Swietłana Aleksijewicz "Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości"

To druga książka Swietłany Aleksijewicz, białoruskiej pisarki i dziennikarki, po którą sięgnęłam. Nie tak głośna jak "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety", za którą dostała Angelusa. Długo się za nią zabierałam, właściwie, kiedy wyszła, nie zwróciłam na nią specjalnej uwagi. Cóż mnie obchodzi Czarnobyl tyle lat po katastrofie, było minęło, myślałam. A potem ktoś mi ją polecił poruszony lekturą. W końcu sięgnęłam po "Czarnobylską modlitwę. Kronikę przyszłości" (Czarne 2012; przełożył Jerzy Czech), żeby stwierdzić, jak bardzo się myliłam. Tę książkę powinno się przeczytać, nawet mimo tego że momentami nuży. Myślę, że wyszłoby jej na dobre, gdyby była nieco krótsza. Opowieści świadków, zwane tutaj monologami, stają się po pewnym czasie do siebie podobne. Przeszkadza też trochę ich sztuczny, egzaltowany ton, jakby wszyscy rozmówcy pisarki, od prostych, wiejskich babinek do naukowców, byli ludźmi zdolnymi do głębokiej, filozoficznej refleksji, do namysłu nad światem. Mam wrażenie, że Aleksijewicz podkręca te monologi w charakterystyczny dla siebie sposób. Podobnie było też w jej poprzedniej książce (tam dotyczyło to przede wszystkim wstępu). Ale może się mylę? Może tacy są Białorusini? Nieważne. Wady, o których wspomniałam, dość nietypowo, bo na wstępie, nie mają znaczenia wobec wymowy książki.

O katastrofie elektrowni atomowej w Czarnobylu przypominamy sobie przy okazji. A to kiedy mija jakaś okrągła rocznica wybuchu, a to po awarii w Fukuszimie i wywołanej nią dyskusji na temat wykorzystania atomu, jaka przetoczyła się przez Europę. Jednak nawet wtedy ją bagatelizujemy. Tymczasem "Czarnobylska modlitwa" uświadamia, czym była ta katastrofa dla białoruskiego społeczeństwa i czym mogłaby się stać dla Europy, gdyby nie udało się ugasić reaktora. Ludzie, strażacy i żołnierze, którzy tego dokonali, to naprawdę bohaterowie, chociaż niektórzy mimo woli. Dlaczego mimo woli? Powody są co najmniej dwa. Po pierwsze mało kto poza fizykami jądrowymi zdawał sobie początkowo sprawę z powagi sytuacji. Władze w Mińsku i w Moskwie (niezorientowanym przypominam, że katastrofa miała miejsce w roku 1986, a więc jeszcze za czasów Związku Radzieckiego) albo lekceważyły skutki wybuchu, albo celowo, aby nie wszczynać paniki, ukrywały je. Poza tym był to typowy mechanizm charakterystyczny dla krajów komunistycznych. Przemilczeć, ukryć, zamieść pod dywan, za żadne skarby nie przyznawać się do błędu. Dlatego ratownicy, zwani w książce likwidatorami, byli początkowo, a i później też, często nieświadomi, czym grozi im to, co robią. A skutki, szczególnie dla tych, którzy pracowali bezpośrednio przy reaktorze, były tragiczne. Umierali bardzo szybko w męczarniach na chorobę popromienną albo nieco później na raka wywołanego wielokrotnie przekroczoną dawką promieniowania. Tym bardziej, że pracowali bez jakiegokolwiek zabezpieczenia: bez kombinezonów, bez masek. Drugi powód, dla którego nazywam ich bohaterami mimo woli, jest taki, że bardzo często nie wiedzieli, gdzie i po co jadą. Dotyczy to zwłaszcza tych, którzy kilka miesięcy po wybuchu likwidowali skutki katastrofy w stukilometrowej strefie ochronnej. Najczęściej mówiono im po prostu, że jadą na ćwiczenia. Wśród nich są i tacy, którzy wspominają ten okres jako największą przygodę swojego życia. To wszystko nie zmienia faktu, że być może nas ocalili. Ale oczywiście byli też tacy, którzy wykonywali swoje zadania całkiem świadomie, nie zważając na konsekwencje. Wielu zgłaszało się na ochotnika. W filmach katastroficznych czasem jakiś śmiałek musi ratować Ziemię na przykład przed zderzeniem z meteorytem i zdaje sobie sprawę, że ceną jest jego życie. To jednak tylko filmowe fantazje, a Czarnobyl zdarzył się naprawdę i ci ludzie naprawdę wychodzili na dach reaktora, naprawdę wychylali się z kabin helikopterów, aby we właściwe miejsce zrzucić to, czym pożar gaszono, ktoś naprawdę zanurkował, aby spuścić wodę spod reaktora. To wszystko robi w książce ogromne wrażenie. Ale nie tylko to.

Co jeszcze? Opowieści o wysiedleniach mieszkańców ze stukilometrowej strefy ochronnej. Myśleli, że wyjeżdżają na chwilę, na trzy dni, tak im mówiono, tymczasem wyjechali na zawsze. Zostawili swoje domy, sprzęty, pamiątki, książki, zabawki i zwierzęta. Jechali autobusami albo szli pieszo, w kolumnach jak na wojnie. Skojarzeń z wojną jest zresztą w tej książce bardzo dużo. Rozmówcy Swietłany Aleksijewicz często porównują to, co się działo, do wojny. Starsi dlatego, że pamiętali tę prawdziwą, młodsi, bo od dziecka byli karmieni wojenną propagandą. Przerażają opisy opuszczonych wiosek, zdziczałych domowych zwierząt zostawionych przez właścicieli, bo nie wolno było ich zabierać, a szczególnie opowieści myśliwych zmuszanych do ich likwidacji. Straszne są obrazy ludzi, zwłaszcza starych, którzy zdecydowali się do strefy nielegalnie wrócić i w niej zamieszkać. Jeszcze straszniejsze opowieści o tych, którzy zachorowali. Strażakach, likwidatorach, ale też dzieciach urodzonych z chorobą popromienną. Nie ma takich fragmentów wiele, ale jeśli już się pojawiają, to autorka, a właściwie jej rozmówcy, nie szczędzą szczegółów. Przeraża reakcja władz, czasem wynikająca z niewiedzy i bezmyślności, czasem celowa. Przerażają chaotyczne, bałaganiarskie, często bezsensowne działania mające zmniejszyć skutki katastrofy. Ale przeraża też obojętność większości zwykłych ludzi, którzy bagatelizują zagrożenie, żyją, jakby nic się nie stało. Dlaczego? Po pierwsze promieniowania nie widać. Mówią, że coś się niby wydarzyło, ale świat jest, jaki był. Słońce świeci, kwiaty rosną, trawa się zieleni, ptaki śpiewają. Kiedy jest pożar, powódź, huragan skutki żywiołu widać natychmiast, w przypadku atomu są odroczone. Dlatego tak trudno w nie uwierzyć. Ale jest i drugi powód wypierania katastrofy. To mechanizm doskonale nam znany: niechęć do zmiany. Lepiej wmówić sobie, że nic zmieniać nie trzeba.

Czarnobyl przeorał białoruskie społeczeństwo. Zachwiał wiarą w wielkość i nieomylność radzieckiego imperium, uświadomił, że nic nie jest na zawsze, że człowiek musi mierzyć się z żywiołami, o których nie ma pojęcia, pokazał, że atom może nawet w czasach pokoju stać się siłą niszczycielską. Warto przeczytać "Czarnobylską modlitwę", aby zrozumieć, czym ta katastrofa była naprawdę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty