Nie zamierzałam sięgać po książkę Zsuzsy Bánk "Śmierć przychodzi

Co w takim razie sprawiło, że mimo bolesnego tematu sięgnęłam po książkę tej niemieckiej pisarki o węgierskich korzeniach? Po prostu dałam się zwieść. Usłyszałam, że drugim tematem jest opowieść o węgierskiej przeszłości rodziców Zsuzsy Bánk. A na takie skomplikowane rodzinne historie z Europy Środkowej i Wschodniej zawsze jestem łasa.
Może najpierw kilka słów o samej pisarce. Urodziła się w roku 1965 w Niemczech w rodzinie węgierskich imigrantów, którzy uciekli ze swojego kraju po stłumionej rewolucji w 1956 roku. Pisze po niemiecku, jest nagradzana. W Polsce wyszły cztery jej książki, dwie powieści, ostatnia, "Jasne dni", ukazała się dziesięć lat temu!, jeden zbiór opowiadań i wydana w zeszłym roku proza autobiograficzna, o której piszę dzisiaj. Wszystkie wydało Czarne. Tu dygresja - zawsze w podobnych sytuacjach zastanawiam się, dlaczego wydawnictwo nie wydaje kolejnych tytułów swojej autorki czy autora. Nic więcej się nie ukazało? Ukazało się, ale jest słabe? Nie sprzedawało się w Polsce? Na naszym mocno kulawym rynku wydawniczym to niestety praktyka bardzo częsta. Wyjątkiem jest Anita Musioł, właścicielka Pauzy, która deklaruje wierność swoim autorkom i autorom. Ale ona w ogóle jest jakimś fenomenem w polskim bagienku wydawniczym choćby dlatego, że prowadzi Pauzę jednoosobowo. Dość dygresji, czas przejść do książki.
Muszę przyznać, że w czasie lektury tej pozycji towarzyszyły mi mieszane uczucia. I nie chodzi tylko, a nawet nie przede wszystkim, o prowokowanie moich bolesnych wspomnień. Był moment, kiedy zastanawiałam się nawet, czy nie dać sobie spokoju z tą książką, a że wypożyczyłam ją z biblioteki, nie byłoby żadnej straty. Ja jednak nie lubię porzucać rozpoczętych lektur, zdarza mi się to naprawdę wyjątkowo. Zawsze łudzę się, że dalej będzie lepiej, a poza tym zwykle jestem ciekawa, jak to się skończy. To oczywiście nie jest przypadek tej pozycji, bo to nie powieść i o żadnej akcji nie ma tu mowy. Mimo wszystko nie żałuję, że dotrwałam do końca, a słowo dotrwałam, nacechowane negatywnie, jest tu chyba niewłaściwe. W końcu dałam się ponieść rozmyślaniom autorki, jej lamentowi, a może najwłaściwszym słowem byłaby tu medytacja. Medytacja nad chorobą, cierpieniem, odchodzeniem, śmiercią, przemijaniem, utratą, miłością córki do ojca. Bo nad tym wszystkim zastanawia się Zsuzsa Bánk, opisując czas, jaki upłynął od momentu, kiedy ojciec dowiedział się, że rak wrócił, do rocznicy jego śmierci.
To opowieść o buncie, niezgodzie na śmierć, która zawsze przychodzi w nieodpowiednim momencie, o zmaganiach z bezdusznością służby zdrowia (zmagania, jakie zmagania, myślałam, przywołując doświadczenia moich nieżyjących rodziców z polskim systemem opieki zdrowotnej), o cierpieniu, bólu i bezradności, które towarzyszą nam, kiedy patrzymy na odchodzenie bliskiej osoby, a potem po jej śmierci, o relacji córki i ojca, o żałobie i towarzyszącej jej krzątaninie, likwidowaniu życia po ojcu, a wreszcie o stopniowym godzeniu się z faktem, że najbliższej osoby już nie ma, i powolnym zastępowaniu smutku oraz cierpienia dobrymi wspomnieniami. Skąd moje chwilowe zwątpienie i zniecierpliwienie? Nie chodzi przecież o to, że nie ma tu akcji i fascynujących zdarzeń. Po prostu czasem miałam wrażenie, że rozważania autorki popadają w pustosłowie, są obracaniem tego samego, pisaniem o czymś oczywistym. Żałuję, że nie mam pod ręką żadnego cytatu uzasadniającego moje odczucia, ale czytałam tę książkę w dużej mierze z doskoku w przerwach pomiędzy spotkaniami na Festiwalu Conrada.
Jest jeszcze jeden powód moich mieszanych uczuć. Wspomniałam na początku, że spodziewałam się, iż drugim tematem będzie historia rodzinna i to mnie ostatecznie przekonało, aby za "Śmierć przychodzi nawet latem" się zabrać. Tymczasem nie ma tego wiele. Tylko czasami pojawiają się jakieś wzmianki o tym, jak rodzice uciekali, jak spotkali się już w Niemczech w obozie dla węgierskich uchodźców, są wspomnienia wakacji spędzanych w rodzinnym domu ojca i nad Balatonem, jedna migawka z okresu samej rewolucji. A ja liczyłam na coś więcej.
Ostatecznie, jak już pisałam, lektury nie żałuję. I jeszcze jedno - na pewno sięgnę po wydane w Polsce powieści Zsuzsy Bank. (Teraz, kiedy obrabiam tę notkę, jedną mam już w domu wypożyczoną z biblioteki.) Coś mi mówi, że to literatura, jaką lubię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz