"Żeby nie było śladów" Jana P. Matuszyńskiego to pierwszy film z tych liczących się w Gdyni, który wszedł do kin. Czekałam na niego z niecierpliwością, bo zainspirowany został znakomitą reporterską książką Cezarego Łazarewicza, któremu należy się wielka chwała za odgrzebanie z mroków zapomnienia sprawy zabójstwa Grzegorza Przemyka i tego, co komunistyczna władza robiła później, aby zrzucić odpowiedzialność za tę zbrodnię na ludzi niewinnych, sanitariuszy i lekarkę z pogotowia, a wybielić milicjantów odpowiedzialnych za skatowanie maturzysty. Film Matuszyńskiego został polskim kandydatem do Oscara, a w Gdyni musiał zadowolić się Srebrnymi Lwami, bo stawka w tym roku była wysoka. Głosy słychać różne - od entuzjastycznych do tych bardziej sceptycznych. Rzuciło mi się w oczy pytanie postawione w lidzie jednej z recenzji (samej recenzji jak zwykle przed spisaniem swoich refleksji nie czytałam) - dlaczego nie chwyta za gardło?
Chciałabym się odbić od tego pytania, aby przedstawić mój punkt widzenia. Otóż rzeczywiście mnie też nie chwycił za gardło, ale ogromnie przytłoczył. I to ostatnie stwierdzenie należy traktować jak komplement. Bo twórcom udało się pokazać tę potworną machinę, jaką uruchomiło autorytarne państwo, aby mataczyć i ukryć prawdziwych sprawców. Tym bardziej to cenne, że film, i tak dość długi, przecież operuje skrótem. Kto zna znakomitą książkę Cezarego Łazarewicza, temu dodatkowo trudno uciec od porównań. Jego reportaż z oczywistych względów jest znacznie obszerniejszy, pokazuje też sprawy, których nie zobaczymy na ekranie. na przykład sporo miejsca poświęca jednemu ze sprawców zabójstwa, młodemu policjantowi. Twórcy musieli wybrać, skupić swoją uwagę na kilku problemach.
Dlatego przede wszystkim jest to film o człowieku, który zostaje zaszczuty przez aparat państwa i jego siły bezpieczeństwa, a wszystko po to, aby zmusić go do odwołania zeznań. Tymczasem on okazuje się niezłomny albo po prostu uczciwy. Mówi, co widział na komisariacie, chociaż cenę zapłaci wielką. Strach, samotność, a może przede wszystkim rozpad rodziny - rozczarowanie ojcem (w tej roli świetny Jacek Braciak), który nie staje w jego obronie. Jurka Pilcha, bo tak w filmowej wersji nazywa się ten chłopak, znakomicie zagrał Tomasz Ziętek. Początkowo jest jednym z wielu bohaterów, im bardziej jednak pętla wokół niego się zaciska, tym ważniejszy się staje. Kulminacja przyjdzie w scenie procesu. I ta jedna scena jednak za gardło ściska. Drugim cichym bohaterem filmu jest niewinny sanitariusz podstępem zmuszony do wzięcia na siebie winy. I wobec niego ubecja także użyje swoich podłych metod, aby go złamać.Inną zaletą filmu jest pokazanie rozgrywek w łonie władzy. Postacie partyjnych aparatczyków zostały dobrze zniuansowane i nie są wcale jednoznaczne. Dla niektórych ukrycie sprawców zakatowania Grzegorza Przemyka jest tą granicą, której nie przekroczą, chociaż wcześniej wyrzutów sumienia nie mieli, wykonując polecenia zwierzchników. Inni, chociaż nie zgadzają się z decyzjami, w końcu będą potulnie wykonywać rozkazy. Prawdziwie demoniczną postacią, o nieprzeniknionej twarzy, pociągającą za sznurki i nie mającą żadnych skrupułów, jest w filmie generał Kiszczak grany przez Roberta Więckiewicza. A czynowników władzy, którzy z radością wykonują jej polecenia, nie cofając się przed żadnym świństwem, jest w tej opowieści wielu.
Chociaż to film o konkretnej sprawie sprzed lat już niemal czterdziestu, to trudno uciec od współczesnych skojarzeń. I to nie tylko polskich. Sprawa Georga Floyda nasuwa się w pierwszym rzędzie, ale przecież na polskich komisariatach wciąż giną ludzie, wobec których policjanci zastosowali niewspółmierną siłę. To nie tylko Igor Stachowiak, ale kilka całkiem świeżych śmierci we wrocławskich komisariatach. I gdyby nie przypadek i wolne media, sprawy zamieciono by pod dywan. To nie jedyne aktualne akcenty. Kolejne to panoszenie się służb specjalnych, naciski na wymiar sprawiedliwości, oddawanie sprawy swoim, wiernym prokuratorom, na których można liczyć, i wreszcie lekceważenie konstytucji. Jest taka rozmowa w filmie właśnie na ten temat, która robi się aż śmieszna, tak bardzo odnosi się także do naszej sytuacji politycznej.
Chociaż film jest długi, czas w kinie mija niezauważalnie. Napięcie, które im bliżej końca, tym bardziej narasta, i tempo zdarzeń sprawiają, że trudno myślami oderwać się od tego, co na ekranie. Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to do dwóch postaci. Barbara Sadowska grana jest przez Sandrę Korzeniak właściwie na jednej nucie, z kolei prokurator Bardonowa, w którą wciela się znakomita aktorka Aleksandra Konieczna, specjalistka od ról drugoplanowych, jest przez charakteryzację tak wyolbrzymiona, że staje się karykaturalna. A może rzeczywiście tak wyglądała i tak się zachowywała?
Film koniecznie należy zobaczyć, a lektura książki Cezarego Łazarewicza też jest obowiązkowa. Raczej jednak po seansie, a nie tuż przed.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz