Chociaż krótka powieść Vincenzo Latronico "Do perfekcji" (Czarne
2025; przełożyła Katarzyna Skórska) była w Polsce szeroko omawiana, pewnie nigdy bym się za nią nie wzięła, gdyby bliska mi osoba nie powiedziała, że to o niej i koniecznie muszę przeczytać. Drugi powód to wizyta autora na tegorocznym Festiwalu Conrada. Z czystej ciekawości postanowiłam się na spotkanie z pisarzem wybrać w towarzystwie wzmiankowanej bliskiej mi osoby.Cóż, przeczytałam bez bólu, ale tak jak przypuszczałam, nie jest to powieść, która by mnie jakoś specjalnie poruszyła. Tak więc była to lektura z gatunku tylko poznawczych - próba znalezienia odpowiedzi na pytanie, czym tak bardzo niektórzy się zachwycają, w tym bliska mi osoba. No i może, w mniejszym stopniu, chęć nadążania za nowościami. Zresztą, jak to w polskim światku literackim bywa, szum wokół "Do perfekcji" wygasł szybko i gdyby nie wizyta Vincenzo Latronico w Polsce, pewnie jego powieść podzieliłaby los innych niegdyś głośno, acz przez chwilę, dyskutowanych. A teraz do rzeczy.
Anna i Tom przeprowadzają się z Włoch do Berlina. Pracują w branży kreatywnej, mogą to robić z domu, z jakiegokolwiek miejsca na świecie. Pozostanie w rodzinnym kraju wydaje im się nudne i bez przyszłości, chcą zakosztować czegoś innego.
Wyjazd spowodowany impulsem, rozmową w barze, kiedy kariera zdawała się tkwić w martwym punkcie, a konto w banku pęczniało;
Ot, współcześni nomadzi. Wynajmują mieszkanie, obracają się w kręgu osób podobnych do siebie, ekspatów, którym, tak jak im, modny Berlin wydał się idealnym miejscem do życia.
Nie była to prywatna mitologia; wprost przeciwnie, jej wartość wynikała z jej uniwersalności. Łączyła spotykanych Hiszpanów, Francuzów, Włochów i Amerykanów; była skodyfikowana w nieskończonej liczbie artykułów lifestyle'owych i filmów dokumentalnych, powielana w obrazach scrollowanych na facebookowych osiach czasu i w instagramowym feedzie całego pokolenia. Przypieczętowała wejście Anny i Toma do społeczności scementowanej wspólną rzeczywistością, społeczności, która sama w sobie stała się jakby rzeczywistością.
Spotkania w kawiarniach, od czasu do czasu noc spędzona w nocnym klubie, trochę używek, ale bez przesady, eksperymenty seksualne, niekoniecznie. Nadążanie za modnym, raczej z progresywnej bańki, stylem życia i dokumentowanie go w mediach społecznościowych.
Wszyscy utożsamiali się z częścią przekonań lewicowych. Uważali się za feministów, za ludzi zaangażowanych przeciwko niesprawiedliwości społecznej, co przede wszystkim oznaczało, że oburzały ich pewne przejawy rasizmu czy seksizmu w Nowym Jorku. Anna i Tom zrezygnowali z klienta, który odmówił wycofania się z seksistowskiej reklamy. Przekazywali dziesięć dolarów miesięcznie na fundację walczącą z dyskryminacją osób LGBTQ, która to kwota zmniejszała się do niespełna dziewięciu po odjęciu prowizji pobieranej przez kalifornijskiego pośrednika. Podobnie jak ich znajomi nie byli pewni, czy podziwiać Hillary Clinton jako kobietę, czy może potępiać ją za związki z przemysłem farmaceutycznym. Ich zaangażowanie, rzecz jasna, miało charakter czysto teoretyczny; na płaszczyźnie praktycznej ograniczali się do jazdy uberem tylko podczas śnieżycy i zostawiania napiwków gotówką. Nie jadali tuńczyka.
Żadnej próby zrozumienia historii miasta, a jeśli już to w sposób bardzo powierzchowny, anegdotyczny, gadżeciarski.
Najpierw jest zachwyt, ale po jakimś czasie okazuje się, że za tym wszystkim stoi pustka. Trudno nawiązać bliższe więzi w świecie, w którym znajomi poznani na forum dla berlińskich ekspatów nagle znikają, bo decydują się wrócić do kraju albo podążyć w inne miejsce. Oczywiście pojawiają się inni, ale i oni po jakimś czasie mogą wyjechać. Płynny, ponowoczesny świat. Co pozostaje? Bycie we dwoje i niezbyt ekscytująca praca nieprzynosząca wielkich pieniędzy. Wszystko to jakoś letnie i bez emocji. Nie ma prawdziwych problemów, ale nie ma też większych ekscytacji. Cóż, wieczne święto w końcu przestaje być świętem. Tymczasem ich włoscy znajomi, którzy zostali w kraju, powoli pną się coraz wyżej, stabilizują swoją pozycję, a oni tkwią na ruchomych piaskach, stale przekonując się, że to oni wygrali los na loterii, że stabilizacja to relikt pokolenia ich rodziców. Z wygodnej rutyny wyrwie ich na chwilę kryzys migracyjny, bo, tak jak ich znajomi, uznają, że muszą się zaangażować w pomoc migrantom.
Pobudził ich, rzecz jasna, alarm mówiący o kryzysie humanitarnym, ale również poczucie, że wokół dzieje się coś, czego nie chcą uniknąć, jakby wyczekiwane spotkanie z historią - nareszcie.
Ale i to po jakimś czasie się skończy. Pandemia poczyni w tym światku jeszcze większe wyrwy i spustoszenia. Co pozostaje? Wieczna wędrówka i poszukiwanie nowego raju. Wszak trawa jest zawsze bardziej zielona u sąsiada. Idealny świat dokumentowany w portalach społecznościowych okazuje się iluzją, rajem na pokaz, a naprawdę nic za tym nie stoi. Ale przecież to wszystko już wiemy.
To, co w tej krótkiej powieści zainteresowało mnie najbardziej, to obraz gentryfikującego się Berlina, który zmienia się na niekorzyść dla zwykłych mieszkańców, ale także dla takich ekspatów jak oni, o ironio, właśnie za ich sprawą.
Chodzili do knajp, w których piwo rzemieślnicze kosztowało trzy razy więcej niż pils w ich dzielnicy; gromadzili się przed galeriami sztuki, które jak na ironię zachowały szyldy wyeksmitowanych handlarzy starzyzną lub szewców; zastępowali lokatorów, którzy opłacali czynsz markami wschodnimi. Zdawali sobie sprawę, że tylko zaogniają problem dotyczący ich środowiska, lecz nie myśleli o tym, podobnie jak palacze nie myślą o nowotworze płuc.
Coraz trudniej znaleźć mieszkanie, bo rosną ceny, znikają ulubione knajpki, na ich miejsce powstają nowe już nie tak swojskie i przyjazne, znikają przestrzenie, no i ludzie. Ta chłodna dokumentacja zmian zrobiła na mnie największe wrażenie. Oczywiście to nic odkrywczego, bo znam zjawisko, czytam i słucham o nim, obserwuję je w moim mieście i w innych, gdzie masowa turystyka staje się powoli przekleństwem.
Powieść nawiązuje do innej, "Rzeczy" Georgesa Pereca, której to książki nie znam, jak pewnie większość czytających Vincenzo Latronico, więc pewnie coś mi umyka. Tymczasem, aby przynajmniej wiedzieć, na czym zasadza się to odniesienie, zajrzałam do, wyjątkowo dokładnej, informacji wydawcy. Książka francuskiego pisarza opowiada o podobnej parze żyjącej w latach sześćdziesiątych zeszłego wieku. Oczywiście taka informacja nie zastępuje lektury. Nabrałam jednak ochoty, aby "Rzeczy" przeczytać, dlatego powodowana impulsem wypożyczyłam ją bez trudu z biblioteki
Cóż, właściwie tyle mam do powiedzenia na temat "Do perfekcji" Vincenzo Latronico. Książka dokumentuje świat współczesnych nomadów, ale to nie mój świat. A ponieważ jest to opowieść chłodna i beznamiętna, stąd moje określenie dokumentuje, trudno mi jakoś emocjonalnie zbliżyć się do bohaterów. Ale pewnie nie o to chodziło.
PS. Może jednak odrobinę i ja odnajduję siebie w tym portrecie, mimo że nie jestem współczesną nomadką, przeciwnie, wolę zasiedzenie, no i bohaterowie tej powieści są ode mnie znacznie młodsi.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz