O Sebsatianie Barrym, irlandzkim pisarzu wielokrotnie
nominowanym do prestiżowych nagród, między innymi Bookera, usłyszałam dzięki nieocenionemu wydawnictwu ArtRage, a ściślej rzecz biorąc, dzięki długiej rozmowie w jednym z literackich podcastów, w której Krzysztof Cieślik opowiadał między innymi o planach na pierwsze półrocze tego roku. To wtedy dowiedziałam się, że tak bardzo on i Michał Michalski, prezes wydawnictwa, cenią twórczość irlandzkiego pisarza, iż zamierzają po kolei wydawać jego książki, nawet te, które w Polsce już wyszły, ale nie zyskały należnego im rozgłosu, i wypromować go. Na razie w ArtRage ukazały się dwie jego powieści, trzecia zapowiedziana jest na czerwiec. Nie jest tak, że czytam wszystko, co ukazuje się w jednym z moich ulubionych wydawnictw, bo zawsze kieruję się własnym gustem, ale pilnie śledzę ofertę i sięgam po to, co może mi się spodobać. A że Irlandia i jej najnowsza historia są w orbicie moich literackich zainteresowań, a dodatkowo moją uwagę przyciągnęła inna rozmowa w innym literackim podcaście, którego tematem była popularność literatury irlandzkiej w naszym kraju w ostatnim czasie, dlatego tak szybko zdecydowałam się sięgnąć po "Po stronie Kanaanu" Sebastiana Barry'ego (ArtRage 2024; przełożyła Katarzyna Makaruk). Jej pierwsze wydanie ukazało się w roku 2015 w Albatrosie w innym tłumaczeniu.Główną bohaterką i narratorką zarazem jest niemal dziewięćdziesięcioletnia irlandzka emigrantka, Lilly Berry, która chce podsumować życie i opowiedzieć swoją smutną historię w momencie, kiedy straciła sens życia po śmierci wnuka, Billa, którego wychowała. Lilly przybyła do Stanów razem ze swoim narzeczonym po pierwszej wojnie światowej. Uciekli z Irlandii, bo na niego został wydany wyrok śmierci przez organizację walczącą o niepodległość, ponieważ po powrocie z frontu pracował w ochotniczych oddziałach policji wspierających Królewską Policję Irlandzką. Uciekli w nieznane, mając do dyspozycji bilety na statek, trochę pieniędzy, dwa adresy dalekich krewnych, których nigdy nie widzieli, i list do nich od ojca Lilly. Zostawili za sobą życie, od którego wcale nie chcieli uciekać. Rodzinę, kamienny domek na wsi należący do jej ojca, który zamieszkał w nim po przejściu na emeryturę. Taki wyjazd wtedy oznaczał rozstanie być może na zawsze. W ich przypadku tym bardziej bolesne, że nie powinni byli utrzymywać żadnej korespondencji z rodziną, bo macki organizacji mogły sięgać za ocean. Oznaczał też całkowite zdanie na siebie i samotność, tym bardziej, że Lilly i jej narzeczony nie zdążyli się nawet jakoś lepiej poznać. Właściwie zostali parą przez przypadek, w okolicznościach, których nie chcę zdradzać.
Czy nowy kraj okazał się ziemią obiecaną? Co spotkało ich po stronie Kanaanu? Czy spełniły się ich marzenia o spokojnym życiu? Tego zdradzić nie mogę, bo historia Lilly obfituje w nieoczekiwane zwroty akcji. Ale od razu spieszę wyjaśnić, że nie jest to w żadnym razie powieść przygodowa. To pełna melancholii historia pewnego losu, która bez reszty wciąga przede wszystkim dzięki klimatowi tych zwierzeń.
Co zwróciło moją uwagę, co sprawiło, że tak bardzo spodobała mi się książka Sebastiana Barry'ego?
Po pierwsze to, że jest to historia prostej kobiety, która, żeby się utrzymać, musi pracować jako służąca, a potem kucharka. Nie ma tu żadnego lukru, żadnego oszałamiającego sukcesu. Jest ciężka fizyczna praca, dużo rozczarowań i kłód rzucanych pod nogi, a na osłodę drobne, codzienne przyjemności. Przyjaźń z czarnoskórą dziewczyną, z którą dzieli łóżko w domu bogatej kobiety, gdzie pracują, jakiś spacer, wyjście do lunaparku, z czasem skromny domek, życzliwi sąsiedzi. Lilly jest twarda, mimo licznych niepowodzeń, nie poddawała się. Dopiero śmierć wnuka u kresu jej życia, sprawiła, że straciła sens. W takim wieku trudno zaczynać od nowa.
Po drugie jest to opowieść o uwikłaniu w Historię, o tym, że na niektóre sprawy nie mamy wpływu. Lilly wychowała się w rodzinie policjanta Królewskiej Policji Irlandzkiej w czasach, kiedy Irlandia była jeszcze częścią Zjednoczonego Królestwa. Jej ojciec pozostał wierny rojalistom, jej narzeczony za jego radą wstąpił do irlandzkiej policji, zresztą niewielki miał wybór, bo pracy nie było. W tym czasie inni stanęli po drugiej stronie barykady - walczyli o niepodległość. Lilly nie zastanawiała się nad tym. Wspominając tamto życie, przyznawała, że nie miała pojęcia, jaką rolę w ściganiu członków organizacji niepodległościowej odegrali jej najbliżsi. Czy mieli krew na rękach? Nie myślała o tym. Gdyby urodziła się w innej rodzinie, gdyby nie zaręczyła się, gdyby żyła w spokojnych czasach, jej historia potoczyłaby się zupełnie inaczej.
Po trzecie wreszcie jest to powieść o okrucieństwie wojny, a właściwie o jej skutku, czyli traumie, przed którą nie da się uciec nawet do Kanaanu. I chociaż Lilly nie doświadczyła wojny bezpośrednio, to jej wpływ odczuła wielokrotnie. To wojna, a właściwie wojny, sprawiły, że jej życie potoczyło się tak, a nie inaczej. To one sprawiły, że wielokrotnie musiała mierzyć się ze stratą i budować swoje życie na nowo. Nie ma w tej powieści epatowania okrucieństwem, akcja nie sięga na żaden front, ale poznając historię Lilly, odczuwamy długi cień wojny.
Smutna, melancholijna, bardzo dobra powieść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz