Claudia Salazar Jimenez "Krew o świcie"

Spośród licznych zapowiedzi wydawniczych, które migały mi na

stronach obserwowanych przeze  mnie wydawnictw i w kilku artykułach czy postach pisanych przez ludzi zawodowo zajmujących się recenzowaniem literatury, szczególnie elektryzowały mnie te z Ameryki Łacińskiej. Przy okazji tradycyjnie zamarudzę, że wysyp anonsowanych nowości jak zwykle mnie osłabił i sfrustrował, bo przecież jeszcze nie zdążyłam przeczytać tytułów zeszłorocznych, które kupiłam, że nie wspomnę o tych, które znajdują się na liście moich pragnień, a tu już wydawcy bombardują kolejnymi książkami. Nawet nie chciało mi się zanotować tych, na które zaczynam czekać. Ale do rzeczy. 

Nic zatem dziwnego, że kiedy zobaczyłam pierwszy z takich tytułów w przedpremierowej sprzedaży na stronie wydawnictwa w super atrakcyjnej cenie, w ogóle się nie zastanawiałam, tylko od razu kupiłam i niemal natychmiast przeczytałam. A chodzi o niewielkich rozmiarów powieść peruwiańskiej pisarki Claudii Salazar Jimenez "Krew o świcie" (ArtRage 2023; przełożył Tomasz Pindel). Za wydawcą podaję, że w Peru jest ona jedną z najbardziej cenionych autorek pokolenia czterdziestolatków. Za książkę, o której dzisiaj, dostała w roku 2014 Premio Las Americas. 

Cóż, gdybym wiedziała, w co się pakuję, być może nie sięgnęłabym po tę powieść. Nie, nie chodzi o to, że książka słaba. Przeciwnie. Więc o co w takim razie? O dawkę okrucieństwa. To, że kończąc książkę późnym wieczorem, przed snem, a kończyłam, bo nie mogłam się już oderwać, nie dręczyły mnie nocne koszmary, uważam za cud. Podobnie miałam z powieścią Złatko Enewa "Requiem dla nikogo" i z "Czasem huraganów" Fernandy Melchior. Cóż, czasem lepiej nie wiedzieć, co nas czeka. Ale jeżeli ktoś interesuje się Ameryką Południową, lubi literaturę iberoamerykańską i znajdzie w sobie przestrzeń na zmierzenie się ze sporą dawką przemocy, niech po "Krew o świcie" sięgnie.

Powieść Claudii Salazar Jimenez  przenosi nas do Peru lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zeszłego wieku, kiedy kraj terroryzowała przemoc Świetlistego Szlaku, organizacji opartej na ideologii marksistowsko-leninowsko-maoistycznej. Chociaż moje serce jest po lewej stronie, to wiem doskonale, że z takiej mieszanki nie mogło wyniknąć nic dobrego. Autorka opowiada o tamtych czasach z kobiecej perspektywy. Bohaterki są trzy. Dwie z Limy, jedna z andyjskiej wioski. Pierwsza to lewicowa aktywistka, która spotyka na swojej drodze wysoko postawionych ludzi ze Świetlistego Szlaku i wstępuje do organizacji. Ich ideologia tak zawładnie jej umysłem, że porzuci rodzinę i stanie się gorliwą wyznawczynią tych idei i metod. Szczytny cel uświęca każde środki. Tu po raz kolejny rodzi się refleksja nad rolą przypadku. Gdyby nie spotkała tych ludzi, jej losy potoczyłyby się zupełnie inaczej.  Druga bohaterka to młoda fotografka pracująca w jednej z gazet. Jej imprezowe, luzackie życie zmieni zawodowe wyzwanie. Razem z kolegą dziennikarzem w obstawie wojska pojedzie do andyjskich wiosek, aby dokumentować zbrodnie Świetlistego Szlaku. To jej wybór, uprze się, żeby tam być, chce pokazać prawdę - w tamtym czasie wiadomości o tym, co dzieje się w górach, były oszczędne, niewiele wiedziano. Dopiero za jakiś czas terror przeniesie się także do stolicy. Wreszcie trzecia bohaterka to dziewczyna mieszkająca w jednej z andyjskich wiosek. Jej los jest najtragiczniejszy, bo zupełnie niezawiniony. Tamte dwie miały wybór, ona żadnego. Jej życie zdeterminowało miejsce urodzenia. To właśnie mieszkańcy takich wsi mieli najgorzej. Musieli lawirować między partyzantami, a wojskiem. Każda ze stron  podejrzewała ich o współpracę z politycznym przeciwnikiem, a oni znaleźli się w kleszczach. Stanie z boku też nie pomagało. Paradoks polegał na tym, że rewolucja dokonywała się dla nich, w ich imieniu. Mechanizm znany od dawna. Autorka pokazuje, jak nakręca się spirala przemocy. Terror rodzi terror. Działania wojska w pewnych obszarach nie różnią się niczym od bestialstwa partyzantów Świetlistego Szlaku.

I tu wracam do perspektywy kobiecej. Bo to między innymi ciało kobiet jest orężem w walce. Jeśli nie zginęłaś od razu w ataku partyzantów czy żołnierzy, to twoje ciało staje się ich własnością. Z jednej strony jest karane, gwałt ma być przestrogą dla innych, staje się narzędziem dominacji i siły, z drugiej to dla walczących mężczyzn rodzaj nagrody, rozrywki, możliwość pofolgowania sobie po trudach walki i poniewierki. Kiedy minie pierwszy szok, nic nie możesz zrobić, tylko modlić się o to, aby jak najszybciej skończyli. I znowu najtragiczniejszy jest los andyjskiej wieśniaczki. Ona nie ma dokąd uciec, nikt jej nie obroni i nie ewakuuje, nikt jej nie pomoże. Dla jednych i drugich jest podejrzana, to potencjalna zdrajczyni. A jej dodatkową troską są dzieci. Co ma robić? Musi się szybko pozbierać i jakoś żyć. Od najścia do najścia. Mimo  wszystko autorka stara się pokazać jakąś drogę wyjścia, zapalić światło w tunelu. Jakimś ratunkiem może być wspólnota kobiet.

Kobieca perspektywa nie dotyczy tylko problemu gwałtów. Claudia Salazar Jimenez pokazuje budzenie się seksualności, rozczarowania, jakie przynosi życie, różne podejście do macierzyństwa. Jedna z bohaterek porzuca dzieci i idzie za swoimi ideami. Druga stara się je za wszelką cenę chronić, tylko one jej zostały, są jej największą troską, sama zniesie dużo, byle nie cierpiały. I znowu najgorzej ma bohaterka urodzona w andyjskiej wiosce. Z męską przemocą musiała się mierzyć już wcześniej, zanim w jej życie wtargnęła wojna domowa. Małżeńska rzeczywistość okazała się daleka od wyobrażeń z czasu zalotów i marzeń o wielkiej miłości i cielesnym spełnieniu.

Claudia Salazar Jimenez pisze w sposób bardzo skondensowany. Powieść liczy mniej niż sto stron. I pewnie dlatego przemoc i okrucieństwo tak uderzają. Nie są niczym rozwodnione. Niecałe dwa lata temu pisałam tu o powieści Mario Vargasa Llosy "Lituma w Andach", która dotyczy tego samego tematu. I tam są fragmenty straszne, od których włos się jeży na głowie, ale to tylko fragmenty, chociaż atmosfera całości też jest duszna, jednak jakoś inaczej. Taki, bardziej epicki, sposób pisania ma jeszcze jedną zaletę - łatwiej się zorientować w zdarzeniach, więcej się dowiemy. Oczywiście dla Peruwiańczyków to nie ma pewnie znaczenia, tamten czas znają z własnych doświadczeń. Inaczej jest u nas. To nie nasza historia, nie wiemy o niej wiele. Dlatego jeśli ktoś interesuje się tematem, to warto zacząć od "Litumy w Andach". 

I na sam koniec dodam jeszcze, że w powieść Claudii Salazar Jimenez nie od razu łatwo się wchodzi, trzeba się przyzwyczaić, rozeznać, kto jest kim. Autorka przeskakuje od bohaterki do bohaterki, nie ma rozdziałów, są akapity. Trochę podobnie jest w powieściach Mario Vargasa Llosy. Warto jednak podjąć ten trud, po chwili można się przyzwyczaić do takiego toku opowieści. 

"Krew o świcie" polecam, ale dodaję, że emocjonalnie nie jest to łatwa lektura.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty