Nadganiam kinowe zaległości kosztem premier. W tym tygodniu obejrzałam z poślizgiem "Noc Walpurgi" i "Sicario", ale nie poszłam na "Panie Dulskie" Bajona. Nadrobię to w przyszły weekend, o ile nie okaże się, że "Panna Julia", ekranizacja dramatu Strindberga, jest filmem ze wszech miar wartym zobaczenia. No bo że "Intruz" to filmowa lektura obowiązkowa, wiadomo. Tyle wstępu, a teraz do rzeczy.
"Noc Walpurgi" już na koszalińskim festiwalu okrzyknięto rewelacją, świeżym powiewem w polskim kinie, pisano o wybitnej kreacji Małgorzaty Zajączkowskiej. I tak to trwa do dziś, jedynie Tadeusz Sobolewski film skrytykował. Jako że cenię jego zdanie i często się z nim zgadzam, zaczęłam się zastanawiać, czy do kina w ogóle iść. Ale pochwały słyszałam nadal, a po wysłuchaniu w Tygodniku Kulturalnym rozmowy z reżyserem, Marcinem Bortkiewiczem, który zaprezentował się jako bezpretensjonalny człowiek i świetny gawędziarz, postanowiłam film zobaczyć. Szłam ciekawa, jakie będzie moje zdanie. Werdykt? Zgadzam się z Tadeuszem Sobolewskim. "Noc Walpurgi" jest filmową bombonierką, pokazem reżyserskiej sprawności, ale nic ponad to. A ja od kina chcę znacznie więcej. To elegancki, czarno-biały film na dwoje aktorów nawiązujący swoją poetyką do dawnego kina. Są w nim podobno aluzje do dzieł Viscontiego i innych mistrzów, ale to zabawa dla znawców, a nie takich szaraczków jak ja. Zresztą reżyser we wspomnianej rozmowie lekceważył te sceny, twierdząc, że najważniejszy jest odbiór widza. Przyznam, że świetnie się to ogląda, z dużym zainteresowaniem, tym bardziej, że i Małgorzata Zajączkowska, i Phillipe Tłokiński grają bardzo dobrze, chociaż nieco teatralnie. Ku mojemu zaskoczeniu, to nie zarzut, dyskretny humor miesza się z powagą, ale reżyser prowadzi widza do momentu, kiedy uśmiech powinien mu zamrzeć na ustach. No i zamiera, niestety bardziej dlatego, że tak wypada, niż z powodu autentycznego przeżycia. I tu właśnie zgadzam się z Tadeuszem Sobolewskim - tak, temat Holokaustu został w tym filmie po prostu wykorzystany, sprowadzony do wytartych klisz. Równie dobrze mogła w to miejsce pojawić się każda inna tragedia. A zakończenie, chociaż mnie zaskoczyło, okazało się kiczowate i też zgrane. Może stało się tak dlatego, że film powstał trochę przez przypadek? Marcin Bortkiewicz miał inne pomysły na debiut, ale pieniądze znalazły się na taki niskobudżetowy projekt. O tym też opowiedział w wywiadzie. Tyle na ten temat. Mimo wszystko pójść warto, chociażby dlatego, aby wyrobić sobie własną opinię.
A teraz o filmie, który polecam bez żadnych zastrzeżeń, czyli "Sicario". Od początku miałam na niego ochotę, a to ze względu na temat - sytuacja na pograniczu Stanów i Meksyku, walka z narkotykowymi kartelami. Od czasu przeczytania świetnej książki amerykańskiego reportera Eda Vulliamy "Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy" ten temat stał mi się bliski. Do tego doszły znakomite recenzje, a miary dopełniła dyskusja w Tygodniku Kulturalnym. To mroczna, przerażająca, trzymająca w napięciu historia opowiadająca o Kate Macer, agentce FBI, która zostaje dołączona do specjalnego zespołu CIA walczącego z narkotykowymi kartelami. Celem operacji jest schwytanie szefa jednego z nich. Przynajmniej tak brzmi to oficjalnie. Prawdziwe cele okazują się o wiele bardziej pokrętne. Kate postawiona zostaje między młotem a kowadłem. Z jednej strony nie potrafi pogodzić się z morzem zła, jakie jest skutkiem działania karteli, i chce z nimi walczyć, z drugiej nie umie zaakceptować metod, jakimi posługuje się CIA. Film stawia ważne pytania. Jak daleko wolno się posunąć w słusznej sprawie? Czy w walce ze złem wolno wybierać mniejsze zło, bo tak jest rozsądniej? Przyzwalać na mniejszą nieprawość, bo przynajmniej da się ją kontrolować? Czy może powinno się mimo wszystko postępować szlachetnie, idealistycznie, bezkompromisowo, a przede wszystkim zgodnie z prawem? Zło jest tu jak hydra, kiedy odrąbie się jej jeden łeb, natychmiast odrasta następny. Tyle robimy, a czy zauważyłaś, aby było lepiej? - mówi do Kate jeden z ważniaków (cytat z mocno niedoskonałej pamięci). W "Sicario" pada istotne stwierdzenie - nie da się zwalczyć tego procederu, dopóki będzie popyt. O tym bardzo mocno pisze Vulliamy w swojej książce. To ci wszyscy eleganccy ludzie, celebryci, bankierzy, prawnicy i wielu innych odpowiadają za to morze zła, bo wciągają ten szajs (też cytat), bo kupują. Dlatego zanim pójdzie się na "Sicario", warto dowiedzieć się czegoś na temat poruszanego w nim problemu, żeby nie odbierać go tylko jako sensacji. To niezwykle mroczny obraz świata, tym bardziej, że dopełniony scenami z Juarez, najniebezpieczniejszego miasta globu. Koniecznie muszę wspomnieć o Emily Blunt, która gra Kate. Przykuwa uwagę, jest w niej coś magnetycznego. Jedyna kobieta w tym męskim świecie. Silna, mocna, uczciwa, ale jednocześnie delikatna i niezwykle wrażliwa. Mimo że zaniedbana, co wypomina jej w pewnym momencie jej zawodowy partner, to piękna pięknem delikatnym. Aż trudno uwierzyć, że tydzień chodzi w jednym tiszercie, w którym zresztą wygląda świetnie.
I na koniec króciutko o "Evereście". Poszłam na ten film, nie oglądając się na recenzje. Chciałam zobaczyć Himalaje. Tylko tak mogę zaspokoić moją tęsknotę za wysokimi górami i nigdy niezrealizowane marzenie o wyprawach w nie (nawet nie podjęłam próby, z góry wiedząc, że nie podołam). Cóż, jako widowisko film się sprawdza. Tak, napatrzyłam się, nazachwycałam, pobałam, ale gdzieś w cieniu filmowej zabawy pozostaje prawdziwa tragedia. A przecież film oparty jest na faktach. Dopiero kiedy przeczytałam w Wysokich Obcasach wywiad z Helen Wilton, szefową obozu, zrozumiałam ogrom i konsekwencje tej tragedii. W cieniu widowiska pozostają też pytania o zagrożenia, jakie niesie komercjalizacja wypraw, o odpowiedzialność, o to, czy zawsze wolno narażać cudze życie, aby ratować inne. Myślę tu o decyzji żony Becka Weathersa, która znalazła, nie za darmo przecież, pilotów-śmiałków, a oni zdecydowali się polecieć helikopterem na wysokość, na jaką nikt dotąd się nie wzbił, aby ratować życie jej męża. A gdyby zginęli? A przecież on poszedł na Everest, aby zaspokoić, za ciężkie pieniądze, swoją zachciankę. Dylemat oczywiście nie do rozstrzygnięcia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz