Kevin Jared Hosein "Głodne duchy"

Naprawdę niewiele brakowało, abym przegapiła powieść Kevina

Jareda Hoseina "Głodne duchy" (Czarne 2025; przełożyła Zofia Szachnowska-Olesiejuk). Tyle ukazuje się nowości, że o pomyłkę nietrudno. Na szczęście Czarne ma swój podcast i właśnie tam usłyszałam rozmowę o tej książce. Już samo to, że autor jest karaibskim pisarzem pochodzącym z Trynidadu i Tobago, było dostateczną zachętą, a i dalsza część rozmowy upewniła mnie, że muszę tę powieść przeczytać. I miałam rację. Jest to książka, jaką najbardziej lubię - znakomita w czytaniu, a jednocześnie o dużym ciężarze. Jednym słowem poruszająca istotne tematy. No i nie pozostawiła mnie obojętną. W tym wypadku dociąża ją jeszcze wiszące nad bohaterami fatum, fatum rodem z antycznej tragedii. Śledząc losy bohaterów, wiemy, że musi dojść do nieszczęścia. Pozostaje pytanie - do jakiego? Kogo dotknie? 

Zanim przejdę do konkretów, dodam jeszcze, że "Głodne duchy" to pierwsza powieść dla dorosłych Kevina Jareda Hoseina, wcześniej pisał dla dzieci i młodzieży, a zaczął swoją zawodową karierę jako nauczyciel biologii, czym zajmował się ponad dziesięć lat.

Akcja książki rozgrywa się w roku 1944 w małej miejscowości i jej okolicach gdzieś na Trynidadzie. Te okolice są niezwykle istotne, bo odzwierciedlają drabinę społeczną. Na wzgórzu nad wioską znajduje się bogata posiadłość Daltona Changoora. Mieszka z nim znacznie od niego młodsza żona, piękna i dystyngowana Marlee. W tym świecie za dużymi pieniędzmi idą strach i szacunek. Dalton bardzo dużo może, wszyscy się z nim liczą i bez szemrania spełnią jego prośby czy żądania. Chociaż trzyma się z boku, trzęsie całą okolicą. Jakie prowadzi interesy? Nie wiadomo, lepiej się nie dopytywać. Życie w jego posiadłości jest obiektem domysłów i marzeń. Pilnują jej trzy groźne psy. Był taki czas, kiedy Dalton Changoor zapraszał do domu dzieci. Urządził dla nich pokój zabaw i boisko, ale potem w wyniku pewnych wypadków i to się skończyło. O tym, jak upływa życie państwa, jakie takie pojęcie mogą mieć trzej pracujący dla pana Changoora robotnicy. Z domu często słychać dźwięki muzyki. 

W dole jest miasteczko Bell. Znajduje się tam posterunek policji, szkoła i szpital. No i domy. Cóż w tym dziwnego? Otóż posiadanie takiego domu to wielkie marzenie tych, którzy mieszkają w baraku stojącym za miastem. Bo tych kilka rodzin żyjących w nim stoi najniżej w hierarchii społecznej. To ludzie pracujący na plantacji trzciny cukrowej. Nawet jeśli ktoś z nich dostanie pracę w miasteczku, to i tak zarabia na tyle marnie, że może sobie tylko pomarzyć o domu w Bell. Barak to kilka niewielkich pomieszczeń poprzegradzanych cienkimi ściankami. W każdym żyje jedna rodzina. Najczęściej z dziećmi, a nawet z wnukami. O żadnej intymności mowy być nie może. Wszystko dzieje się tu na oczach dzieci albo nie dzieje się wcale. Jakby tego było mało, przecieka dach. Kiedy przychodzi czas ulew, woda wlewa się do środka. 

Woda bulgotała w ich zalanym po kostki pokoju. Sączyła się do środka przez szpary w ścianach. Następnego ranka materac z włókna kokosowego cuchnął, a w workach z ryżem pojawiły się kijanki.

W takim miejscu łatwo o choroby i przemoc. Mężczyźni nie stronią od alkoholu. Ale najgorsza jest beznadzieja. Kto urodził się w baraku, ten zapewne w nim umrze. Życie tu to naznaczenie. I nie chodzi tylko o biedę i fatalne warunki bytowe. Chodzi o coś więcej - o brak szacunku i pogardę ze strony mieszkańców Bell. Mieszkasz w baraku, jesteś gorszy, w razie czego z definicji podejrzany. Można cię zamknąć bez dania racji. Policjanci nie uwierzą komuś z baraku, wiadomo, tam mieszkają wyrzutki społeczne i złodzieje. Znamy ten mechanizm. 

Młodzieniec skrzyżował na piersi cherlawe ramiona, spojrzał na obdarte buty Hansa i zmarszczył nos, jakby właśnie poczuł, że ktoś puścił bąka. 

Niektórzy pragną się z baraku wyrwać. Młode dziewczyny za wszelką cenę chcą się związać z chłopakiem z Bell. Hans Saroop i jego żona Szueta marząc o lepszej przyszłości dla syna, posyłają go do szkoły w Bell. Ale żeby tam chodzić, trzeba mieć wiele samozaparcia, bo chłopak z baraków będzie zawsze obiektem bezlitosnych kpin i prześladowania. Nic dziwnego, że Kryszna nie chce tam wracać po wakacjach. Buntuje się przeciw uległości rodziców, a szczególnie ojca, który uważa, że tylko grzecznością i pokorą coś wskóra. Nie chce zadrażniać sytuacji. W milczeniu znosi drobne i większe upokorzenia, czego świadkiem bywa syn i nie potrafi takiej postawy zrozumieć. Kipi w nim gniew i wściekłość. 

Kryszna wyciągnął szyję, żeby zajrzeć do środka. (...) Rzucił mężczyźnie spojrzenie spode łba.

- Ale o co się panu rozchodzi?

(...) Mężczyzna patrzył Hansowi prosto w oczy.

- Chłopcy zostają na zewnątrz.

Hans skinął głową.

- Ta jest, psze pana.

- A ci tam to niby co? - Kryszna wskazał na dzieci w sklepie.

- Cicho bądź - skarcił go ojciec, kładąc mu dłoń na plecach.

Mężczyzna nie spuszczał wzroku z Hansa.

- Mieliśmy tu już kilka incydentów, a ja mam tylko jedną parę oczu.

Kryszna nie ma zamiaru znosić zniewag swoich rówieśników z Bell. Żeby bronić honoru, gotów jest się bić. Ma wiernych przyjaciół, którzy w razie czego ruszą mu na pomoc. To kuzyn Tarak i dwaj bliźniacy otoczeni złą sławą. Ale przemoc rodzi przemoc. Chłopaki z miasteczka pamiętają każdy siniak, każde wyzwisko, a przy tym czują się bezkarni, bo jeden z nich jest synem komendanta policji. Konflikt eskaluje i z góry czujemy, że nie może skończyć się dobrze. To tylko jeden z elementów ciągu różnych zdarzeń, które w końcu doprowadzą do tragedii.

Na nierówności majątkowe nakładają się jeszcze problemy rasowe i religijne. Bo na Trynidadzie mieszkają  wyznawcy hinduizmu i chrześcijanie, biali, mulaci i czarni. Ci z baraku to najczęściej hinduiści, ci z miasteczka przeważnie chrześcijanie. To tylko pogłębia konflikt.

Ogromną zaletą powieści są głębokie portrety bohaterek i bohaterów, ich wzajemne skomplikowane relacje. Mało tu postaci jednoznacznie dobrych. Poznając ich historie, doskonale rozumiałam, co nimi powoduje, dlaczego postępują tak, a nie inaczej. Niewypowiedziane traumy, marzenie o miłości i bliskości, a wreszcie o lepszym życiu. I po prostu zmęczenie beznadziejną codziennością, szarpaniną o jako taką egzystencję. To prowadzi niektórych bohaterów do upadku. Nawet dumny Kryszna ma w pewnym momencie dość i czuje, że doszedł do ściany. Jest gotów skapitulować i prosić o pomoc kogoś, kogo nienawidzi. Ulec pokusie o lepszym życiu.

Czy jest w tej powieści coś jasnego? Znajduję trzy takie elementy. Jeden to solidarność mieszkańców baraku, którzy zawsze mogą na siebie liczyć w trudnych sytuacjach. Jeśli coś ich ratuje, to wspólnota, jaką tworzą. Drugi to miłość do barakowego psa, Białej Damy. Tarak, inni również, chociaż on szczególnie, jest dla niej gotów na wiele. Niestety to przywiązanie stanie się jednym z zalążków tragedii, jaka się w tej powieści rozegra. Trzecim jasnym punktem jest postawa jednego z trzech pracowników Changoorów, Robinsona, który wydaje się być człowiekiem szlachetnym, dobrym i bezinteresownym. Czy coś jeszcze? Może dumna postawa Szuety, która nie chce litości. Od kogo i w jakiej sytuacji, tego zdradzić nie mogę.

No i jest też w powieści zagadka. Bo wszystko zaczyna się od nieoczekiwanego zniknięcia Daltona Changoora. To ta strzelba, która skoro wisi na ścianie, to w ostatnim akcie musi wystrzelić. Gdyby nie zniknął, na pewno nie doszłoby do tragedii.

Bardzo dobra, ciekawa i poruszająca powieść, a w dodatku pięknie napisana. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty