Anna Kaszuba-Dębska "Przybyszewska/Pająkówna. Głuchy krzyk"

Na podwójną biografię matki i córki "Przybyszewska/Pająkówna.

Głuchy krzyk" pióra Anny Kaszuby-Dębskiej (Marginesy 2023) ostrzyłam sobie zęby od dawna. Kiedy już ją kupiłam, a sprawiłam sobie prezent z jakiejś okazji, bo cena trzymała się mocno, stale nie miałam czasu, bo książka papierowa to ponad pięćset stron. Oczywiście należy odliczyć bibliografię i przypisy. Tak czy inaczej wydawało mi się, że będę potrzebowała czasu, aby ją przeczytać. Tymczasem kiedy wreszcie się za nią zabrałam, połknęłam w tydzień z niewielkim haczykiem.

Muszę przyznać, że zanim ukazała się książka, o Anieli Pająkównie nie słyszałam w ogóle albo niewiele, a o Stanisławie Przybyszewskiej tylko tyle, że była nieślubną córką Stanisława Przybyszewskiego i autorką dramatu "Sprawa Dantona", który po dziesięcioleciach stał się podstawą scenariusza filmu Andrzeja Wajdy pod tym samym tytułem. Widziałam go dawno temu i jakoś nie trafiła się okazja, aby zobaczyć ponownie, a szczególnie teraz, po lekturze książki, miałabym ochotę. A przed laty udało mi się obejrzeć inscenizację dramatu w reżyserii Jana Klaty ze świętej pamięci Teatru Polskiego z Wrocławia. (Jak słyszę, jest nadzieja na zmartwychwstanie, bo dyrektorem ma zostać Michał Zadara.)

Biografia obu pań nie jest bardzo łatwą lekturą, a powody są dwa. Po pierwsze autorka obszernie cytuje rozmaite listy, ale także artykuły prasowe. Czasem miałam wrażenie nadmiaru, a trzeba do tego dodać, że wywody Stanisławy Przybyszewskiej nie zawsze czyta się dobrze ze względu na filozoficzne rozważania i język, powiedziałabym, miejscami barokowy. Ale najważniejszy jest powód drugi. Otóż dawno nie czytałam biografii tak smutnych, a nawet tragicznych! Powiedzieć, że ani matka, Aniela Pająkówna, ani jej nieślubna córka, Stanisława Przybyszewska, nie miały łatwego życia, to nic nie powiedzieć. A już życie Stachny, jak była nazywana przez najbliższych, to naprawdę dramat skłaniający do niejednej refleksji.

A zaczęło się bardzo dobrze i wszystko miało potencjał ułożyć się pomyślnie, gdyby nie jedno fatalne spotkanie. Bo na życiu Anieli Pająkówny, a w konsekwencji jej córki Stanisławy Przybyszewskiej zaważyły właśnie dwa spotkania. Pierwsze było cudownym zrządzeniem losu, bo pozwoliło jej, córce stangreta w majątku rodziny Pawlikowskich w Medyce, wykształcić się i zostać uznaną portrecistką, która z powodzeniem mogła na siebie zarabiać. A koniecznie należy wspomnieć, że była przedstawicielką pierwszego pokolenia Polek wykształconych, artystek i feministek, przepraszam, emancypantek, bo tak wtedy mówiono. Niestety zdobywać wykształcenie musiała za granicą, w Paryżu, bo polskie uczelnie jeszcze dzielnie broniły się przed studentkami. Jej malarstwo zaistniało także na międzynarodowej scenie artystycznej. A więc to pierwsze, szczęśliwe, spotkanie to spotkanie ze wspomnianą już rodziną Pawlikowskich, ludźmi zamożnymi, wykształconymi i filantropami, którzy swoje życie dzielili pomiędzy Medykę i Kraków. Helena i Mieczysław zwrócili uwagę na bystrą i utalentowaną dziewczynkę i postanowili się nią opiekować, co robili z wielkim oddaniem. I pewnie życie Anieli potoczyłoby się jak w bajce, gdyby nie drugie spotkanie i związane z nim fatalne zauroczenie. Aniela Pająkówna nie była pierwszą kobietą, która uległa destrukcyjnemu wpływowi Stanisława Przybyszewskiego, guru młodopolskich artystów. Efektem tego krótkotrwałego związku była ciąża i narodziny nieślubnej córki, co w tamtym czasie oznaczało hańbę dla matki i dla dziecka. Aby jakoś żyć, za namową najbliższych udaje ... nianię dziewczynki, a ściślej rzec biorąc kobietę, która przygarnęła dziecko. To czyn szlachetny, a nie hańbiący jak urodzenie bękarta.

W towarzystwie znacznie łatwiej zaakceptować, że panna przysposobiła dziecko, bo to szlachetny czyn. Broń Boże mieć własne bez obrączki na palcu. Udawanie niani to dla kobiety mniejsze upokorzenie niż jawne przyznanie się do pozamałżeńskiego seksu i jego konsekwencji.

Bez obrączki na palcu panna z bękartem to kobieta lekkich obyczajów, upadła grzesznica, bezwstydnica. Aniela dojmująco odczuwa swój status wykolejeńca i wyrzutka społecznego.

Jej dalsze, krótkie, życie to zmagania z codziennością, malowanie, opieka nad córką i bezustanne starania o to, aby ojciec uznał oficjalnie dziecko i zechciał się z nim zobaczyć. Można powiedzieć, że to pogoń za Stanisławem Przybyszewskim, który ją nieustannie zwodził, zapewniając o ... swojej miłości i swoich dobrych chęciach wobec dziecka, a niepowodzenia zrzucał na zazdrosną żonę, Jadwigę, dawniej Kasprowiczową, z którą w atmosferze skandalu zaczął romansować wtedy, kiedy równocześnie uwodził Anielę. Powiedzieć, że był to męski odpowiednik femme fatale, to nic nie powiedzieć. Złamał życie niejednej kobiecie. A bezsilna w tej sytuacji Aniela potrafiła mu jeszcze wysyłać pieniądze, których stale nie miał! To krótkie, naznaczone nieszczęściem życie, miało trzy jasne punkty - malowanie, miłość do dziecka i pomoc kilku życzliwych osób, w tym rodziny Pawlikowskich, która nigdy nie odwróciła się od Anieli i od jej córki.

Natomiast życie jej córki, Stanisławy Przybyszewskiej, to jedno pasmo tragedii i ... samozagłada. Chociaż otoczona miłością matki, od dzieciństwa żyła w schizofrenicznej rzeczywistości, bo do Anieli musiała mówić nianiu. Kiedy zrozumiała, że to jej matka? Trudno powiedzieć, potem już zdawała sobie sprawę, jaka jest prawda. Kolejne problemy, które odcisnęły się na jej życiu, to oczywiście relacja z ojcem, którego za życia matki widziała chyba dwa razy. Najpierw była nim zafascynowana, potem znienawidziła. Jako kobieta stanie się też ofiarą rozgrywek pomiędzy Stanisławem Przybyszewskim, a jego żoną Jadwigą, która robiła wszystko, aby utrudnić mu kontakt z córką. To oczywiście go nie usprawiedliwia, bo tak jak zwodził kiedyś Anielę, tak później zwodził Stanisławę. Obiecywał, usprawiedliwiał się żoną, nie odzywał się miesiącami. No i oczywiście wielką tragedią w życiu dziewczynki była śmierć jej matki. Chociaż Aniela zdając sobie sprawę, że umiera, w ostatniej chwili powierzyła opiekę nad córką życzliwym sobie osobom, to nie w każdym domu Stachna znalazła ciepło i bliskość. Najlepiej czuła się u ciotki, z którą utrzymywała kontakt do końca życia. Do czasu osiągnięcia pełnoletniości mogła też liczyć na finansową pomoc Pawlikowskich.

Najbardziej jednak przerażające jest to, co stało się z dorosłą Stachną. Można powiedzieć, że unicestwiła ją sztuka. Chciała tworzyć i chciała się twórczości oddać całkowicie, a do tego musiała być wolna. 

Ceną wolności są żebraczo-pustelnicze życie, głód, choroby i nędza. Czasem niespodziewanie zdarzy się cud, raz w postaci ciepłego posiłku od Stefanii Augustyńskiej, innym razem nieoczekiwanego przekazu pieniężnego od cioci Barlińskiej z Warszawy.

Dlatego z czasem rzuciła nawet korepetycje, których niechętnie, ale jednak, udzielała, i pisała, pisała, pisała. Obsesyjnie i maniakalnie. Część swojej twórczości traktowała jako wprawki, rodzaj doskonalących ćwiczeń, inne utwory przerabiała wielokrotnie, pisała ich nowe wersje. Właściwie tylko "Sprawą Dantona", najważniejszym dla niej utworem ze względu na ogromną fascynację rewolucją francuską i Robespierrem, próbowała zainteresować pisma literackie, wydawców i teatr, innych nie próbowała wydawać. Była przekonana o swojej wielkości, nie znosiła kompromisów. Pogrążała się w samotności, biedzie, strachu przed śmiercią i brakiem pieniędzy. Żyła na kredyt udzielany przez okolicznych sklepikarzy. Ukojenie znajdowała w morfinie, którą po raz pierwszy dostała od ojca, i dzięki silnym lekom uspokajającym. Gdyby nie finansowa pomoc przyrodniej siostry Iwi, córki Stanisława Przybyszewskiego i Dagny Juel-Przybyszewskiej, oraz ciotki, a także opieka sąsiadki, która nie mogła bezczynnie patrzeć na jej nędzę i samounicestwienie, umarłaby z wycieńczenia i głodu znacznie wcześniej. Do głodu, zimna i biedy dokładają się jeszcze szykany ze strony uczniów miejscowego gimnazjum.

Wybili szyby, otwierają okna od środka, odczepiają okiennice i dla własnej uciechy wynoszą je do ogrodu miejskiego, zaglądają do wnętrza pokoju i z głupawymi śmiechami głośno komentują życie mieszkanki "mrozowni".

Aby pokazać, w jakiej nędzy żyła, przytoczę garść cytatów.

Z bólem szczypiących poranionych rąk, czarna jak Kongijczyk i lodowata jak sopel rozpala zimny piec. Zmora zatyka się średnio raz na trzy, cztery dni, doszczętnie zadymiając mieszkanie. Tej zimy żyje z dymem za pan brat. W stanie niekończącej się walki o przestrzeń do oddychania rozpędza smog rękami i szmatami, nawet po trzy godziny wietrząc w mrozie pokój. Sadza niczym całun pokrywa meble, rzeczy osobiste, książki i maszynopisy. 

Żeby móc wystukiwać słowa na maszynie i kontynuować pracę literacką, co chwilę moczy ręce w gorącej wodzie.

Egzystuje teraz w zimnym baraku z wybitym oknem, hulającym wiatrem i myszą wybudzającą ją ze snu.

Mimo ochrony skórzanej walizki adleretta [maszyna do pisania] pokrywa się rdzą, z kolei na ubraniu i butach pojawia się obrzydliwy biało-zielonkawy nalot. W liście do siostry Stachna z wrodzonym sarkazmem dziwi się, oglądając własną skórę, że jeszcze nie jest zielona. Mimo przeszkód, stadka myszy, wszechobecnej wilgoci, zimna i pleśni pracuje i próbuje nawiązywać kontakty z wydawcami. 

Nie chciała dać sobie pomóc, a trudno nieść komuś prawdziwą pomoc, jeśli ktoś ją odrzuca. Godziła się tylko na tę doraźną, często o nią prosiła. Na kompleksową pod żadnym pozorem. A czy można winić państwo, które nie dba o swoich artystów? W jej przypadku chyba jednak nie. To była jej cena za wolność i możność całkowitego oddania się sztuce. Pytanie, czy było warto? Za życia nie odniosła sukcesu, "Sprawa Dantona" po wielu perypetiach została wystawiona dwukrotnie, odbiór sztuki i spektaklu był różny. Jedni uznawali jej tekst za arcydzieło, inni krytykowali. Znacznie gorszy był odbiór samych inscenizacji. A dziś kto czyta, Stanisławę Przybyszewską? Kto wie, że pisała też powieści? Na pewno do historii literatury i teatru przeszła jej "Sprawa Dantona". Więc czy było warto? Jej odpowiedź była jednoznaczna.  

Tylko, że niestety, nie posiadam innego życia. Niestety? Raczej dzięki Bogu. Czarna nędza, w jakiej żyję, to doprawdy niezbyt wysoka cena za posiadanie własnego życia. Niezbyt wysoka zapłata za możność napisania "Sprawy Dantona".

Jestem szczęśliwa, bo mogłam postawić na swoim i żyć zgodnie z moją naturą - spełnić zadanie nałożone mi przez Stwórcę. Mimo stałego strachu przed śmiercią, mimo wielu tygodni piekła: dopóki nie głoduję, jestem znacznie szczęśliwsza od większości ludzi z mego otoczenia. (...) Męki doznane tego roku, muszą mieć sens, muszą być w jakiś sposób konieczne dla mego dalszego rozwoju.

Niestety z czasem zaczyna też głodować. 

Bardzo smutne życia, bardzo smutna książka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty