Dzisiaj o trzech kolejnych znakomitych filmach. Te obejrzałam w ciągu ostatniego tygodnia.
"Spragnionych miłości" widziałam przed laty w kinie, kiedy film miał swoją premierę. Zakochałam się w nim, nie ja jedna, zawsze marzyłam, aby zobaczyć go jeszcze raz. Nigdy nie pojawił się ponownie, na żadnych przeglądach, w telewizji też się na niego nie natknęłam. Aż tu nagle jesienią trafiło do kin pięć zrekonstruowanych cyfrowo filmów Wonga Kar Wai'a. Niestety pokazywane były krótko i nie udało mi się wstrzelić w seans. Tym razem kiedy w tygodniu przedświątecznym znienacka wróciły po raz kolejny do mojego ulubionego kina, nie mogłam odpuścić. Po latach "Spragnieni miłości" robią takie samo wielkie wrażenie. W końcu to historia ponadczasowa, uniwersalna, jaką kino i literatura uwielbiają. Historia pary nieszczęśliwych kochanków, którzy nie mogą być razem. A właściwie nie chcą, bo pragną zachować się etycznie. Zbliżyło ich sąsiedztwo i odkrycie, że ich wiecznie nieobecni małżonkowie mają romans. Powoli rodzi się uczucie, ale nie chcą być tacy jak oni. Czy dojdzie do spełnienia, czy nie, to kwestia otwarta. Film oparty jest na niedopowiedzeniach. Możemy się domyślać i spekulować. Być może "Spragnieni miłości" byliby jeszcze jednym melodramatem, gdyby nie mistrzowska robota reżyserska. Tu wszystko gra, wszystko buduje nastrój i atmosferę. Akcja rozgrywa się w latach sześćdziesiątych zeszłego wieku w Hongkongu, gdzie mieszka wielu uciekinierów z Chin. Ciasnota mieszkań, w których gnieździ się wiele rodzin, a wszyscy się wzajemnie obserwują, ciasnota wąskich zaułków, ciemne kadry, deszcz, stroje i fryzury kobiet, szczególnie głównej bohaterki, i niesamowita muzyka - to stwarza ten film. Plus subtelność - wszystko rozgrywa się w niedopowiedzeniach, w gestach, spojrzeniach, przelotnym dotyku, pomiędzy słowami. Trudno nie poddać się atmosferze, trudno się nie zadumać i nie wzruszyć. Mistrzostwo świata.
I coś zupełnie innego. Długo zapowiadany, poprzedzony znakomitymi recenzjami dokument Pawła Łozińskiego "Film balkonowy". Idea była prosta, a zrodziła się z trochę podobnego niezrealizowanego projektu na wspólny film obu Łozińskich, syna i jego ojca Marcela. Tu pomysł polega na tym, że reżyser ustawia na balkonie swojego mieszkania na Saskiej Kempie kamerę i czeka na przechodniów, licząc na to, że się zainteresują i zaczną rozmawiać. Jak mówi w licznych wywiadach, szybko zrozumiał, że tak się nie da - samo się nie zrobi, trzeba zagadać, więc na przynętę rzucał pytanie o sens życia. Jedni się na ten haczyk złapali, inni wykręcali. Ktoś pojawił się raz, kilku bohaterów powraca i powstaje z tego jakaś historia. Paweł Łoziński kręcił swój film dwa lata, przez ten czas przewinęło się przed jego kamerą mnóstwo przechodniów - sąsiadów bliższych i dalszych, większość to pewnie osoby, których nie znał. O czym mówią? Niektórzy o życiu, o swoich rozczarowaniach, o tęsknocie za zmarłym mężem albo przeciwnie o radości z rozstania, o dziecku, które ma przyjść na świat, o bezradności, o starości, inni cokolwiek, nawet to, że nie mają nic do powiedzenia. Jedni są śmieszni, drudzy zadziorni, jeszcze inni wzruszający. Tworzy się z tego niesamowita mozaika. Prosty, znakomity film. Mimo wszystko optymistyczny i jasny.
PS. Krzepiąca wiadomość dla tych, którzy film widzieli. W jednym z wywiadów Paweł Łoziński zdradził, że mężczyzna, który wyszedł z więzienia, ułożył sobie życie.
Ostatni z filmów afrykański "Lingui" byłabym przegapiła. Na szczęście w porę usłyszałam, że jak najbardziej warto go obejrzeć. To historia matki i jej piętnastoletniej córki, które mieszkają na obrzeżach stolicy Czadu. Amina sama wychowuje nieślubne dziecko. Musi ciężko pracować, aby zapewnić Marii lepszą przyszłość. Nie może liczyć na rodzinę, która się od niej odwróciła. Nagle względną stabilizację burzy wiadomość, że córka jest w ciąży. To nie tylko przekreśla jej nadzieje na zdobycie wykształcenia, zostaje usunięta ze szkoły, ale rodzi obawy, że powtórzy los swojej matki. Dziewczyna chce ciążę usunąć, ale tego zabrania i religia, i prawo w jej kraju. Amina nie wie, co robić. To piękny film, ogląda się go z zapartym tchem, a mimo wartkiej akcji niepozbawiony jest poetyckiego klimatu. Z jednej strony to, co oglądamy na ekranie, budzi wściekłość na patriarchat, na męską opresję. Faceci nie dość, że nie pomagają, nie dość, że roszczą sobie prawa do ciał kobiet, to jeszcze nie pozwalają im posprzątać po sobie, czytaj tworzą prawo, które zakazuje aborcji. Tu muszę wspomnieć o "Obiecującej młodej kobiecie", która jakoś kojarzy mi się z tym filmem, może też z powodu złości na facetów. Mimo że Amina jest kobietą samodzielną, która nie raz udowodniła, że potrafi zadbać o siebie i córkę, to jednak kiedy przychodzi co do czego, styka się z opresją mężczyzn, którzy dyktują jej i jej córce, jak mają postępować. Ale film ma też swoją jasną stronę. Bo Amina pod wpływem sytuacji, pod wpływem wielkiej miłości do córki zmienia się. Już nie będzie pokornie słuchała pouczeń imama ani udawała słabą, chociaż naprawdę jest silna. Stoczy walkę. I napotka na swojej drodze inne kobiety, które będą chciały pomóc jej i Marii. Stworzy się między nimi silna więź, bo lingui oznacza właśnie więź. Tak, to także piękny film o kobiecej solidarności. Nie przepadam za słowem siostrzeństwo, ale ono pasuje tu jak ulał. I jeszcze jedno. Oglądając ten film, nie mogłam oprzeć się refleksji, że niezależnie od szerokości geograficznej kobiety mierzą się z tymi samymi problemami. Walka Aminy i Marii o usunięcie ciąży niczym się nie różni od walki, jaką stoczyła bohaterka amerykańskiego filmu "Nigdy, rzadko, czasami, zawsze". Nie przegapcie "Lingui" - to piękny, mocny film. Na szczęście więcej w nim jasności niż ciemności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz