Kolejna ukraińska lektura - tym razem zbiór opowiadań Kateryny
Od razu wyjaśnię, że na pewno nie są to opowiadania dla każdego. Kiedy zajrzałam na komentarze jednego z popularnych portali literackich, a rzadko to robię, głosy były bardzo różne, od pochlebnych po krytyczne. Aby się w nich rozsmakować, trzeba w nie wejść, złapać klimat, być uważnym. Potem można wrócić jeszcze raz, bo książka jest krótka. Warto czytać większymi partiami, a jeśli ma się czas, można połknąć w jeden dzień i tak chyba byłoby najlepiej. Ja niestety wybrałam sobie lekturę książki Kateryny Babkiny na bardzo zajęty tydzień, mogłam jej poświęcić czas z doskoku, najczęściej po jednym opowiadaniu. Dokończyłam dziś, w niedzielę (wtedy powstała ta notka) - połknęłam cztery ostatnie, w sumie jest ich dwanaście, a potem wróciłam jeszcze raz do niektórych. I cóż, śmiało mogę powiedzieć, że się w nich rozkochałam. Natychmiast zaczęłam szukać, czy dwie wcześniej wydane w Polsce książki Kateryny Babkiny są dostępne. Niestety nie będzie łatwo.
Opowiadania łączą bohaterowie - Lili, Łesia, Nina, Dima i Misza. Spotykają się pierwszego września w dniu rozpoczęcia roku szkolnego i swojej szkolnej drogi. Zbiega się to z odzyskaniem niepodległości przez Ukrainę. Szczerze mówiąc, tę ostatnią informację zaczerpnęłam z notki od wydawcy. Widocznie nie dość uważnie czytałam pierwsze opowiadanie. Potem poznajemy historię ich rodzin, rodziców, dziadków, bliższych i dalszych krewnych oraz ich samych na różnych etapach życia. Nie jest to ułożone chronologicznie, mieszają się czasy i bohaterowie. Wielki głód, wojna, lata powojenne, wreszcie okres niepodległości i kapitalizmu. Bohaterowie długo mi się mylili, musiałam sobie tę mozaikę stopniowo w głowie układać - kto jest czyim dzieckiem, rodzicem, dziadkiem - trzeba czasem zerknąć jeszcze raz do przeczytanego wcześniej opowiadania, ale w końcu wszystko się składa, a ostatnie stanowi domknięcie i klamrę. Trud, nie taki znowu wielki, bo nic się przecież nie stanie, jeśli nie połapiemy się w relacjach łączących bohaterów, bardzo się jednak opłaci. To taki typ prozy, gdzie wiele rozgrywa się pomiędzy, nie wszystko zostaje dopowiedziane, czytelnik musi się domyślać, kojarzyć. Trzeba też wgryźć się w język - potoczny nie tylko w warstwie językowej, ale też w składniowej. Niech nas to jednak nie zmyli, bo ta kolokwialność przetykana jest subtelnością i urodą języka, a wszystko razem sprawia wielką przyjemność, skłania do zadumy i refleksji.
Kiedy czytałam te opowiadania, coś nie dawało mi spokoju. Co jest ich prawdziwym tematem, esencją, sensem? Dość szybko zdałam sobie sprawę, że ich sedno to tragiczna przeszłość, która niesie się przez pokolenia. Traumę wielkiego głodu i wojny, wojny jest tu znacznie więcej, ale także Zagłady przenoszą bohaterowie na dzieci, a potem jakoś odbija się ona na pokoleniu wnuków - Lili, Niny, Łesi, Dimy i Miszy.
Ale w ogóle to myślę ... że na wojnie nikt nie jest bohaterem. Na wojnie jest strasznie i dziko. I każdy jest zaślepiony jakąś ideą, rzadziej szlachetną, a częściej obcą i zbyt ogólną, żeby była warta takiego doświadczenia, albo po prostu jest jak małe przerażone zwierzątko, sam przeciw całemu światu, przy czym się zdaje, że jeśli przeżył - to tak jakby już zwyciężył, ale naprawdę to bywa tak jak z tym Wołodią.
Często to najmłodsze pokolenie przez przypadek dokopuje się do prawdy o swoich dziadkach. Niby ich to nie obchodzi, a jednak odbija się na ich związkach, nieprzystosowaniu do świata, życiowych decyzjach. Podobnie było z pokoleniem ich rodziców, ale dla nich pamięć wojny była świeża. Ktoś nagle dowiaduje się, że ma żydowskich przodków, w niejednym domu przechowuje się nic warte kosztowności - wojenne łupy, czyjaś babcia nie może zapomnieć o starszym synu, który, jak chce rodzinna legenda stworzona przez nią, był bohaterem, a prawda okazuje się inna, czyjś dziadek ma za sobą tragiczne, samotne dzieciństwo, a potem wojenny szlak, kogoś opuścili rodzice, czyjś ojciec nagle zniknął, czytaj: został aresztowany, a potem rozstrzelany przez NKWD, ktoś musiał uciekać z miasta na wieś. Dlatego w pokoleniu dziadków tyle przemocy i braku czułości. To przekłada się na kolejne pokolenia.
- Ciekawe - spytała Liliczka - czy my wszyscy też będziemy tacy skończeni? Poważnie. My też będziemy tak samo skończeni?
- Nie, Lil - powiedziała Łesia, podnosząc się. - Będziemy skończeni całkiem inaczej.
(...) I tak szli, woda pluskała (...), a oni patrzyli do przodu, chociaż niczego nie można tam zobaczyć ani domyślić się, ani wytargować stamtąd żadnej wiedzy, ale mocno, bardzo mocno patrzyli w przód, bo w zasadzie na ich miejscu to warto było robić.
No i rzeczywiście, byli skończeni, tylko inaczej. A przyszłość niekoniecznie okazała się świetlana, bo od przeszłości nie zawsze da się uciec, a tym bardziej od miejsca i czasu, w którym się urodzili.
Ale nie wszystko w dzieciństwie głównych bohaterów, Lili, Niny, Łesi, Dimy i Miszy, było złe. Przeciwnie, zachowali w sobie wiele miłych wspomnień. Dziecko nie wszystko rozumie, coś, co dla dorosłych jest niedogodnością, dla nich bywa przygodą. Dopiero w dorosłym życiu wszystko się komplikuje, przeszłość dziadków i rodziców staje się zadrą. Emblematyczny jest ten tytułowy dziadek, dziadek Łesi, który bił swoją żonę, a potem córki sznurem od żelazka. Ale z Łesią chodził na orzechy do ogrodów sąsiadów. Jej okazywał czułość, był najlepszym dziadkiem. Te wyprawy zapamiętała jako najwspanialsze przygody, podobnie smak podpiekanych w piecu zdobycznych orzechów nie mógł równać się z niczym innym. Ktoś powie, że to banalne, a jednak tak zostało opowiedziane, iż wydaje się świeże i niezwykłe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz