Chyba od festiwalu w Cannes, gdzie "Ból i blask" miał swoją premierę, było słychać, że to wreszcie dzieło godne mistrza, że powrót do formy, że film znakomity albo i wybitny. Nie powiem, bardzo się ucieszyłam, bo Pedro Almodovar to jeden z moich ukochanych reżyserów, a niestety ostatnie jego filmy, od "Przerwanych objęć" licząc, w najlepszym razie były dobrymi oglądadłami (są czytadła, mogą być oglądadła), w najgorszym okazały się całkowita klapą ("Przelotni kochankowie" - spuśćmy zasłonę milczenia). No ale jednak jak zawsze w takich wypadkach radość była podszyta lekkim niepokojem, bo czy to raz ogłaszano, że arcydzieło, a potem nadmuchany balon pękał z hukiem? Otóż ze spokojnym sumieniem mogę napisać, że zachwyt recenzentów podzielam! Oglądałam ten film jak w natchnieniu, nie wiem, kiedy minął mi seans, mogłabym właściwie iść na niego natychmiast jeszcze raz i kiedyś na pewno to zrobię! Odnalazłam w nim to, co w filmach hiszpańskiego reżysera zawsze uwielbiałam, ale i nowe tony. To staro-nowy Almodovar i nie ma się co dziwić, czas płynie, człowiek się zmienia i o tym między innymi jest "Ból i blask".
Głównym bohaterem filmu jest Salvador Mallo, znakomicie grany przez Antonio Banderasa, wielki reżyser filmowy, który, dręczony przez rozmaite dolegliwości zdrowotne objawiające się silnymi bólami, rozpamiętujący śmierć matki, wycofał się z życia zawodowego, unika ludzi, skrył się w swoim mieszkaniu i od lat nie nakręcił już nic nowego. Salvador wydaje się pogodzony ze swoim losem - z
bólem, z samotnością, z tym, że już niczego ważnego nie dokona. Jest
wycofany, spokojny, smutny. Ponieważ jeden z jego najważniejszych filmów został odnowiony cyfrowo i ma mieć ponowną premierę, zostaje zmuszony do wyjścia ze swojej kryjówki. Robi to bardzo niechętnie, z oporami. I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, dzięki rozmaitym zbiegom okoliczności wraca do niego przeszłość. Nie tylko we wspomnieniach z dzieciństwa i tych sprzed kilku lat związanych z matką, ale i dzięki ważnym niegdyś dla niego osobom, które nieoczekiwanie pojawiają się w jego życiu. I tak przeplatają się w filmie wspomnienia i dzień dzisiejszy. I jedno, i drugie jest źródłem radości (tego tytułowego blasku?) i bólu. Przeszłość przynosi ukojenie, ale również smutek zaniechań, rozczarowań, strat, przywołuje dawne cierpienia. Czy można cofnąć czas? Naprawić błędy? Czy można dwa razy wejść do tej samej rzeki? Czy to już rzeczywiście koniec? Śmierć za życia? Jak wyjść z impasu niemożności? Czy sztuka, która napędzała Salvadora od dzieciństwa, może być jeszcze dla niego ratunkiem? Te wszystkie pytania pojawiają się w filmie.
Co zostało z dawnego Almodovara? Obłędne, nasycone, gęste kolory, nieco przytłaczające wnętrza. Dziwne zbiegi okoliczności, jakie towarzyszą życiu bohaterów. Humor, chociaż już nie tak zwariowany i nie w takiej ilości jak kiedyś. Nikt na widowni nie śmiał się w głos, ja parę razy miałam ochotę. Niektóre motywy pojawiające się często w jego filmach - na przykład zgryźliwa matka-staruszka (bo jest jeszcze ta młoda ze wspomnień grana przez Penelopę Cruz), pamięć o małomiasteczkowych korzeniach, które dla młodszego pokolenia bywają obciążeniem, a starsze czuje się wyrwane ze swojego miejsca i chętnie by do niego wróciło, jest też nieszczęśliwa miłość. Korzystanie z popularnych klisz. Co się zmieniło? "Ból i blask" nie ma w sobie tej dziwności, tego rysu nieprawdopodobieństwa, tego szaleństwa, tego kiczu, jakie były charakterystyczne dla kina Almodovara. Niczym też nie szokuje, ale przecież dziś coraz trudniej szokować. Reżyser wyraźnie się uspokoił. Co mamy w zamian? Mądrość doświadczenia, smutek i melancholię, namysł - świadomość, że coś bezpowrotnie minęło, że życie to pasmo strat, że nie wszystko da się naprawić. Ale jest też pokrzepienie. Bo "Ból i blask" mimo wszystko daje nadzieję.
Ale najważniejsze jest i tak poza słowami. Ten film trzeba poczuć, przeżyć. Jeśli się komuś nie uda, a w końcu przecież nie musi, pozostanie mu pięknie sfotografowana opowieść. Wtedy jednak też będzie miał wielką przyjemność. Szczególnie wspomnienia z dzieciństwa, w których co rusz pogrąża się Salvador, są po prostu pyszne. To w tych fragmentach jest najwięcej humoru i dowcipu. Warto jeszcze dla porządku dodać, że trochę w "Bólu i blasku" wątków autobiograficznych, a poza tym, jak piszą recenzenci, film nawiązuje do "Osiem i pół" Felliniego. Na pewno mają rację, ja wypowiadać się na ten temat nie będę, bo wprawdzie "Osiem i pół" widziałam, ale po pierwsze było to dość dawno, a poza tym w czasach, kiedy byłam na niego za głupia. Zakończę stwierdzeniem, że najnowszy Almodovar jest znakomity i sprawił mi wielką przyjemność. Na każdym poziomie.
PS. Właściwie został mi jeszcze ostatni odcinek letnich remanentów filmowych, ale wstawię go na blog za kilka dni. W końcu premiera, i to taka, powinna mieć pierwszeństwo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz