Kiedy ukazała się najnowsza książka Jarosława Mikołajewskiego „Terremoto” (Dowody na Istnienie 2017) nie miałam zamiaru po nią sięgać, chociaż bardzo cenię autora. Cóż mnie obchodzi zeszłoroczne trzęsienie ziemi we Włoszech? Myślałam. Niemal wyrzuciłam je z pamięci! Mam tyle innych lektur do czytania! Dopiero wywiad z autorem, którego wysłuchałam, sprawił, że natychmiast książkę kupiłam. Teraz wstydzę się mojej postawy, bo pisanie Mikołajewskiego właśnie temu służy - ma budzić w czytelniku sumienie, odkopywać jego wrażliwość, przypominać o tym, co niewygodne.
Od razu napiszę, że „Terremoto” może wielu czytelników zirytować. Chociaż wydane przez wydawnictwo specjalizujące się w literaturze non fiction w serii reporterskiej moim zdaniem reportażem nie jest. Bliżej mu do eseju. To bardzo osobista książka, wręcz ekshibicjonistyczna, tak ekshibicjonistyczna, jak potrafi być poezja, a że Mikołajewski jest też poetą (A może przede wszystkim poetą? Ciekawe, jak by siebie nazwał.), nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że mam do czynienia z wierszem ukrytym w prozie. Dziwacznie i pokrętnie to brzmi, ale w każdym razie skojarzenia z poezją towarzyszyły mi bardzo często w czasie lektury „Terremoto”. I to właśnie ekshibicjonizm, pisanie bebechami, może czasem nawet egzaltacja, mogą zniechęcić albo wręcz zirytować niejednego czytelnika. Ja książkę Jarosława Mikołajewskiego kupiłam z całym dobrodziejstwem inwentarza. Kupiłam tę niezwykle osobistą wypowiedź, ten wiersz, ten list do czytelnika, to zwierzenie.
„Terremoto” jest w pewnym sensie kontynuacją jego poprzedniej książki, „Wielkiego przypływu”, opowieści o Lampedusie, jej mieszkańcach i o tym, jak ratują przypływających do ich wyspy uchodźców. Ona też była niezwykle osobista, ale mam wrażenie, że ta jest jeszcze bardziej. Podobnie jak tam i tym razem autor wybiera sobie bohatera. W „Wielkim przypływie” był nim doktor Bartolo, który od wielu lat jako lekarz i jako człowiek ratuje uchodźców. Tym razem to Luka Cari, strażak, rzecznik prasowy straży pożarnej, dziennikarz. To on oprowadza autora po terenach zniszczonych przez zeszłoroczne trzęsienie ziemi niczym Wergiliusz Dantego po piekle i czyśćcu. Ale zanim wyruszą wspólnie do tego umbryjskiego inferno, Mikołajewski przypomina inną historię. Luka Cari brał udział w akcji zarządzonej przez włoskiego premiera Mateo Renziego, której celem było sprowadzenie z egipskiego wybrzeża wraku statku z ciałami siedmiuset uchodźców. Dlaczego Włosi się tym zajęli? Bo trzeba te ciała pochować, a wcześniej pobrać materiał genetyczny dla rodzin, które być może kiedyś się o nie upomną. Ale dlaczego? Bo jesteśmy dziećmi Antygony, jak mówi Luka Cari. Konotacje literackie są w książce Mikołajewskiego bardzo silne – duże wrażenie robi cytat z „Burzy” Szekspira, słowa Mirandy cierpiącej na wieść o katastrofie statku, w której zginęli ludzie. Autor zwraca uwagę na to, że literatura europejska pełna jest takich dowodów człowieczeństwa, ma w sobie litość dla ofiar. W takim kontekście pada pytanie o to, co się z nami, Polakami, stało? Bo o naszej znieczulicy pisze, przeciwstawiając ją ofiarności Włochów. A przecież wychowani jesteśmy w tej samej europejskiej kulturze, tak bardzo lubimy podkreślać nasze europejskie kulturalne dziedzictwo. Gdzie się ono podziało?
Potem opowiada o trzęsieniu ziemi, a właściwie o trzech, o czym nie pamiętałam. Pierwsze miało miejsce w sierpniu 2016 roku, kolejne przyszło w październiku, następne zimą 2017. Jakby żywioł uznał, że uderzyć raz to za mało, że trzeba zniszczyć wszystko, pognębić do imentu tych, którzy jakimś cudem ocaleli. A to niekoniecznie koniec, bo nie dość, że ziemia we Włoszech drży bezustannie, o czym przypominamy sobie tylko przy okazji spektakularnych tragedii, to sejsmolodzy uważają, że ten ciąg zapoczątkowany w sierpniu zeszłego roku jeszcze się nie zakończył. Mikołajewski i Cari jadą przez oszałamiająco piękne, górzyste umbryjskie tereny zniszczone przez trzęsienie ziemi, jadą drogami, na których niebezpieczeństwo czyha cały czas – pełno tu powalonych głazów, skał, które w każdej chwili mogą się osunąć na drogę, pełno uskoków i innych pułapek. Docierają do kompletnie zniszczonych miasteczek i wiosek, kiedyś ślicznych jak z obrazka, odwiedzanych przez turystów, słynnych z powodu swych kulinarnych specjałów. Odwiedzają Amatrice, Norcię (po polsku znana jako Nursja), Castellucio. Nie ma już tych miejsc, są kikuty domów, pałaców, kościołów umiejscowione wzdłuż czegoś, co kiedyś było główną ulicą miasteczka albo uroczą piazza, są połamane szafy, stoły, resztki krzeseł, garnki, zabawki, szkolne zeszyty i wszystko to, co gromadzimy w domach, a co żywioł wybebeszył swoją niszczycielską siłą, wystawił bezwstydnie na widok ciekawskich. Kocham Włochy, byłam tam wiele razy, w Umbrii też, w tych zniszczonych przez trzęsienie ziemi miejscach nie, ale doskonale mogę je sobie wyobrazić. Dlatego tym bardziej serce mi pęka, kiedy czytam książkę Mikołajewskiego. Czy Amatrice, Norcia, Castellucio i inne miejscowości powstaną kiedyś z martwych? Czy wróci do nich życie? Na pewno nic nie odda życia tym wszystkim, których kataklizm zabił. W samym Amatrice zginęły dwieście dziewięćdziesiąt cztery osoby.
Autor pochyla się nad nimi, przywołuje ich imiona i nazwiska, zawody. Pisze o traumie ocalonych. Ale przede wszystkim naiwnie, i nie wstydzi się swojej naiwności, pyta. Sejsmologów, czy trzęsienie ziemi można przewidzieć i skąd się w ogóle bierze, siebie o miejsce Boga w tym wszystkim. Zadaje odwieczne pytanie – dlaczego? Najpierw uczonym filozofom za pośrednictwem poematu Woltera napisanego po wielkim trzęsieniu ziemi, które zniszczyło Lizbonę, potem Bogu. Dlaczego, Boże, pozwalasz na cierpienie? Czym zawinili ci wszyscy mieszkańcy Amatrice, Norcii, Castellucio? Odpowiedz, jeśli jesteś, a tego Mikołajewski pewien wcale nie jest, a właściwie raczej pewien jest tego, że Bóg nie istnieje, czego świadectwo w swoich rozmaitych tekstach daje wielokrotnie. Przyznam, że także z tego powodu pisanie Mikołajewskiego jest mi bliskie. Oczywiście odpowiedzi nie znajduje, bo znaleźć nie może. Szuka jej też u księży. Pyta nie tylko dlaczego, ale też, co powiedzieliby ludziom dotkniętym podobną tragedią. Częsta w takim wypadku odpowiedź, że Bóg jest miłością albo że to tajemnica, nie zadowala autora. Dlatego drąży dalej, pytając uczonych teologów. Na końcu i tak pozostają bezradność i milczenie. Mikołajewski chciałby być jak ci ludzie, którzy klęczeli zatopieni w modlitwie przed zrujnowaną, wybebeszoną bazyliką świętego Benedykta w Nurcii. Chciałby, ale nie potrafi, bo widzi tam tylko ruiny i pustkę.
Ta momentami naiwna, przesiąknięta cierpieniem i zdumieniem książeczka ma szansę obudzić w czytelniku wrażliwość, wytrącić z dobrego samopoczucia, skłonić do stawiania sobie podobnie naiwnych pytań i szukania własnych odpowiedzi. Moją odpowiedzią jest również bezradność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz