Gdyby nie audycja radiowa pewnie nie trafiłabym na tę książkę! A byłaby to duża strata. To nie pierwsza świetna lektura, którą zawdzięczam przypadkowi. Żal mnie ogarnia, kiedy myślę, że gdzieś tam napisano i wydano inne znakomite książki, o których pewnie nigdy się nie dowiem. No ale nie sposób przeczytać wszystko. Po tych w gruncie rzeczy banalnych uwagach przejdę do sedna.
Pewnie zgadujesz, czytelniku tej notki, że "Piękno i smutek wojny" szwedzkiego historyka Petera Englunda (Znak 2011; przełożyła Emilia Fabisiak) to książka o wojnie. Rzeczywiście, rzecz dotyczy, i tu niespodzianka, pierwszej wojny światowej. Wojny, która jakoś nie zajmuje polskiej zbiorowej pamięci, bo dla nas traumą była druga. Kiedy taki laik jak ja myśli o pierwszej, to ma w pamięci przede wszystkim to, że jednym z jej skutków była nasza niepodległość. Kiedy my 11 listopada świętujemy rocznicę tego szczęśliwego wydarzenia, niekoniecznie zdajemy sobie sprawę, że w innych krajach europejskich, czci się tego dnia zakończenie pierwszej wojny, która dla wielu narodów, miedzy innymi dla Francuzów i Anglików, była równie wielką traumą co druga. Coś tam na ten temat wiedziałam z lekcji historii, trochę z literatury i filmu. Somma, Marna, Verdun - te nazwy nie były mi obce, ale niewiele więcej. Jeśli myślałam o wojnie, to o drugiej, którą byliśmy i nadal jesteśmy bombardowani, albo o tych współczesnych, na przykład bałkańskich. Świetnie wymyślona i napisana książka szwedzkiego historyka pozwoliła mi zdobyć sporą dawkę wiedzy, zrozumieć, zdziwić się i przeżyć.
Przede wszystkim "Piękno i smutek wojny" jest znakomicie skonstruowane. Autor odnalazł w archiwach dzienniki dwudziestu osób, które żyły w tamtym czasie, i na ich zapiskach oparł swoją opowieść. Są to ludzie w różnym wieku, różnych narodowości, kobiety i mężczyźni. Najmłodsza, niemiecka uczennica, w chwili rozpoczęcia wojny ma czternaście lat, najstarsi to dwaj czterdziestopięcioletni mężczyźni: amerykański chirurg i francuski urzędnik jednego z ministerstw. Ten ostatni, zdeklarowany pacyfista, w wojnie nie weźmie udziału, ale jej doświadczy w czasie bombardowań Paryża. Elfriede, niemiecka uczennica, to jedyna osoba spośród tej dwudziestki, która szczęśliwie nie usłyszy nawet jednego wystrzału. Co nie oznacza, że wojna jej nie dotknie. Będzie świadkiem rozstań, pogrzebów poległych żołnierzy, zostanie pielęgniarką w szpitalu, zazna głodu, braku podstawowych artykułów, nędzy. Jej początkowy patriotyczny entuzjazm stopniowo przemieni się w znużenie, strach i świadomość tego, czym naprawdę jest wojna. Pozostali z teatrem wojny zetkną się na własnej skórze jako żołnierze, sanitariuszki a jedna z bohaterek, Laura de Turczynowicz (Amerykanka, żona bogatego, polskiego szlachcica mieszkającego w Suwałkach) doświadczy tego, co wielu mieszkańców Europy, których rodzinne miejscowości staną w ogniu. Znajdą się na różnych frontach (także w Afryce i w Imperium Osmańskim), w różnych armiach. Autor śledzi ich losy krok po kroku: rok po roku, chciałoby się powiedzieć dzień po dniu, ale tak oczywiście nie jest (wówczas książka musiałaby liczyć kilka tomów, no i stałaby się po prostu nudna). Opowieści o nich przeplatają się w krótkich, najczęściej, rozdziałach i w ten sposób poznajemy ich wojenne losy, a dzięki nim historię pierwszej wojny z perspektywy człowieka. Każdy rok rozpoczyna zwięzłe kalendarium, oprócz tego nieocenionym źródłem informacji, także ciekawostek, są liczne, bardzo ciekawe, przypisy (na szczęście bezpośrednio pod tekstem). Oto przykład: zaskoczyło mnie, że oficerowie mieli o wiele mniejszą szansę na przeżycie niż zwykli żołnierze. Inna informacja pochodząca z przypisu to bardzo racjonalne objaśnienie, dlaczego grypa zwana hiszpanką, którą straszy się nas do dziś, zebrała takie żniwo. Wartość książki podnoszą też archiwalne, czarno-białe zdjęcia.
Nie sposób napisać o wszystkim, książkę naprawdę należy przeczytać (ma jedną wadę: wysoką cenę, no ale jest bardzo gruba), trudno się od niej oderwać (ale można też smakować, czytając krok po kroczku, czyli rozdział po rozdziale), dlatego teraz wspomnę o tym, co mnie zaskoczyło, zdziwiło i poruszyło. Przede wszystkim większość bohaterów tej opowieści, a należy pamiętać, że są to ludzie typowi, przeciętni (poza jedną nietuzinkową kobietą, Australijką Olive King, która już wcześniej była niespokojnym duchem zachowującym się niekonwencjonalnie, a na froncie prowadziła ufundowany za pieniądze ojca ambulans) powitała wojnę entuzjastycznie, niekoniecznie z pobudek patriotycznych. To dla nich przygoda, niezwykła zmiana w monotonnym życiu, możliwość awansu, zyskania sławy bohatera, o której w głębi duszy marzyli. A ponieważ wiara w to, że wojna nie potrwa długo, była powszechna, martwili się, że nie zdążą dotrzeć na front, zanim się skończy. Jeden z nich to Rafael de Nogales, który przybył aż z Ameryki Południowej, aby walczyć jako ochotnik i było mu obojętne, po której stronie. Przypadek sprawił, że trafił do armii osmańskiej i był świadkiem pogromów dokonywanych na Ormianach. Większość z nich (ale nie wszyscy) szybciej lub wolniej wyleczyła się z tego naiwnego entuzjazmu. Im wojna dłużej trwała, tym dotkliwszy stawał się brak nadziei na jej zakończenie. Wreszcie wielu miało poczucie, że nigdy się nie skończy. Beznadziejność sytuacji stała się nie do zniesienia. Na frontach zachodnich walki miały przede wszystkim charakter pozycyjny, miesiącami niewiele się działo, żołnierze przebywali w okopach, często walczono zaciekle tylko po to, aby odbić z rąk niemieckich trzystumetrowy, nic nieznaczący pas ziemi za cenę ogromnych strat. Ale najskuteczniejszym lekarstwem był znój walki, strach przed cierpieniem i śmiercią, potworne zmęczenie, głód. Niezwykłe wrażenie zrobiły na mnie losy trzech żołnierzy. Francuza, Rene Arnauda, walczącego w wojskach piechoty pod Verdun, Włocha, Paolo Monellego, strzelca alpejskiego. Obaj mają świadomość, czego dają wyraz w swych dziennikach, że ich szanse na przeżycie są niewielkie. Przejmujący jest opis, jak Arnaud na czele swego oddziału wyrusza na pierwszą linię frontu pod Verdun, gdzie mają bronić jakiegoś wzgórza. Jakże zazdrości tym, których zmieniają! Ma świadomość, że ocalenie będzie cudem. Monelli takich beznadziejnych szturmów w skrajnie trudnych górskich warunkach przeżył wiele. I trzeci z nich: Angus Buchanan, walczący w wojskach piechoty brytyjskiej na froncie afrykańskim. Jego zapiski to nie tylko opis walki, ale także trudu wędrówki w morderczym klimacie, skrajnego zmęczenia, brudu, głodu, choroby. Kolejną ciekawą sprawą są wojenne losy kobiet, które głównie pracowały w polowych szpitalach. Ale nie chcę tu pisać o tym, na co się napatrzyły. Pragnę zwrócić uwagę, że dla nich wojna była szansą na emancypację. Englund poświęca wiele miejsca na opisy przemian obyczajowych, jakie dokonały się w wyniku wojny. Zdrady, aborcje, prostytucja, choroby weneryczne, pozamałżeńskie dzieci, masturbacja, homoseksualizm, maskulinizacja kobiet wykonujących zajęcia uznawane dotąd za męskie - z tym wszystkim należało się oswoić. Świat, nie tylko świat kobiet, już nigdy nie będzie taki, jak wcześniej. Nie ma powrotu do przedwojennego porządku. No i na koniec jeszcze o jednym. Ta wojna jawi się jako chaos, nad którym nikt nie panuje. Frontowi żołnierze wielokrotnie mają świadomość, że cele, jakie się im wyznacza, są idiotyczne i często z góry skazane na niepowodzenie. Działo się tak dlatego, że taktyka niewiele zmieniła się od ostatniej dużej wojny (francusko-pruskiej 1870-1871), a technika wojenna zrobiła nieprawdopodobne postępy. Jedno nie przystawało do drugiego. Wielką logistyczną trudność stanowił transport armii. Wojska z powodu braku dróg i ogromnej liczebności przemieszczały się niezwykle wolno. To kolejna z przyczyn, dlaczego ta wojna trwała i trwała. Właśnie dlatego szary żołnierz czuje się jak marionetka w rękach polityków i wojskowych strategów. Nie rozumie celowości wydawanych rozkazów, które musi wypełniać. Być może po raz pierwszy w takim stopniu wpływ na zdarzenia ma opinia publiczna: żołnierze i zwykli ludzie, którzy mają już dość tej bezsensownej, ciągnącej się beznadziejnie wojny, domagają się jej zakończenia. Przez armię przetacza się fala buntów.
I na koniec pytanie, które towarzyszyło mi podczas lektury: jak to się stało, jak to było możliwe, że po traumatycznym doświadczeniu pierwszej wojny, której pamięć była świeża, w dwadzieścia lat później wybuchła następna, jeszcze straszniejsza i trwająca równie długo.
Kończę ze świadomością, że to zaledwie ułamek moich wrażeń, refleksji i zdobytej wiedzy. "Piękno i smutek wojny" Petera Englunda to lektura obowiązkowa (albo nakazana - takie zgrabne określenie wymyślili twórcy pewnego całkiem świeżego portalu czytelniczego).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz