"Belfast"

"Belfast" Kennetha Branagha to film, który koniecznie trzeba obejrzeć. Obraz konfliktu latami toczącego Irlandię Północną. Właściwie wojny domowej, która swoje korzenie miała przede wszystkim w różnicach religijnych. A wszystko to widziane oczami chłopca, Buddy'ego, który razem z rodzicami i bratem mieszka na ulicy, gdzie żyją zgodnie rodziny katolickie i protestanckie. jego najbliżsi i on to protestanci. Ojciec pracuje w Wielkiej Brytanii, przylatuje do domu co jakiś czas. Matka wychowuje dzieci. W pobliżu mieszkają dziadkowie i inni krewni. Akcja filmu rozpoczyna się w roku 1969, kiedy konflikt zaczyna narastać. Jesteśmy świadkami napaści protestanckich bojówek na mieszkania katolickich rodzin, które wcześniej zostały oznakowane. Mieszkańcy spokojnej dotąd uliczki, na której dzieci, niezależnie od wyznania, mogły się wspólnie bawić, nagle przeżywają szok. Powstaje barykada, niektóre rodziny katolickie decydują się przeprowadzić. Zaczyna działać mechanizm - kto nie z nami, ten przeciwko nam. Protestanckie rodziny muszą się opodatkować na protestanckie bojówki. Stoisz z boku, nie podoba ci się przemoc, uważaj. Na razie cię ostrzegamy, potem wyciągniemy konsekwencje. Od razu przypomniała mi się znakomita powieść baskijskiego pisarza Fernando Aramburu "Patria", gdzie został pokazany podobny mechanizm. Ojciec Buddy'ego chce, aby przeprowadzili się do Wielkiej Brytanii. Ale jak tu wyjechać, kiedy w Belfaście jest rodzina, przyjaciele, znajomi, szkoła, koledzy, wspólne zabawy i koleżanka? Jak to wszystko zostawić i pojechać w nieznane? Gdzie nikt nas nawet nie zrozumie, chociaż mówimy po angielsku? Gdzie nie będzie nauczycielki, którą Buddy bardzo lubi? I przecież trzeba dokończyć projekt o Księżycu robiony wspólnie z ukochaną koleżanką!

Ten czarno-biały lekki, sympatyczny, pełen humoru, nostalgiczny film opowiada o sprawach bardzo poważnych. Wydarzenia pokazywane z punktu widzenia małego dziecka, w dodatku przeuroczego - trudno się oprzeć jego urokowi i szerokiemu uśmiechowi - pozwalają widzowi zbliżyć się do człowieka. Pokazać w filmowym skrócie, z jakimi dylematami muszą mierzyć się dorośli i jak to działa na dzieci. Wprawdzie barykada zbudowana na ulicy i uliczne zadymy stają się elementem zabawy, ale to tym gorzej. Bo dzieci zaczynają przesiąkać nienawiścią. Jeśli tak dalej pójdzie, przemoc stanie się dla nich chlebem powszednim. To dlatego ojciec Buddy'ego chce koniecznie wyjechać. Aby uciec i aby wyrwać swoich synów ze spirali przemocy i nienawiści. Na razie o różnicach religijnych rozmawia się jak o drobnych dziwactwach, katolickich sąsiadów się lubi, ale jak długo jeszcze? Kiedy uroczy Buddy sięgnie po kamienie? Kiedy wrzuci zapaloną pochodnię do mieszkania swojej katolickiej koleżanki? Na razie to, co robi, w dobrej wierze, nieświadomy, w czym tak naprawdę uczestniczy, budzi uśmiech na twarzy widza, ale to zapowiedź czegoś strasznego. 

No i jest jeszcze w filmie Kennetha Branagha coś, co, szczególnie dziś zupełnie nieoczekiwanie, chwyta za serce. To ta trudna decyzja - wyjechać, zostawiając wszystko - rodzinę, przyjaciół, mieszkanie, cały swój dobrze znany świat i zaczynać wszystko od nowa w nowym środowisku czy zostać? Oczywiście w tym wypadku ta decyzja nie jest tak dramatyczna. Nie uciekają przed bombami, nie muszą pakować się w pośpiechu do jednej walizki, a ojciec może spokojnie przygotować w nowym miejscu grunt pod przeprowadzkę. Ale kiedy na końcu czytam dedykację: Dla tych, którzy wyjechali. i drugą: Dla tych, którzy zostali. (Cytaty z zawodnej pamięci. Była jeszcze trzecia, ale wyleciała mi z głowy.), nie potrafię nie myśleć o tych wszystkich, którzy uciekali, uciekają i uciekać będą przed wojnami, przemocą i niesprawiedliwością.       

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty