Kazimierz Kutz "Piąta strona świata"

Zdarza się, wcale nie tak rzadko, że o moich lekturach decyduje impuls. Tak było i tym

razem. Przecież powieść znanego reżysera, "Piąta strona świata" (Znak 2010), ukazała się trzy lata temu. Przecież słyszałam o niej. Przecież na mojej półce od kilku lat leży "Czarny ogród" Małgorzaty Szejnert (reporterska opowieść o Giszowcu i Nikiszowcu), o którym kilka lat temu było głośno. Dostałam go, leżał, czekał na zmiłowanie, a ja już właściwie byłam przekonana, że raczej nigdy po niego nie sięgnę. Bo Śląsk, moja terra incognita, zupełnie mnie nie interesował. Zawsze kojarzył mi się z przemysłem degradującym środowisko, górnikami mnożącymi swoje żądania i politycznymi przepychankami. Dlatego nie widziałam żadnego ze śląskich filmów Kutza. Owszem, czasem w radiu albo w telewizji słyszałam, jak znany reżyser opowiadał o tej piątej stronie świata, o jej mieszkańcach, o swoich korzeniach, zawsze żarliwie, zawsze z pasją. Ale jego słowa wpadały mi jednym uchem, a drugim wypadały. Dziś wstydzę się swojej ignorancji. Po przeczytaniu powieści natychmiast nabrałam ochoty na obejrzenie na przykład "Soli ziemi czarnej" czy "Paciorków jednego różańca". Co sprawiło, że nagle sięgnęłam po książkę Kutza? Przypadek. Najpierw, jesienią, przeczytałam "Morfinę" Twardocha, potem w wywiadach pisarz, też Ślązak, sporo o Śląsku opowiadał. Zaczęłam rozumieć coś, co przecież wiedziałam: że pod moim bokiem jest kraina o bardzo skomplikowanej historii. I wreszcie ta ostatnia kropla, która wydrążyła skałę: telewizyjna rozmowa z reżyserem spektaklu, który powstał na podstawie powieści w jednym ze śląskich teatrów. I dyskusja wokół niego. No i już wiedziałam, że koniecznie po powieść Kutza muszę sięgnąć. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Nie żałuję i wszystkim polecam, chociaż to lektura czarna jak ziemia, o której opowiada. Ale spieszę dodać, że czyta się znakomicie. Jak pogodzić te sprzeczności? Już wyjaśniam.

"Piąta strona świata" to powieść-gawęda. Starzejący się Ślązak (mniej więcej rówieśnik samego autora), syn śląskiego powstańca, opowiada historię rodzinną i historię swojej przyjaźni z chłopakami z sąsiedztwa. Połączyła ich budka należąca do matki jednego z nich, w której zaczęli spotykać się w czasie wojny (drugiej). Kto miał pecha i stawał się pełnoletni, szedł na front, niektórzy nigdy nie wrócili, innych wojna złamała. Wszyscy wywodzą się z Roździenia. Dziś to część Katowic, u zarania tej historii po prostu wieś, w 1934 roku połączona z sąsiednimi Szopienicami. Jak na gawędę przystało opowieść nie rozwija się linearnie, narrator miesza czasy, wraca do tych samych momentów w historii, jednak krok po kroku podąża ku współczesności, starając się wyjaśnić zagadkę samobójczej śmierci swoich dwóch najbliższych przyjaciół: Alojza Byli, robotnika, samotnika, samozwańczego filozofa, i Lucjana Czornynogi, lekarza, społecznika. Jak to w gawędzie bywa, mnóstwo tu niezwykłych opowieści, nietuzinkowych bohaterów, powikłanych ludzkich losów. Nieważne, że czasem postacie zaczynają się czytelnikowi mieszać, nieważne, że czasem zapominamy, kto jest kim. Taka już uroda gawędy, że nadmiar opowieści miesza w głowach. Ale to właśnie gawędziarski żywioł sprawia, że powieść czyta się tak dobrze. Nie utrudnia lektury nawet gwara, której narrator używa naprzemiennie z językiem literackim, bo, jak wielu Ślązaków, doskonale włada jednym i drugim.

A jednak nie jest to przecież lektura pogodna, napisałam nawet, że czarna. Dlaczego? Powodów jest wiele. Wspomnę o nich w kolejności dowolnej.

Zdewastowany śląski krajobraz to jeden z nich. Narrator chociaż kocha swój Roździeń, kocha Śląsk, nie ukrywa spustoszeń, jakie w tym niegdyś rolniczym krajobrazie uczynił wielki przemysł. Przodkowie bohaterów powieści byli najczęściej rolnikami, ich potomkowie pracują w hutach, w kopalniach albo na kolei. Gdzieniegdzie pozostały jeszcze resztki ojcowizny, ale ziemi uprawiać się już nie da, bo obok wyrosła huta cynku, która truje przyrodę i płuca. Wszędzie jest szaro, brzydko, ściany familoków atakuje grzyb, dookoła rozciągają się hałdy. O dawnych czasach przypomina chyląca się ku ziemi  Męka Pańska, figura Chrystusa upamiętniająca miejscowych, którzy zginęli w wojnie francusko-pruskiej (1870-1871).

No właśnie, tragiczna historia Śląska i Ślązaków to kolejna przyczyna tego, że powieść nie jest pogodna. Narrator wielokrotnie z goryczą, gniewem i pasją skarży się na śląski los. Na to, że ziemia i jej mieszkańcy byli od dawna wykorzystywani przez innych. Od wojny francusko-pruskiej jeszcze dwa razy w czasie dwóch wojen światowych posłużą Niemcom jako mięso armatnie. Najtragiczniejsza, może też dlatego, że najświeższa, jest ta ostatnia, druga. Ślązacy podzieleni na kategorie, byli albo prześladowani (uczestnicy powstań, ich rodziny, komuniści), albo wpisywani na volkslisty (też różne) i wcielani do Wermachtu. Wielu z nich, jeśli szczęście im sprzyjało i znaleźli się na froncie zachodnim, zrzucało niemiecki mundur i przechodziło na stronę aliantów. Kto miał pecha i trafiał na front wschodni, często nie wracał. Ale wykorzystywanie Śląska i mieszkańców nie odbywało się tylko tak. Przede wszystkim była to eksploatacja ekonomiczna. Narrator tłumaczy też skomplikowaną sytuację narodowościową Ślązaków. Kim właściwie byli? Niemcy chcieli ich widzieć Niemcami, Polacy Polakami. Jedni przyznawali się do niemieckości, inni do polskości, ci najczęściej walczyli w powstaniach, ale wielu czuło się po prostu Ślązakami, mówiło tylko śląską gwarą. Podziały szły często w poprzek rodzin: przodkom ze strony matki bliżej było na przykład do Prus, potem Rzeszy, a tym ze strony ojca do Polski. To wszystko sprawiało, że nigdy nie mogli prawdziwie cieszyć się swoją śląskością. Nawet kiedy nastała Polska, przez wielu wyczekiwana, i ta międzywojenna, i ta komunistyczna, byli traktowani z pogardą, wypierani z lepszych posad przez ludność napływową. Wielu kończyło swoje życie w obozach, niemieckich albo polskich (takie po wojnie też były, o czym się zwykle nie pamięta).

Kolejne źródło melancholii płynące z powieści to przemijanie, którego nieodłącznymi towarzyszkami są zmiany i samotność. O zmianach krajobrazu już pisałam, ale najdotkliwsze są te dotykające ludzi. Przyjaciele z budki stopniowo rozpierzchają się po świecie. Najpierw po tym najbliższym. Kiedy rodzice zmieniają pracę lub mieszkanie, oni wędrują za nimi. Ale wtedy mogą się jeszcze spotykać, bo do budki cały czas jest blisko. Pierwszy poważny cios to wojna. Już pisałam, że jedni nigdy z niej nie wrócili, innym się udało, ale nie byli już sobą. Wyruszali na studia albo do pracy gdzieś w Polskę, a potem niektórzy, gnębieni i prześladowani, albo tylko w poszukiwaniu lepszego losu, uciekali w świat. Zadziwiająco wielu wśród tego budkowego towarzystwa było ludzi wybitnych i znanych. Można ich było spotkać w Nowym Jorku, Kanadzie czy RPA. I tak w końcu narrator zostaje sam. Przyjaciół już nie ma, rodziny nie założył, pozostają mu wspomnienia, często gorzkie.

To wszystko sprawiało, że kiedy czytałam powieść Kutza, pod powiekami wyobrażał mi się jakiś czarny świat. Pochylające się ku ziemi ze starości budynki, pokryte liszajami ściany familoków, siny dym z komina huty, dziurawa droga, czarna hałda, skrzypiące tramwaje, kolejowe pobocza, rachityczna zieleń, stare ławki na lichych podwórkach, drewniane wychodki, gnojówka.

Ale na koniec chcę wspomnieć o czymś optymistycznym. Powieść Kutza to hołd złożony śląskim kobietom, żonom i matkom, prawdziwym głowom rodzin. To na nich, zapobiegliwych i pracowitych, opierały się rodziny, to one przechowywały tradycję, dbały o wykształcenie dzieci, mimo że proste, z rodzin chłopskich albo robotniczych, to często oczytane. To matka narratora, taka właśnie zwyczajna kobieta, rozczytała budkowych chłopaków. To dzięki temu, że sama pożyczała książki, czytał je narrator i zanosił przyjaciołom z budki, gdzie w ciężkich wojennych czasach odbywało się samokształcenie.

Zakończę tak, jak często, namawianiem, aby po powieść Kutza sięgnąć. Warto zrozumieć przynajmniej trochę z tej piątej strony świata. Warto wiedzieć, że nie jesteśmy narodem jednolitym, jak lubimy o sobie myśleć. I chociaż Śląsk się od tamtej pory jeszcze bardziej zmienił, nie jest już przecież tak jednorodny jak kiedyś, wielu Ślązaków wyjechało, wiele jest ludności napływowej, to wciąż przecież pozostaje piątą stroną świata. Teraz jestem pewna, że na pewno przeczytam "Czarny ogród" Małgorzaty Szejnert.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty