Dziś będzie o dwóch filmach, czyli jednej zaległości (w pisaniu) i jednej nowości. Pierwszy to "Vortex", drugi dokument "Simona".
Jeśli ktoś ma w sobie przestrzeń na obejrzenie filmu trudnego o sprawach granicznych, beznadziejnych, ale niestety nieuniknionych, niech wybierze się na "Vortex" Gaspara Noe'go. To historia małżeństwa, dwojga starych ludzi, którzy zmagają się ze swoimi chorobami. Ona lekarka psychiatra, on znawca kina, autor licznych książek i artykułów z tej dziedziny. Z dnia na dzień stają się coraz bardziej niedołężni. On jeszcze jakoś sobie radzi - wychodzi z domu, pisze kolejną książkę, kocha i tęskni, próbuje ogarniać domowe sprawy, opiekuje się żoną chorującą na chorobę Alzheimera. Mają syna, który jakoś próbuje im pomagać, ale sam ma poważne problemy z sobą, z żoną, samotnie wychowuje kilkuletniego synka. Tyle krótkie wprowadzenie. Poza tym niewiele się dzieje, widz obserwuje ich coraz bardziej beznadziejną codzienność. Przyznam, że do jakiegoś momentu oglądałam ten film chłodnym okiem, analizując to, co widzę na ekranie. Drażnił mnie też pewien formalny zabieg zastosowany przez reżysera. Nie będę go zdradzać, chociaż ja, idąc do kina, wiedziałam o nim, no ale może nie wszyscy słyszeli, więc zmilczę. Ale w pewnym momencie coś zaskoczyło i film zaczął działać. Przyznam, że gdybym oglądała "Vortex" w samotności, to rozryczałabym się na cały regulator, ale w sali kinowej próbowałam powstrzymać upust nagromadzonych uczuć. I nie chodzi tu o łatwe, tanie wzruszenia, ale o potrącenie strun powiązanych z moimi doświadczeniami. Wiem, że ten film działa tak na wielu. Przecież większość z nas stanie przed takimi problemem - jak poradzić sobie z opieką nad starzejącymi się, coraz mniej samodzielnymi, schorowanymi rodzicami. W Polsce to hardkor i jeśli nie masz worka pieniędzy (albo oni nie mają), to nie zazdroszczę. Drugi miecz wiszący nad każdym, to wizja własnej starości, ewentualnej niedołężności, unieruchamiającej choroby, a wreszcie śmierci, która w takiej sytuacji może być już tylko wybawieniem. Współuczestniczenie w życiu bohaterów zmagających się z codziennością, obserwacja ich wysiłków, nieradzenia sobie z bałaganem, z zagraconym mieszkaniem i innymi sprawami, a jednocześnie uporczywej walki o zachowanie autonomii, próby życia jak dawniej (to szczególnie dotyczy jego) mocno porusza. Ale porusza też to, iż jesteśmy świadkami przemijania i świadomość tego, że nasz rodzinny mikrokosmos również się kiedyś skończy. Na mnie ostatnie sceny, szczegółów nie zdradzę, zrobiły piorunujące wrażenie. No i jeszcze jedno, na co niewielu zwraca uwagę. To los małego Kikiego. Co czeka to dziecko, które nie bardzo może liczyć na ojca, a zupełnie nie na matkę i dziadków?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz