Niedawno zapowiadałam, że sięgnę po kolejną książkę Zsuzsy Bánk
niemieckiej pisarki o węgierskich korzeniach, a to dlatego, że ostatnio przeczytałam jej najnowszą pozycję "Śmierć przychodzi nawet latem", która miała bardzo dobre recenzje. Chociaż z mojej strony nie obyło się bez pewnych zastrzeżeń, to jej twórczość zainteresowała mnie na tyle, że postanowiłam kontynuować moją z nią znajomość. Tą kolejną książką jest powieść "Pływak" (Czarne 2005; przełożyła Elżbieta Kalinowska).Tym razem żadnych ale nie było. Dałam się pochłonąć opowieści snutej przez narratorkę, najpierw kilkuletnią, potem kilkunastoletnią Katę. Od razu zaznaczam, że nie jest to książka dla każdego (zresztą żadna nie jest). Nie ma tu dialogów, nie ma też właściwie akcji, są wspomnienia kilku lat spędzonych w drodze, na które składa się codzienność podbita od czasu do czasu refleksją czy jakimś podskórnym przeczuciem. Wiele tu niedomówień, czegoś musimy się domyślać, innym razem coś sobie na różne sposoby dopowiedzieć. Odnajduję w tej powieści pewne podobieństwo do najnowszej książki Zsuzsy Bánk, nazwałabym to czymś w rodzaju medytacji.
Ale po kolei. Jest to historia węgierskiej rodziny, którą nagle w okresie wydarzeń 1956 roku opuszcza matka. Nie, nie jest osobą zaangażowaną politycznie, mieszka na wsi, dokąd rewolucyjne wydarzenia przecież nie dotarły. Dlaczego razem z koleżanką decyduje się przekroczyć nielegalnie zieloną granicę, co wiązało się z niebezpieczeństwem, wyruszyć na niepewne, aby na nowo układać sobie życie, długo nie wiadomo. Tym bardziej, że to nowe życie tam, w nowym kraju, w Niemczech, wcale nie będzie łatwe. Czeka ją ciężka praca, samotność, przynajmniej na początku. Niemal przez całą powieść zadawałam sobie pytanie - dlaczego to zrobiła? Dlaczego zostawiła męża i przede wszystkim dzieci? Przecież w tych okolicznościach nie mógł to być byle jaki powód. Dopiero prawie na końcu, kiedy trochę lepiej poznajemy jej historię, możemy domyślić się odpowiedzi. Bo, tak jak często w tej powieści, odpowiedź nie zostanie udzielona wprost.
Ale nie ona jest prawdziwą bohaterką tej książki. Jej losy poznamy w zaledwie trzech rozdziałach. Głównymi bohaterami są ci, którzy zostali, jej mąż, Kalman, i dwoje dzieci, starsza Kata i jej młodszy brat Isti. Kiedy matka wyjeżdża, ojciec postanawia opuścić wieś, w której mieszkali, i odtąd rozpoczyna się ich kilkuletnia wędrówka po kraju zakończona tragicznym zdarzeniem. Tułają się od krewnego do krewnego, w jednym miejscu pozostają dłużej, w innym krócej. W jednym przyjęci zostają serdecznie, w innym są balastem. Jedno miejsce podoba im się bardziej, zwłaszcza dłuższy pobyt w wiosce nad Balatonem, innych nie lubią.
Dlaczego Kalman decyduje się zostawić wszystko i ruszyć w drogę, w dodatku razem z dziećmi? Tego też nie wiemy na pewno. Bo tamta wieś przypominałaby mu o żonie, która go zostawiła? Bo miał w sobie gen wędrowca, o czym też dowiemy się znacznie później, poznając okres jego młodości?
Wtedy nie wiedziałam, czy to życie przepływa obok niego, czy też to on prześlizguje się przez nie bez wysiłku. Zrywał więzi z innymi ludźmi, zacierał ślady, wyruszał z nami w podróże, których i tak nikt nie mógł śledzić, ani nas znaleźć, i nie wiem, czy teraz, kiedy o tym myślę, przeszkadza mi, że tak było, czy kiedykolwiek mi przeszkadzało.
O ile dla Kalmana ucieczka była wybawieniem, o tyle dla dzieci oznaczała pożegnanie ze wszystkim, co im znane. Nie dość, że straciły matkę, to jeszcze ojciec wyrwał je z ich środowiska, odebrał im dom, musiały zostawić ukochanego psa, babcię, która mieszkała w sąsiedniej wsi. Pogrążony w rozpaczy Kalman zajmuje się sobą, swoim cierpieniem. Dzieci są zdane na łaskę tych, głównie kobiet, u których się zatrzymują.
... zawarliśmy, nasz ojciec, Isti i ja, coś na kształt cichego porozumienia na życie, które w jakiś sposób jednak do nas należało. Nasz ojciec zabierał nas ze sobą, szukał dla nas domów, gdzie ktoś się o nas troszczył, a my z Istim nie pytaliśmy w zamian, kiedy wróci nasza matka albo kiedy do niej pojedziemy, nawet jeśli chcielibyśmy zapytać, ja z pewnością bardziej niż Isti. (...) Niewiele mieliśmy, o niewielu rzeczach mogliśmy powiedzieć, że je znamy, więc nie mogliśmy z nich zrezygnować. Nasze życie, choć od dawna było to tak mało, było jednak naszym życiem i nie chcieliśmy go stracić. Baliśmy się, że nawet ono mogłoby zniknąć, jeśli choć na chwilę machniemy na nie ręką.
Czytając opowieść Katy, miałam wrażenie, że z jednej strony cierpiały, tęskniły za mamą, zwłaszcza Isti, długo wierzyły, że wróci. Symbolem tej tęsknoty stają się pociągi - gdzie tylko mogą, chodzą na dworzec i uczą się na pamięć rozkładu jazdy. A z drugiej te lata upływały im beztrosko. W każdym miejscu jakoś umiały się odnaleźć i, co najważniejsze, codzienność czyniły niezwykłą. Biegały, miały dużą swobodę, poznawały nowych ludzi, a każdy z nich to osobna niezwykła opowieść. Ci bohaterowie są równie ważni jak Kata, Isti i Kalman. Tytuł każdego rozdziału to imię kolejnej bohaterki czy bohatera. Te lata zlewają się w jedno, czas płynie inaczej.
Nad jeziorem mieszkaliśmy długo, dłużej niż jedno lato, ale co to znaczy, co to znaczy dla naszego pojęcia czasu, przy naszej prędkości: długo? Nie wiem, może mi się tylko wydaje, że to było długo, bo jezioro było jedynym miejscem, gdzie nie chodziliśmy na dworzec, żeby sprawdzić godziny odjazdu pociągów.
Ile czasu upłynęło między tym a naszym pierwszym latem nad jeziorem? Raczej lata niż miesiące, jeśli policzę, ile listów wysłała do nas babka.
Wszystko otoczone jest trochę baśniową, nierzeczywistą atmosferą. Bo tak po latach pamięta to Katy.
Chodziliśmy do szkoły, przestawaliśmy chodzić, odbieraliśmy książki, oddawaliśmy je, zapamiętywaliśmy drogi, drzwi, nazwiska, twarze, zapominaliśmy je, gdy tylko odjeżdżaliśmy.
Więc z jednej strony jest w tej powieści radość i beztroska dzieciństwa, a z drugiej ta książka jest przejmująco smutna. Bo dużo tu tęsknoty, samotności, niespełnionych miłości i straty. I nie dotyczy to tylko głównych bohaterek i bohaterów. Właściwie każda postać w tej powieści, a już zwłaszcza kobieta, doświadcza tych uczuć. Wszyscy oni są samotni w swoim cierpieniu, każdy zamyka się w swoim kokonie, a szczególnie samotne są dzieci. I chociaż powieść związana jest z rokiem 1956, rokiem węgierskiej nadziei i rewolucji, to ich nieszczęście nie wiąże się z polityką. To, co się wydarzyło, staje się tylko zapalnikiem, daje niektórym okazję, aby uciec, bo po tragicznym obaleniu rewolucji państwa Zachodu, jak to w takich sytuacjach bywa, przyjmowały węgierskich uchodźców.
Pozostaje jeszcze pytanie o tytułowego pływaka. Kim jest? Pływać lubi ojciec, potem także Isti, nad Balatonem spędzili swój najlepszy czas, tam im się najbardziej podobało. Pływanie to lekkość, swoboda, ucieczka, monotonne ruchy pozwalają zapomnieć o przykrej codzienności. Ale woda może być niebezpieczna.
Bardzo mi się ta książka podobała. Za jakiś czas wypożyczę sobie jeszcze jedną powieść Zsuzsy Bánk.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz