John Hersey "Hiroszima"

Jak to czasem bywa, o lekturze reportażu Johna Herseya

"Hiroszima" (Znak 2025; przełożył Jerzy Łoziński) zadecydował impuls. O książce słyszałam, ale początkowo nie zamierzałam jej czytać, aż tu nagle, pewnie pod wpływem jakiegoś podcastu, zmieniłam zdanie.

Bardzo ciekawa jest historia tego reportażu. Urodzony w 1914 roku John Hersey był reporterem magazynu "Time", a kiedy wybuchła wojna, został amerykańskim korespondentem wojennym w Europie i Azji. Gdy po zrzuceniu dwóch bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki, Japonia skapitulowała, postanowił sprawdzić, jakie naprawdę są skutki tego, co się stało. Dlatego poleciał do kraju kwitnącej wiśni, gdzie rozmawiał z sześcioma osobami spośród tych, które atak przeżyły. 31 sierpnia 1946 roku jego reportaż ukazał się w "New Yorkerze". Z numeru usunięto wszystkie inne teksty - została tylko okładka, której nie zdążono zmienić. Pozornie nie pasowała do reportażu Johna Herseya. To narysowany w dziecięcej manierze kolorowy rysunek przedstawiający beztroski słoneczny dzień w jakimś mieście. Jedni tańczą, inni się opalają, ktoś pracuje w ogródku, ktoś uprawia sport, niektórzy spacerują. Dziś polski wydawca postanowił zachować ją jako ostrzeżenie. Patrzcie, czytelniczki i czytelnicy, co możecie stracić. Jakby to od nas zależało.

Oczywiście reportaż zamieszczony w "New Yorkerze" wywołał wielki szok i dyskusję. To wtedy Amerykanie, i nie tylko oni, zrozumieli, jak śmiercionośna była nowa broń. Czy wyciągnięto z tego wnioski? I tak, i nie. Tak, bo na szczęście nigdy już jej nie użyto, poza próbami jądrowymi, które też przecież miały swoje negatywne skutki. Nie, ponieważ dziś broń jądrową mają już nie tylko Stany Zjednoczone, o czym w swoisty sposób przypomina reporter w dopisanym po latach post scriptum, w którym śledzi dalsze losy sześciorga bohaterek i bohaterów "Hiroszimy". Jest ono częścią książki wydanej przez Znak.

Kim są rozmówczynie i rozmówcy Johna Herseya? To dwóch lekarzy, jeden posiadający prywatny niewielki szpital, drugi, chirurg, pracujący w szpitalu państwowym, niemiecki misjonarz jezuita, młoda kobieta pracująca w dziale kadr fabryki blach, uboga wdowa, matka trojga dzieci dorabiająca szyciem, i pastor kościoła metodystów. Ich wszystkich, tak jak i pozostałych, którzy przeżyli, od śmierci uratowała oczywiście odległość od epicentrum wybuchu i szereg zbiegów okoliczności. Wystarczyłoby na przykład, aby stali w innym miejscu i już byłoby po nich.

Jonh Hersey wybrał dla swojego reportażu formę najprostszą z możliwych. Sucho, krok po kroku, relacjonuje, naprzemiennie, losy wybranych przez siebie bohaterek i bohaterów. Żadnych komentarzy, żadnych emocji, żadnych rozmów z naukowcami, żadnych odniesień do prac naukowych. Zresztą być może to ostatnie wynika z tego, że nie bardzo było z czego czerpać. Wtedy przecież niewiele wiedziano na ten temat.

Muszę uczciwie przyznać, że "Hiroszima" nie przestraszyła mnie, nie przeczołgała, nie wgniotła w fotel. Może jestem już znieczulona, a może jest to wszystko tak abstrakcyjne, że aż poza zasięgiem mojej wyobraźni. A może wreszcie to efekt tego chłodnego, beznamiętnego stylu. Bo o wiele większe wrażenie zrobił na mnie reportaż Katarzyny Boni "Ganbare. Warsztaty umierania" o skutkach katastrofy elektrowni atomowej w Fukushimie spowodowanej przez tsunami czy "Czarnobylska modlitwa" Swietłany Aleksijewicz.

Ale jest oczywiście coś, co w szczególny sposób przykuło moją uwagę. 

Po pierwsze to nieświadomość tego, co się stało. Ci, którzy ocaleli, zobaczyli oślepiające światło i huk. Kiedy się ocknęli, zorientowali się, że świat jakby nagle się rozpadł, przesunął. Wszystko wokół było albo zrujnowane, albo zmieniło swoje miejsce, albo płonęło. Te pożary będą się coraz bardziej rozprzestrzeniać, a przyczyni się do tego nie tylko wysoka temperatura spowodowana wybuchem, ale także fakt, że wiele domów w Hiroszimie było drewnianych. Nikt nie rozumiał, co się stało. Przecież zwykły nalot, do jakiego mieszkańcy byli przyzwyczajeni, nie mógł spowodować takich zniszczeń. Bardzo szybko zaczęły krążyć po mieście coraz bardziej fantastyczne teorie.

Jeszcze większe wrażenie zrobiła na mnie bezradność i bezsilność tych, którzy przeżyli. Większość z nich cierpiała od poparzeń, miała połamane kończyny, rany, straciła wzrok. Ci wszyscy ludzie czekali na pomoc, której nie mogli otrzymać z dwóch powodów - potrzebujących było tak wielu, a lekarzy tak niewielu, że nie miał kto przybyć im z pomocą. Bo większość personelu medycznego zginęła. Ci, którzy ocaleli, jak jeden z rozmówców Herseya, ten młody chirurg ze szpitala, pracowali bez przerwy po kilka dni i nocy. Pomagali też ci, którzy nie zostali ranni, również pracując bez wytchnienia. To przypadek pastora kościoła metodystów. Ale w tamtym momencie nie było możliwości, aby pomóc wszystkim, którzy tego potrzebowali. Dlatego większość z nich umierała. 

Ze złamaną nogą i w nieprzyjemnym towarzystwie panna Sasaki spędziła dwa dni i dwie noce pod prymitywnym blaszanym zadaszeniem. Jedynym urozmaiceniem był moment, gdy do fabrycznego schronu, który mogła widzieć spod brzegu okapu, przyszli mężczyźni i ciągnąc za sznury, zaczęli z niego wydobywać zwłoki. Noga panny Sasaki była bezbarwna, napuchnięta i cuchnąca. Przez cały ten czas kobieta nie miała nic do picia ani do jedzenia. Trzeciego dnia, ósmego sierpnia, odnaleźli ją przyjaciele, którzy w przekonaniu, że zginęła, przyszli odszukać jej ciało.

Panna Sasaki została chyba najbardziej doświadczona spośród sześciorga bohaterek i bohaterów reportażu. Cierpiała na depresję,  odczuwała ogromny ból, minęło wiele miesięcy, zanim nogę udało się poskładać. Nigdy już nie odzyskała pełnej sprawności.

Przerażać też może fakt, że ofiary wybuchu długo musiały walczyć o materialne zadośćuczynienie i o uwagę. Były spychane na margines społecznej świadomości. Często długo żyły w biedzie, borykając się z trudnościami dnia codziennego jak wdowa z trojgiem dzieci.

Pocieszenie może nieść to, że powoli do miasta wracało życie. Zaczynały działać instytucje, odbudowywano domy, a ludzie układali swoją egzystencję na nowo. Jednak ci, którzy ocaleli, do końca życia zmagali się z mniejszymi lub większymi skutkami wybuchu. Szybciej się męczyli, częściej chorowali, stracili swoich bliskich. Długo nikt nie wiedział, jak leczyć ludzi dotkniętych chorobą popromienną. Nikt jej zresztą wtedy tak nie nazywał.

John Hersey nie pisze, co myśleli jego bohaterowie o wojnie. Czy popierali to, że Japonia brała w niej udział? Czy wiedzieli, jakich zbrodni dopuszczali się japońscy żołnierze? Niektórzy z pokorą przyjmowali to, że cierpią. Swoje cierpienie ofiarowywali za cesarza. Tak czy inaczej zapłacili niebywałą cenę. Chociaż byli cywilami. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty