Dlaczego tak bardzo bałam się "Końca"? Bo to powieść o traumie wojennej dziedziczonej przez kolejne pokolenie. Chociaż jestem zaprawiona w bojach i nie unikam książek o przygniatającej tematyce, to jednak nie zawsze znajduję w sobie siłę na taką lekturę.
Akcja powieści toczy się na trzech planach czasowych - klamra jest współczesna, ale przede wszystkim mamy lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku i wreszcie okres wojny oraz powojenny. Siedmioletnia Malwina mieszka razem z mamą Urszulą w pięćdziesięciometrowym mieszkaniu na osiedlu Przyszłość w Nowej Soli. Przeprowadziły się tu do babci Lotki z wymagającego remontu poniemieckiego domu na ulicy Koniec. Mąż Urszuli pojawia się i znika, bo taką ma pracę. Kiedy jest, to wielkiego pożytku z niego nie ma. To dom kobiet. Jest jeszcze ciocia Halina, młodsza siostra Lotki, mieszkająca też na ulicy Koniec. Na osiedlu Przyszłość Malwina zostaje umieszczona w jednym pokoju z babcią i śni jej wojenne sny. Lotka cierpi na chroniczną bezsenność, więc pewnie dlatego przynależne jej nocne koszmary nawiedzają wnuczkę, która żyje wśród umarłych, gromadzi ich zdjęcia, chowa w domku dla lalek.
Wiedziałam, że babcia zaraz napadnie mnie śnieniem, zrzuci skrzynię na barki. Ponieś za mnie, odbiorę rano, wcale nie są ciężkie. Pluła na mnie snami tak, jak pluła wariatka, nie miałam jak się uchylić.
... dla mnie nie ma towarzystwa poza umarłymi, zbierałam ich jak inni naklejki.
Przecież jestem tragarką, dziewczynką na posyłki, łączniczką, zaplątaną w czas, który wpadł we własne sidła.
Losy rodziny Pająków z Wołynia, czyli dziadków Urszuli, jej matki, ciotki i mieszkającego w Anglii wujka, są zasadniczym tematem powieści Marty Hermanowicz. Zresztą autorka nie ukrywa, o czym pisze w posłowiu, że inspiracją dla książki były opowieści jej babci. W żadnym razie nie jest to jednak tak modna dziś autofikcja.
Niewątpliwie to przede wszystkim język sprawia, że "Koniec" to debiut niezwykle udany. Jak to jest napisane! Jaką sprawia przyjemność! Nie chodzi tylko o to, że tekst został nasycony metaforami czy innymi środkami stylistycznymi, ale o to, że autorka bawi się językiem, wykorzystując kalki, powiedzonka, wierszyki dla dzieci.
Budynek świątyni trzymał się blisko ziemi jak owad przed burzą, postawiony niedawno, rówieśnik osiedla. Z zakrystii wyszedł ksiądz, uśmiechnął się, położył dłoń na mojej głowie. Przedstawił się, szczęść Boże Roman, Bóg na dzisiaj skończył.
Plisowana spódnica łasiła się do kolan i gryzła.
Fala wyrzuciła mnie na brzeg klasy, taniec z krzesłami, kto pierwszy. Tam, gdzie udało mi się dobiec, było już zajęte. I w kółko, kółko graniaste.
Jeśli ktoś maszeruje, to natychmiast w dalszej części zdania pojawia się znana fraza z naszego hymnu marsz, marsz Dąbrowski. Jeśli mowa o jedzeniu, a jest tu ono ważnym motywem, to fragment kończy się znanym wierszykiem o sroczce, która kaszkę warzyła.
Malwinko, kotku, kochanie, dziecinko, skarbeńku, bój się Boga, sroczka kaszkę warzyła, dzieci swoje karmiła, a-a-a, kotki dwa.
Albo wyliczanką potraw, które Pająkowie będą jeść, kiedy wreszcie wrócą na swój ukochany Wołyń. Dla Malwiny te same potrawy wmuszane jej, oczywiście z troski, przez babcię i mamę stają się narzędziem opresji.
I będziemy jeść kiełbasę, chleb ze smalcem, słoniną, rogale, pachnące drożdżowe bułeczki, kaszę, kapustę, rosół z kluseczkami, kurczaka, świniaka, pierogi ze skwarkami, młode ziemniaczki. Jadłospis kotłuje się z ostatnią niedzielą. Mama drepcze za tatą, pozwala mu się prowadzić.
Wstaje nowy dzień, chwalmy Pana, Boże, coś Polskę przetransportował.
Jakby tego było mało, te językowe chwyty wracają niczym muzyczne sample. Tak jak wracają i mieszają się daty, rok 1939, 1989 i kolejne. To wszystko sprawia, że atmosfera się zagęszcza, a osoby czytające, razem z narratorką, Malwiną, przeżywają na powrót te same czy podobne sytuacje. Te zabiegi mają też wydźwięk ironiczny, który tym bardziej podkreśla grozę sytuacji.
Kolejną zaletą powieści jest sam temat - historia rodziny, która wywieziona została z Wołynia na Sybir, a potem ewakuowała się razem z Armią Andersa. To chyba najmniej literacko opowiedziany fragment wojennych losów Polek i Polaków. Wojna jest tematem wyeksploatowanym przez literaturę, ale na pewno nie historie ludzi zesłanych na Syberię czy do Kazachstanu. Może dlatego tak niewiele o tym wiem. Tym bardziej, że w moich szkolnych czasach był to temat przemilczany. Oczywiście jakieś pojęcie na ten temat miałam. Ale z naciskiem na jakieś. Trochę opowiedziała tę historię Monika Śliwińska w "Pannach z Wesela", bo Anna, wdowa po Włodzimierzu Tetmajerze, najstarsza z sióstr Mikołajczykówien, razem z rodziną córki też znalazła się na Syberii i też wydostała się stamtąd z Armią Andersa. Ale tam to był zaledwie fragment, chociaż bardzo poruszający, większej opowieści biograficznej o trzech kobietach. Tu jest to zasadniczy temat.
Losy Lotki, jej rodziców i rodzeństwa są przejmujące. I to właśnie Lotka wydaje się być najbardziej obciążona swoją dramatyczną przeszłością. To ona musiała opiekować się młodszym rodzeństwem, kiedy rodzice i najstarszy, Tadeusz, wyruszali do pracy w tajdze. To ona gotowała, chociaż nie miała z czego i nie umiała, to ona sprzątała, to ona cierpiała, samotnie przeżywając swoją wymuszoną okolicznościami dorosłość, to ona nie mogła chodzić do szkoły, o czym marzyła.
Ani jednego dnia w szkole, wszystkie na wojnie. Siedziałam w baraku z młodszym bratem i siostrą, ktoś musiał; jak ktoś coś musi, to zazwyczaj chodzi o mnie
To ona jako dorosła kobieta nie potrafiła okazywać uczuć, chomikowała kromki chleba, a wreszcie cierpiała na bezsenność. Nie potrafiła też darować matce, że postanowiła wrócić do Polski, kiedy mogła wybrać Zachód. Nieświadoma tego, że nie wróci na swój wytęskniony Wołyń, ale wyląduje w Nowej Soli na ulicy Koniec w poniemieckim domu. To w końcu Lotka przekazuje swoją traumę wnuczce. Bardzo mocno wybrzmiewają tu po wielokroć pretensje do Boga.
Ojcze nasz, któryś nic nie zrobił. Trzech Boskich Osób nie starczyło, by uratować Zbyszka.
Ale nie jest tak, że "Koniec" przyjmuję bezkrytycznie. Moje wątpliwości budzi wątek Malwiny. I nie chodzi o jej sny, przecież to zabieg symboliczny. Ale o to, że jej historia opowiedziana została trochę po macoszemu. Czegoś mi w niej brakuje. Malwina jest nie tylko dziewczynką, której śni się wojna, ale też bardzo samotną, odrzuconą przez rówieśniczki i rówieśników, prześladowaną przez nich, a babcia i matka nie potrafią jej zrozumieć, tym bardziej nieobecny wciąż ojciec. Po prostu jest dzieckiem bardzo nieszczęśliwym, destrukcyjnym.
Okulary byłyby największą klęską. Nie dość, że jąkała z ruskim akcentem, dzidzia piernik w ubraniach babci, poradziecka, poniemiecka, dziecko trefne, zepsute, to jeszcze ślepak, okularnik. Najpierw okulary, a potem garb i sztuczna szczęka. Przeczuwałam, że zamienię się w babcię, wypchana jej snami jak upolowane zwierzę.
Destrukcyjna i niepotrafiąca poradzić sobie z rzeczywistością jest też dorosła Malwina, która przyjeżdża do matki na wieść o chorobie babci. Niby wszystko się zgadza, niby wiadomo, dlaczego jest taką outsiderką i dziwaczką, ale jednak jej historia wydaje mi się rysowana zbyt grubą kreską. Nie potrafię też zrozumieć, dlaczego nikt nie próbuje jej pomóc. Sygnały, jakie wysyła, są na tyle mocne i jednoznaczne, że chyba nawet w tych trudnych latach dziewięćdziesiątych, latach transformacji, matka próbowałaby szukać dla niej jakiejś pomocy. Mówiąc krótko, historia Malwiny jest dla mnie nie do końca prawdopodobna. Poza tym nie rozwija się, po jakimś czasie powtarza się stale to samo. Jakby autorka nie miała pomysłu na dalszy ciąg, a musiała kontynuować, aby opowiedzieć do końca losy Lotki. A przecież czytałam już kiedyś o dziewczynce samotnej, bo w opinii wszystkich nieudacznej. To b
ohaterka "Włoskich szpilek" i "Szumu" Magdaleny Tulli. Zestawiam te książki nieprzypadkowo. Bo oprócz bohaterek łączy je wspaniały język. Jednak portret dziewczynki z książek Magdaleny Tulli był dla mnie kompletny. Tu jest inaczej.
Mimo tych uwag "Koniec" to powieść świetnie napisana i bardzo przejmująca. Z tych, które zdołują i przeczołgają.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz