Małgorzata Szejnert "Czarny ogród"

Postanowiłam pójść za ciosem i od razu po skończeniu śląskiej powieści Kazimierza Kutza,

o której pisałam niedawno, sięgnęłam po książkę Małgorzaty Szejnert "Czarny ogród" (Znak 2007). Jak wspominałam w tamtej notce, opowieść znakomitej reporterki o Śląsku leżała na mojej półce bardzo długo i zupełnie się do niej nie spieszyłam. Dostałam ją od kogoś, kto przeczytał i podarował z komentarzem, że warto, że może mnie zainteresuje. Ale Śląsk był mi kompletnie obojętny, więc "Czarny ogród" leżał sobie na półce i pokrywał się kurzem, aż za sprawą Kutza nadszedł jego czas. "Piąta strona świata" wciągnęła mnie tak bardzo, że chciałam jeszcze pozostać przy śląskich tematach, skonfrontować powieść z literaturą faktu, perspektywę Ślązaka z kimś z zewnątrz (Małgorzaty Szejnert ze Śląskiem nic nie łączy), dowiedzieć się więcej. A "Czarny ogród" znakomicie się do tego nadaje. A teraz do rzeczy.

Autorka przygląda się tej ziemi ze specyficznej perspektywy. Jako obiekt zainteresowania wybrała sobie dwa niezwykłe miejsca, górnicze osiedla: Giszowiec i Nikiszowiec. Już sama opowieść o nich jest bardzo ciekawa, ale to tylko pretekst, aby przyjrzeć się historii Śląska, przede wszystkim tej dwudziestowiecznej. Książka ma formę kroniki prowadzonej od roku 1908 do 2006 (poprzedza ją zamknięta w jednym rozdziale historia rodu Giesche). Rok po roku Szejnert śledzi losy tych dwóch osiedli, korzystając z dokumentów, listów, kroniki szkolnej, literatury historycznej a wreszcie z  tego, co przechowała ludzka pamięć. Bo oczywiście nie ma opowieści bez ludzi. Autorka skupia się na kilku rodzinach zamieszkujących przede wszystkim Giszowiec, rzadziej Nikiszowiec, i dokumentuje ich dzieje, w których jak w soczewce przegląda się śląski los i historia tych ziem. A wiek dwudziesty obfitował tu w zdarzenia ważne, epokowe. Śląsk w tym czasie przechodził z rąk do rąk niczym piłka, którą wyrywają sobie gracze. Świetnie to widać, jeśli prześledzi się historię nazwy jednego z osiedli, która pojawia się w tytule większości rozdziałów. Więc najpierw, do roku 1922, jest Gieschewald. Potem, kiedy w wyniku plebiscytu i powstań  ta część Śląska trafia do Polski, nazwa zostaje spolszczona na używaną do dziś, Giszowiec. Ale historia kołem się toczy i w czasie drugiej wojny znowu rządzą tu Niemcy, więc Giszowiec na powrót staje się Gieschewaldem, by po wojnie swą polską nazwę odzyskać. Kto przeczyta spis treści, pewnie się zdziwi, kiedy w tytule przedostatniego rozdziału pojawi się jeszcze inna nazwa: osiedle Staszica. Dlaczego? Kłaniają się ponure lata osiemdziesiąte, kiedy to górnicze osiedle miało zniknąć z powierzchni ziemi wyparte przez ogromne bloczyska z wielkiej płyty. Wydobycie węgla rosło, na Śląsk napływała siła robocza z całej Polski, więc trzeba było budować mieszkania, coraz więcej i więcej. Nowe bloki miały być przyszłością, a nie stare, górnicze domki bez wygód wybudowane przez kapitalistycznych krwiopijców. Te partie książki są bardzo poruszające (oczywiście nie tylko te, o innych za chwilę). Kończy się bezpowrotnie pewna epoka, ginie miasto-ogród zrodzone z nowoczesnej idei, stworzone z wielką starannością przez spółkę Giesche dla pracujących w jej kopalniach i hutach pracowników, zaprojektowane z rozmachem i dbałością o urodę przez braci Zillmanów. Wszystko tam było: dwurodzinne domki otoczone ogródkami, szkoła, gospoda, domy dla urzędników, siedziba leśniczego, dom dyrektora, specjalna darmowa kolejka (Bałkan), a nawet piekarnioki, w których kobiety piekły chleb. Z czasem zbudowano jeszcze kościół. A wokół lasy. To prawda, że domki wymagały remontu, że nie było w nich wygód i komfortu takiego jak w bloku z wielkiej płyty (co to za komfort!), ale były jakieś, miały ogródki, wiele rodzin żyło w nich od pokoleń, wszyscy się znali, tworząc społeczność. Tylko nieliczni potrafili się pogodzić z przeprowadzką do bezdusznego bloku, gdzie panuje anonimowość, a człowiek czuje się jak sardynka w puszce. Rozbicie społecznych więzi i wykorzenienie to nie jedyne zło, drugim było niszczenie krajobrazu. Małe domki zewsząd otaczane przez blokowisko, architektoniczny ład rozszarpywany przez architektoniczną szpetotę. I nowi ludzie, napływowi, nieznający śląskiej tradycji, nieczujący i nierozumiejący Śląska. O tym Kazimierz Kutz nakręcił jeden ze swoich filmów "Paciorki jednego różańca", film nagradzany, ale jednocześnie znienawidzony przez komunistyczne władze. Ślady tego, jak powstawał, odnajdujemy w kronice Małgorzata Szejnert.

To zaledwie fragment niezwykle pasjonującej śląskiej historii. Reporterka pisze o wszystkim, co ważne. O początkach Giszowca i Nikiszowca, okresie chyba najbardziej sielskim, kiedy to mieszkańcy okolicznych wiosek przybywali do pracy w kopalniach i hutach. O czasach plebiscytu i powstań. Zastanawia się, jeśli nie ma pewności, którzy z jej bohaterów głosowali za Polską, a którzy za Niemcami. Wyjaśnia, dlaczego powstania wybuchały, pisze o Wojciechu Korfantym, o Polsce, o której wielu marzyło, za którą wielu się biło, mimo że właściwie nieznana. Potem rodzi się ruch robotniczy, szaleje wielki kryzys, kopalnie i huty, które kiedyś zasysały wciąż nowych i nowych robotników, teraz zwalniają. Odpowiedzią są protesty i strajki. Tragiczna karta to okres drugiej wojny światowej. Konieczność niełatwego wyboru: na którą z list się wpisać? Kim jestem? Wielu czuło się po prostu Ślązakami, nieważna lista, ważne co w sercu, ważne, żeby przetrwać. Żaden wybór nie był dobry. Jeden oznaczał wcielenie do Wermachtu, drugi Auschwitz. Wyzwolenie nie przyniosło spokoju. To na Śląsku powstawały polskie obozy, w których więziono Ukraińców, Łemków, ale przede wszystkim Ślązaków, często niezależnie od postawy, jaką przyjęli w czasie wojny. Ale były też inne represje: zmienianie imion, tępienie śląskiej kultury. To, co jeszcze porusza, jest świadomość upływającego czasu zawsze widoczny w wielkich sagach, a przecież  śląską, reporterską sagą można nazwać "Czarny ogród". Bohaterowie, których poznajemy na początku książki, starzeją się, potem to samo dzieje się z ich dziećmi, zmieniają się obyczaje, krajobraz. Nie ma już tamtego świata, ale Śląsk, mimo że już nie tak jednorodny, nadal odczuwa swą odrębność, nadal jest wierny swojej tożsamości. Dzięki tytanicznej pracy Małgorzaty Szejnert możemy to wszystko lepiej zrozumieć. Autorka kończy swoje dzieło raczej optymistycznymi akcentami, pokazując współczesne życie ocalonego Giszowca i Nikiszowca. Powoli odradzają się piękne budynki, oczywiście nie wszystkie. Rozwijają się drobne i całkiem duże biznesy. Powstają rozmaite lokalne inicjatywy.

Warto (powinnam napisać trzeba) sięgnąć po tę grubą księgę, aby spróbować zrozumieć Śląsk, który jest przecież częścią naszej historii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty