Kilka miesięcy temu zelektryzowała mnie informacja, że Czarne
wyda książkę Gregora von Rezzoriego "Niegdysiejsze śniegi" (2025; przełożyła Małgorzata Gralińska). Dlaczego? Bo przed laty zachwyciłam się jego "Pamiątkami antysemity" wydanymi przez Pogranicze. Od razu zaznaczę, że tytuł jest ironiczny. Owszem, pisarz wychował się w środowisku antysemickim, ale z antysemityzmu skutecznie wyleczyły go znajomości z Żydówkami i Żydami mającymi wpływ na jego życie. Chociaż napisał bardzo dużo, w Polsce ukazała się przed laty, w Czytelniku, jeszcze jedna jego książka, powieść "Gronostaj z Czernopola", którą zamierzam przeczytać. (Niech żyją biblioteki!)Zanim o "Niegdysiejszych śniegach", kilka słów o pisarzu. Urodził się w roku wybuchu pierwszej wojny w arystokratycznej rodzinie o korzeniach sycylijskich w Czerniowcach, które w tamtym czasie były częścią Austro-Węgier. Burzliwe losy Europy sprawiły, że był obywatelem Austro-Węgier, a potem Rumunii. Mieszkał też w Wiedniu, w Rzymie, w Niemczech, gdzie stał się bezpaństwowcem. Był pisarzem, dziennikarzem, scenarzystą, ale także aktorem. Czy na tym polu odnosił jakieś sukcesy, nie wiem, ale na pewno grał w filmach obok takich gwiazd jak Brigitte Bardot czy Marcello Mastroianni. Zmarł w roku 1998.
Od razu napiszę, że na mnie "Pamiątki antysemity" zrobiły niegdyś większe wrażenie niż dziś "Niegdysiejsze śniegi". Pamiętam, że były czymś świeżym - odkryciem odsłaniającym źródła antysemityzmu. Kazały mi sobie zadać niewygodne pytanie - jakie miałabym poglądy, gdybym wychowała się w takim świecie jak Gregor von Rezzori. Od tamtej lektury upłynęło piętnaście lat, dlatego wiem znacznie więcej o problemach, jakie we właśnie wydanej książce porusza autor. Ale jest i drugi powód mojego bardzo, bardzo delikatnego rozczarowania - otóż najważniejszym tematem "Niegdysiejszych śniegów" jest rodzina pisarza, a niejako przy okazji pojawiają się wątki, które mnie interesują znacznie bardziej. To wszystko jednak nie oznacza, że żałuję lektury. Przeciwnie, uważam, że warto odkryć pisarstwo Gregora von Rezzoriego. Muszę jednak zaznaczyć, że na pewno nie jest to lektura dla każdego. Nie sprawia wielkich trudności, ale jakiś opór jednak stawia, choćby przez swoją objętość. Wydaje mi się, że jeśli chodzi o stopień trudności, to bliżej tej twórczości do rodzinnych książek Martina Pollacka, "Śmierć w bunkrze" i "Kobieta bez grobu. Historia mojej ciotki", niż do "Hałastry" Moniki Helfer.
Książka składa się pięciu rozdziałów, z których trzy poświęcone są w głównej mierze najbliższym członkom rodziny, matce, ojcu, siostrze, a dwa dwóm bardzo ważnym kobietom w jego życiu też ściśle związanym z rodziną. Pierwszy to opowieść o Kasandrze, czyli prostej kobiecie z Bukowiny, która była opiekunką autora w czasach jego dzieciństwa i być może jego mamką, przynajmniej ona tak twierdziła. Ostatni opowiada o Strausselce, która w życiu pisarza była kimś znacznie więcej niż tylko guwernantką. Wcześniej uczyła jego matkę i jej siostry. Została ponownie wezwana na łono rodziny, gdy przyszłość młodego Gregora von Rezzoriego malowała się w czarnych barwach. I rzeczywiście, wiele jej zawdzięczał, obudziła w nim zainteresowanie sztuką, pokazała inne horyzonty, przyjaźnili się do końca jej życia.
Pisząc o kompozycji książki, użyłam sformułowania w głównej mierze, bo autor ucieka w dygresje - opowiadając o swoich bliskich, opowiada też o sobie i o Bukowinie. Wszystko to się przeplata.
Śmiało można powiedzieć, że rok urodzenia Gregora von Rezzoriego, 1914, to rok symboliczny, zmieniający wszystko. To wybuch pierwszej wojny światowej, która zmiotła z Europy monarchię austro-węgierską i powołała do życia szereg nowych państw. Dla rodzin takich jak rodzina pisarza był to koniec ich dawnego świata. Chociaż związani z kręgiem kultury niemieckiej, żyli w państwie wielonarodowym, mieszkali na Bukowinie w tyglu wielu nacji, Niemców, Rumunów, Rusinów, Ukraińców, Żydów i innych. Ale zawsze czuli się kimś lepszym, kimś, kto niesie cywilizację na te dzikie tereny. Po pierwszej wojnie nadal tak o sobie myśleli, ale nagle stali się na rumuńskiej Bukowinie nikim.
Dla klasy społecznej, z której wywodzili się moi rodzice, oznaczało to osunięcie się świata w bezsens, bezsilność, biedę, beznadzieję i brzydotę. (...) Chęć wybudzenia się z tego koszmaru zrodziła utopijne myślenie lat powojennych, a jego najgorszym wykwitem miała się okazać III Rzesza.
Ani ojciec, ani matka nie należeli do rdzennych mieszkańców tej krainy. Oboje - każde na swój sposób - żyli na wygnaniu: zostali rzuceni do kraju kolonialnego opuszczonego przez kolonialnych władców.
Siostra pisarza, cztery lata od niego starsza, urodziła się jeszcze w tamtym szczęśliwym świecie, czego on zawsze jej zazdrościł. Dla niego był to już tylko mit.
Przynależeliśmy do dwóch odmiennych cywilizacji. Ona pojawiła się na jeszcze rzekomo nietkniętym świecie, tuż przed nadchodzącym powszechnym spospoliceniem czasu powojennego, ja zaś byłem dzieckiem epoki spustoszenia. Fundament jej nienagannych obyczajów stanowiło (jak miało się okazać - złudne) poczucie bezpieczeństwa, jakie dawało wspaniałe imperium wraz z jego dokładnie określonymi regułami postępowania i moralności. Mnie natomiast przyszło dorastać w jednym z tych podejrzanych państw, które powstały na jego gruzach i które zaliczano do krajów bałkańskich.
Dlatego po latach próbował odnaleźć tamto prawdziwe życie, mieszkając w rodzinnym majątku matki, położonym gdzieś na bukowińskim odludziu, gdzie oboje z siostrą przyszli na świat. Tymczasem ze świetności tamtego domu, o ile kiedykolwiek była, nic już nie zostało. Mimo wszystko czas spędzony w tej pokrytej kurzem odai włączył go w nurt rodzinnej historii.
Rozpad Austro-Węgier i powstanie kadłubowej Austrii wykorzenił takich ludzi jak członkowie rodziny von Rezzori. Zostać na Bukowinie czy zamieszkać gdzieś w Austrii? To ich dylemat. Matka pisarza nigdy nie czuła się dobrze na tym odludziu. Już wcześniej często wyjeżdżała na zdrowotne kuracje, była nieobecna w życiu dzieci. Tymczasem bukowińskie lasy to żywioł jego ojca, zapalonego myśliwego. Zostali, stając się obywatelami Rumunii. Ona jeszcze bardziej nieszczęśliwa niż dotąd. Odarci z dawnego prestiżu, z majątku, uważali się jednak nadal za kogoś lepszego. Swoją lepszość opierali na przedwojennym austriackim autorytecie, czuli się przecież Austriakami, a może Niemcami. Byli jak ci Anglicy, który zostali w niepodległych Indiach.
Od 1919 do 1939 żyliśmy mrzonkami pseudofeudalnej pozycji. Nie uprawniały nas do niej ani konkretny prestiż, ani odpowiedni majątek. Opierała się ona tylko na autorytecie, jakim rodzice cieszyli się przed I wojną światową. Ten stan "jak gdyby", dziwnym trafem przez nikogo niekwestionowany, utrwalało oddziaływanie dawnego kolonialnego splendoru, w którym trwaliśmy bezsilni po rozpadzie c.k. monarchii. Uznawaliśmy siebie za niegdysiejszych Austriaków żyjących w prowincji ukształtowanej głównie pod austriackim wpływem, podobnie jak sądzili Brytyjczycy, którzy zostali w Indiach po upadku Imperium Brytyjskiego.
To rozdarcie między miłością do bukowińskiej ziemi, a poczuciem przynależności do innej kultury ukształtowało pisarza, było czymś, z czym się zmagał.
Czułem w swoim wnętrzu pradawną niemiecką poezję, mistyczną prawdę, która to wszystko zawierała. A przecież zagłębiałem się w moją namacalną egzystencję, schodziłem w macierzystą krainę bez względu na to, w jakim języku, w świecie jakich uczuć, w kręgu jakich mitów, legend i baśni zostałem wychowany. Czułem się tak związany z tą ziemią, że w siostrze, która z radością była gotowa ją opuścić, widziałem apostatkę, niemal zdrajczynię.
Ukształtowało też jego osobowość. A przynajmniej taki swój mit zbudował w tej książce. To dlatego był pozbawiony złudzeń, zbuntowany, nieokrzesany, wybuchowy, ale też nieskrępowany i wolny, bliski naturze. Temu też zawdzięczał poczucie niższości wobec siostry. To dlatego był niespokojnym duchem, który musiał zmieniać szkoły, który nigdzie nie zagrzał na dłużej miejsca.
Koniecznie też muszę wspomnieć, że rozpadowi tamtego przedwojennego świata towarzyszy rozpad rodziny. I o tym też jest ta opowieść.
To właśnie te problemy zainteresowały mnie najbardziej w "Niegdysiejszych śniegach". Ale przecież ta książka oferuje znacznie więcej. To barwne, głębokie portrety najbliższych, członków rodziny i dwóch opiekunek autora. Nieszczęśliwej matki, ofiary konwencjonalnego wychowania charakterystycznego dla jej klasy społecznej. W młodości marzyła o tym, aby zostać pediatrką, a posłano ją do renomowanej szkoły gospodarstwa domowego. Potem zgodnie z oczekiwaniami rodzinnymi i społecznymi wyszła za mąż, urodziła dzieci i stała się nieszczęśliwą, zgorzkniałą żoną i matką, która ucieczki od rodziny rekompensowała dzieciom nadmierną opiekuńczością i strachem o ich zdrowie. I ojca, rozkochanego w bukowińskiej dziczy i przyrodzie, też uciekającego od rodziny, nie do eleganckich uzdrowisk, ale w teren, na polowania, patologicznego antysemity, marzącego o wielkich Niemcach, a jednocześnie przeciwnika Hitlera. Jest wreszcie ta książka hołdem oddanym Bukowinie. Wiele tu wspaniałych opisów przyrody i tamtejszego życia.
Naprawdę warto, chętnie napisałabym, że trzeba, ale nie lubię takich kategorycznych stwierdzeń. A jeszcze bardziej zachęcam do sięgnięcia po "Pamiątki antysemity".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz