w roku 1998, ale do normalności daleko. Jak mówi jeden z rozmówców reporterki, Wielka Brytania nadal prześladuje republikanów, lojalistów zresztą też, nadal giną ludzie, nadal rządzą paramilitarni, nadal są więźniowie polityczni, a policja jak się bała, tak się boi i do pewnych spraw woli się nie mieszać. W centrum Belfastu i w zamożnych, willowych dzielnicach znajdujących się na obrzeżach życie toczy się jak w innych europejskich miastach, ale reszta to szachownica dzielnic-gett zamieszkanych przez republikanów (zwolenników połączenia z Irlandią; najczęściej to katolicy) i lojalistów (uważają, że Irlandia północna to część Zjednoczonego królestwa; to najczęściej protestanci). Te dzielnice oddzielone są od siebie owymi tytułowymi ścianami pokoju, które z jednej strony ułatwiają życie, ponieważ zapobiegają eskalacji konfliktu, z drugiej utrudniają. No bo jak wygodnie żyć w podzielonym mieście? Wszystko jest podporządkowane temu podziałowi, nawet korporacje taksówkowe. Mieszkańcy Irlandii Północnej doskonale opanowali sztukę dostosowania się do tego podziału. Wystarczy kilka dość ogólnikowych pytań i już wiadomo, kim jesteś - gdzie mieszkasz i jakie masz poglądy.
Ale przecież nie fizyczny podział miasta jest najważniejszy. Najważniejszy jest podział mentalny - światopoglądowy, najczęściej związany z religijnym (chociaż autorka pokazuje, że to jednak uproszczenie), historyczny. To on uniemożliwia normalne życie, to on zabrania miłości między mieszkańcami dzielnicy republikańskiej i lojalistycznej, to on każe rzucać kamieniami w przeciwników politycznych i religijnych, to on nadal każe mordować. Nienawiść zakorzeniona jest głęboko, ma źródła historyczne, i trudno ją zniwelować, skoro pamięć ran jest tak świeża. Porozumienia wielkopiątkowe zakończyły najostrzejszą fazę konfliktu, ale jednocześnie spowodowały, że z wiezień na mocy amnestii wyszli polityczni, a wśród nich nieprzebierający w środkach kaci - wykonawcy egzekucji, ludzie, którzy stosowali najwymyślniejsze tortury. Bywa, że ofiara na ulicy, w sklepie czy pubie spotyka swojego prześladowcę. Można śmiało powiedzieć, że społeczeństwo Irlandii Północnej cierpi na syndrom stresu pourazowego, czego widocznym objawem jest choćby ogromna liczba samobójstw. Stąd tyle programów pomocowych, naprawczych. Mają łagodzić cierpienia spowodowane konfliktem i budować mosty. Żeby kiedyś podziały zniknęły, a przynajmniej nie były tak ostre. Żeby dało się otworzyć bramy w ścianach pokoju, a może kiedyś te ściany zburzyć. Mozolna to praca tym bardziej, że nie sprzyja jej bieda i społeczne wykluczenie. To one nakładają się na siatkę politycznych podziałów i generują nowe problemy. Bezrobocie, bezczynność, przestępczość i handel narkotykami. Te ostatnie to najprostsza droga do pieniędzy. To dlatego w interfejsie, miejscu niczyim pomiędzy ścianami pokoju, trudno żyć. To tam wieczorami i nocami spotykają się znudzone nastolatki, obrzucając się wzajemnie kamieniami, tłukąc szyby w samochodach tych naiwnych, którzy jak to polskie małżeństwo, nie wiedzą, że zaparkować należy kilka ulic dalej, za ścianą pokoju, a nie pod domem, który ma nieszczęście stać na terenie interfejsu.
Na koniec wspomnę jeszcze o tym, co na mnie zrobiło największe wrażenie. Problem, o którym wspomniałam. Że obok siebie żyją kaci i ofiary, że ludzie, którzy z zimną krwią strzelali, mordowali i torturowali, bo takie były rozkazy, muszą wtopić się w społeczeństwo. Że próbują normalnie żyć. Że nad swoją przeszłością wzruszają ramionami, to była wojna, mówią. (Niektórzy jednak nie wytrzymują i dlatego topią rozpacz w alkoholu.) Że to tacy normalni ludzie. Kobieta, matka, gospodyni domowa, chłopak, czyjś syn, czyjś przyjaciel, mężczyzna o łagodnej twarzy. Jak radzą sobie z przeszłością? To częste pytanie, które Aleksandra Łojek zadaje sobie i swoim rozmówcom.
Trzeba przeczytać książkę, aby zrozumieć, że ten zapomniany konflikt niewiele różni się od innych, bardziej medialnych na przykład tego w Rwandzie czy palestyńsko-izraelskiego, do którego mieszkańcy Irlandii Północnej lubią się porównywać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz