Frances Harrison "Do dziś liczymy zabitych. Nieznana wojna w Sri Lance"

Reportaż Frances Harrison "Do dziś liczymy zabitych. Nieznana wojna w Sri Lance"


(Czarne 2015; przełożyła Hanna Pustuła-Nowicka) leży na mojej półce od dawna, kupiłam go niedługo po premierze, jeden z ostatnich papierowych nabytków, potem pokochałam ebooki. Pewnie dlatego tyle czekał na swoją kolej. Ale teraz przyszedł jego czas, musiałam go przeczytać. Ręka do góry, kto słyszał o konflikcie Syngalezów i Tamilów na Sri Lance.  A o Tamilskich Tygrysach? Ale dokładniej? No właśnie, tu zaczyna się problem. Ja oczywiście też słyszałam, przecież dlatego kupiłam tę książkę. Wiedziałam, że konflikt był, że się zakończył, ale to właściwie tyle. Pewnie kiedy trwał, docierały do mnie jakieś strzępy informacji, potem szczegóły wyparowały, a Tamilskie Tygrysy stały się tylko hasłem, niewiele mówiącą nazwą. Za to Sri Lanka budzi bardzo przyjemne skojarzenia. Ciepło, woda, piękne plaże, kolorowe sari, góry, herbaciane pola, parki narodowe, zwierzęta, bogata przyroda, świątynie buddyjskie i hinduistyczne, katolickie kościoły, kolonialna architektura i azjatycki koloryt. Po lekturze reportażu Frances Harrison ten sielski obraz został mocno skażony. Tkwi w nim cierń, którego chyba już nie da się wyjąć. Kiedy czytałam tę książkę, a właściwie kiedy z bólem się przez nią przedzierałam, oczy robiły mi się okrągłe ze zdumienia. Nie przez przypadek autorka pisze o nieznanej wojnie. Że konflikt był, świat wiedział, jak wyglądał naprawdę, szczególnie w ostatniej fazie, wiedzieli nieliczni - pracownicy organizacji pomocowych (których szybko wyrzucono) i Czerwonego Krzyża ewakuujący statkami najciężej rannych. Rząd Sri Lanki zrobił wszystko, aby przedstawić wojnę domową, która była skutkiem długoletniego konfliktu etnicznego, jako element globalnej walki z terroryzmem. Jak pisze autorka: W kręgach akademickich zwycięska strategia (...) nazywana jest opcją lankijską - nowym sposobem zdławienia terroryzmu przy użyciu brutalnej siły militarnej, z pominięciem metod politycznych. Obejmuje on taktykę spalonej ziemi, zatarcie różnicy pomiędzy cywilami a bojownikami oraz zablokowanie dostępu do informacji.

Ale od początku, krótko. Sri Lankę zamieszkują Syngalezi i Tamilowie. Ci drudzy głównie północne tereny. Na wyspie zawsze stanowili mniejszość, ale lepiej wykształconą, dlatego byli forowani za czasów angielskich. Po odzyskaniu niepodległości sytuacja się zmieniła - czuli się prześladowani przez syngaleską większość. Marzyli o własnym państwie. Tak w roku 1972 powstała militarna organizacja Nowe Tygrysy Tamilskie. Od tej chwili następuje eskalacja konfliktu - z jednej strony rozruchy antytamilskie i pogromy, z drugiej ataki terrorystów-samobójców na syngaleskich polityków, obiekty wojskowe i na ludność cywilną. Garść przykładów, jak krwawe było to żniwo - rok 1996 samobójczy atak bombowy w budynku Banku Centralnego w Kolombo - ginie 91 osób, 1400 rannych! Rok 1998 samobójczy atak w najważniejszej buddyjskiej świątyni Relikwii Zęba w Kandy - 17 zabitych. Północ wyspy kontrolowana przez Tamilskie Tygrysy staje się namiastką tamilskiego państwa z własną administracją, służbą zdrowia, szkolnictwem, bankami. I tak latami toczy się konflikt - przemoc, rozmowy pokojowe przy wsparciu międzynarodowych rozjemców, rozejmy, aż od roku 2006 siły rządowe zaczęły stopniowo odzyskiwać zajęte przez Tamilskie Tygrysy tereny. Epilog tej walki to rok 2009 do maja, kiedy wojna ostatecznie się zakończyła. I właśnie o tym jest ta książka, o tych kilku potwornie krwawych miesiącach 2009 roku.

Frances Harrison, która przez kilka lat była korespondentką BBC na Sri Lance, rozmawia z kilkunastoma osobami - Tamilami przebywającymi w tym strasznym 2009 roku na kurczącym się terytorium tamilskim. Jej rozmówcom, poza jednym, tę krwawą jatkę udało się przetrwać, co naprawdę zakrawa na cud. Wszyscy mieszkają dziś poza Sri Lanką, najczęściej w Europie, i tu toczyły się te rozmowy. Mówią niechętnie, nie chcą wracać do bolesnych, traumatycznych wspomnień, nadal się boją, jeśli nie o siebie, to o swoich krewnych, którzy zostali na wyspie. Kim są? To dziennikarz, rzecznik prasowy Tamilskich Tygrysów (nie żyje, jako jedynemu, ze zrozumiałych względów, nie udało się ujść z życiem z terytorium Tamilskich Tygrysów), lekarz, katolicka zakonnica, nauczycielka, matka rebeliantka, czyli bojowniczka, wolontariusz na wózku inwalidzkim, bojownik Tamilskich Tygrysów, sklepikarz i żona, której mąż wspierał Tamilskie Tygrysy, a w swojej rodzinie miał licznych bojowników. Wszystkie te relacje są dość podobne, razem tworzą obraz krwawej jatki, jaka rozegrała się na kurczącym się terytorium Tamilskich Tygrysów w roku 2009. Przede wszystkim trzeba wiedzieć, że obie strony konfliktu celowo zablokowały ewakuację ludności cywilnej z terenów walk. Tamilskie Tygrysy traktowały swoich rodaków jak żywe tarcze, zakładników, za którymi ujmie się międzynarodowa społeczność i przyjdzie Tamilom z pomocą. A Syngalezi? Chociaż nikt tego oficjalnie nie przyzna, prawdopodobnie było im na rękę, że tylu Tamilów zginie. Oczywiście bali się też, że wśród ludności cywilnej mogą kryć się bojownicy i zamachowcy. Jak inaczej wytłumaczyć to, że armia rządowa ostrzeliwała strefy bez ognia stworzone specjalnie dla ludności cywilnej przez lankijski rząd?

Jaki obraz wyłania się z tych relacji? Ucieczka z miejsca na miejsce, przez zatłoczone drogi, przez dżunglę, przez bagna. Wieczny ostrzał, wybuchające bomby. Budowanie prowizorycznych schronów w miejscach, gdzie się na dłuższą chwilę zatrzymywali. Głód, ranni, konający, zabici. Morze trupów, porozrywane ludzkie szczątki. Porzuceni starcy, chorzy, ci wszyscy, którzy stawali się obciążeniem. Chociaż początkowo dużo było wśród ludzi życzliwości, uciekinierzy pomagali sobie wzajemnie, z czasem każdy obojętniał, myślał tylko o sobie albo o swoich najbliższych, jak przeżyć. Kilku bohaterów mówi o prześladujących ich do dziś wyrzutach sumienia, bo komuś nie pomogli, bo kogoś zostawili, bo nie udało się kogoś uratować, bo na przykład pieniędzy wystarczyło tylko na łapówkę za siebie. Lekarz, który został ze swoimi rannymi niemal do końca, nie może sobie wybaczyć, że w ostatniej chwili się ewakuował, zostawiając chorych i rannych. Ich by i tak nie ocalił, sam by zginął, a jednak trudno mu żyć z tą myślą. Najdramatyczniejszy był los rodziców mających pod opieką małe dzieci, chorych, rannych, kobiet w ciąży. Wszyscy uciekali ku morzu albo do stref bez ognia, które takie były tylko z nazwy. Ta gehenna kończyła się podobnie - albo ewakuacją na statku Czerwonego Krzyża do strefy kontrolowanej już przez siły rządowe (nieliczni), albo dobrowolnym opuszczeniem terytorium Tamilskich Tygrysów, co w końcowej fazie wojny stało się już możliwe. Wielu jednak nie chciało do końca skorzystać z tej możliwości. Dlaczego? Ze strachu albo wciąż naiwnie wierzyli w odwrócenie sytuacji. Co potem? Potem nie było lepiej. Poniżające rewizje, poszukiwanie bojowników, pobyt w obozach internowania. Niedożywienie, fatalne warunki, jeśli kogoś podejrzewano o związki z Tamilskimi Tygrysami, czekały go przesłuchania, tortury, więzienie, śmierć. Wielu ginęło bezpowrotnie. Osobnym problemem są oczywiście gwałty na tamilskich kobietach. Jak na każdej wojnie to one padają ofiarą przyzwolenia na przemoc. W tej sytuacji ratunek, ucieczka rzeczywiście zakrawają na cud. Większości bohaterów tej książki udało się to tylko dzięki łapówkom. Pieniądze gromadziła najczęściej rodzina. Wydostać się ze Sri Lanki też nie było łatwo. Ocaleli, wydostali się z piekła, ale na zawsze naznaczeni są wojenną traumą, ranami, bliznami, kalectwem, chorobami. Jak pisze autorka, ta wojna po Iraku, Afganistanie i Darfurze przyniosła najwięcej ofiar. Kto sobie z tego zdaje sprawę?

Frances Harrison opisuje ofiary po stronie tamilskiej, patrzy ich oczami, im oddaje głos, co nie znaczy, że obarcza winą tylko stronę rządową. Pokazuje zaślepienie Tamilskich Tygrysów, ich niezdolność do negocjacji, nieliczenie się z realiami, ślepą wiarę, do samego końca, że odwrócą losy konfliktu. Pokazuje też, jak cywilne ofiary tej wojny, jej rozmówcy, wolą przemilczeć winę swoich bojowników, nie mówić o niewygodnych sprawach, udawać, że ich nie było, nie pamiętać o zabitych w terrorystycznych zamachach.

Książka powstała w roku 2012. Wtedy rany cały czas były świeże, na Sri Lance mimo pokoju trwało polowanie na bojowników prawdziwych i wyimaginowanych, ludzie znikali, byli torturowani, więzieni, zabijani. Rząd prowadził politykę osiedlania Syngalezów  na tamilskich  terytoriach. Państwo się zmilitaryzowało. Jak jest dziś? Pewnie spokojniej, ale czy zupełnie? Frances Harrison za ekspertami twierdzi, że konflikt może się odrodzić. I ostatnia refleksja, jaka towarzyszyła mi w trakcie lektury. Czy jest na Ziemi jakiś skrawek nieskażony wojną, zabijaniem, cierpieniem? Gdzie się obrócić tam rozpacz. Teraz, kiedyś.

Lektura obowiązkowa, szczególnie dla tych, którzy wybierają się na Sri Lankę. A przecież to popularny cel podróży. Musisz to przeczytać i musisz z tym żyć.

PS I. Doskonałym, syntetycznym uzupełnieniem tej książki są dwa rozdziały ("Sri Lanka. Wyspa obłędu" i "Umrzeć jako dziecko") z książki Tiziano Terzaniego "W Azji", którą właśnie skończyłam czytać. Napiszę o niej wkrótce.

PS II. Nie będę ukrywać, że po ten reportaż sięgnęłam teraz, bo wybierałam się na Sri Lankę. Zmąciła mi radość wyjazdu, ale na miejscu łatwo się o tych okropnościach zapomina. Nawet na północy wyspy, gdzie ten krwawy konflikt się toczył. Na pozór życie toczy się normalnie, śladów wojny nie widać. Jak jest naprawdę? Niełatwo znaleźć jakieś informacje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty