Anna Dziewit-Meller "Od jednego Lucypera"

Postanowiłam sięgnąć po książkę Anny Dziewit-Meller "Od jednego
Lucypera" (Wydawnictwo Literackie 2020). Już dwie jej poprzednie powieści "Disko" i "Góra Tajget" były chwalone, ta też doczekała się dobrych recenzji. Wysłuchałam kilku ciekawych rozmów z autorką, także tej, która miała miejsce w czasie Big Book Festivalu. Ale przede wszystkim zainteresował mnie temat - Śląsk. Nie mam żadnych rodzinnych związków z tym regionem, bardzo długo tkwiłam w kleszczach stereotypów - kopalnie, huty, całe to dziadostwo, jakie nagromadzenie przemysłu ciężkiego niesie dla środowiska i krajobrazu, roszczeniowi górnicy. O znajomości i zrozumieniu skomplikowanej historii w ogóle nie było co mówić. Śląsk mnie nudził i nie interesował, aż do czasu kiedy przeczytałam znakomity "Czarny ogród" Małgorzaty Szejnert. Odtąd uważnie nasłuchuję i staram się sięgać po książki o śląskiej tematyce. Nie ma tego dużo "Piąta strona świata" Kazimierza Kutza, "Śląsk zbuntowany" Dariusza Zalegi, czasem pojedyncze reportaże czy teksty, a natychmiast po skończeniu powieści Anny Dziewit-Meller zabrałam się za świetną, niedawno wydaną, pozycję Zbigniewa Rokity "Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku", o której za tydzień. Tak się złożyło, że obie te lektury zbiegły się z kilkudniową wakacyjną wędrówką po Górnym Śląsku, jaką odbyłam w towarzystwie osoby, która tam się urodziła i wychowała.

"Od jednego Lucypera" przeczytałam jednym tchem, chociaż temat tej powieści do przyjemnych, miłych i rozrywkowych nie należy. To historia trzech pokoleń kobiet ze śląskiej rodziny rozgrywająca się na różnych planach czasowych. Autorka pokazuje dwudziestowieczną historię Śląska z kobiecej, zapomnianej, spychanej na margines perspektywy. Pisze o mozole codzienności - ciężkiej pracy, często ponad siły, wystawaniu w kolejkach, aby zdobyć coś do jedzenia, obowiązkach domowych. Pisze także o trudzie bycia kobietą, o upokorzeniach, jakie wiążą się z kobiecą fizjologią, której przecież kobiety winne nie są. Tak wyposażyła je natura i nic na to poradzić nie można. Jest więc i o radzeniu sobie z przykrymi skutkami menstruacji w czasach, kiedy o podpaskach nikt nie słyszał, a przynajmniej w tej części Europy w górniczej, robotniczej rodzinie. Jest o pokątnym przerywaniu ciąży w czasach, kiedy zapobiegać było niezwykle trudno - liczyć można było na małżeński kalendarzyk albo refleks mężczyzny. Jest o przedmiotowym, poniżającym traktowaniu rodzącej kobiety. Autorka zastrzega się, że historie, które mogą się czytelnikom wydać nieprawdopodobne, zdarzyły się naprawdę. Mężczyzn w tej opowieści prawie nie ma. Sami wykluczyli się z życia swoich żon. Ich aktywność ograniczała się do ciężkiej pracy, do picia, do stania gdzieś na uboczu, jeśli do tej śląskiej rodziny nie pasowali jak ojciec głównej bohaterki. Zresztą najczęściej szybko umierali. Wisiała nad nimi jakaś klątwa. Jakby te silne, samodzielne kobiety ich nie potrzebowały. A przynajmniej nie potrzebowały ich takich - milczących, pozwalających się obsługiwać, nieuczestniczących w życiu rodziny, w wychowywaniu dzieci. Kobiety i mężczyźni, udręczeni ciężką pracą, zajęci mozołem codzienności, nie rozmawiają o tym, co ważne, nie ma między nimi czułości. Wymiana zdań ogranicza się do codziennych spraw. Ale milczenie ma także inne źródła - strach. O pewnych sprawach w powojennej śląskiej rzeczywistości, kiedy na każdym kroku udowadniana jest polskość tej ziemi, kiedy wymazywane są ślady niedawnej przeszłości, lepiej milczeć, lepiej schować je tak głęboko, jak chowa się niewygodne przedmioty.

Główną bohaterką, spiritus  movens całej opowieści, jest Kasia, najmłodsza z rodziny. To przez jej wspomnienia poznajemy historię jej nieżyjącej już matki Małgorzaty, jej babki, zwanej Babcią Miejscową, i jej siostry, tajemniczej Marijki. Kasia albo Katarzyna, bo obu tych form używa narrator, wyjechała z kraju do Holandii. Uciekła od toksycznych stosunków na uniwersytecie, gdzie jako kobieta musiała wyszarpywać sobie niezależność i podmiotowość, bo koledzy najchętniej widzieliby ją w roli kogoś, kto zaparzy kawę lub herbatę, odwali czarną robotę, a o swoich osiągnięciach i zasługach będzie milczał, splendorów, pochwał i nagród nie będzie się domagał. Uciekła też od rodziny, od ciotek, wujków, kuzynek i kuzynów, którzy najchętniej każdego sformatowaliby według jednej sztancy. A ona miała dość rodzinnych tajemnic, milczenia, chowania niewygodnych spraw pod dywan, celebracji pustych obyczajów. Jedyna bliższa więź wydaje się ją łączyć z Babcią Miejscową. To o niej myśli z uczuciem, to tylko z nią utrzymuje kontakt telefoniczny, to o jej zdrowie drży. To ona jest ostatnią nicią, która łączy ją z Polską. Kasia ma dość rodzinnych tajemnic, dlatego robi wszystko, aby z niebytu odkopać Marijkę.

Tragiczna historia starszej siostry Babci Miejscowej, Marijki, o której w rodzinie się milczało, jest w powieści najważniejsza i najciekawsza. Jak mówi Anna Dziewit-Meller w wywiadach, opowieść została zainspirowana prawdziwą historią, której trop znajdujący się w archiwach katowickiego IPN-u ktoś jej podrzucił. Marijka wywodząca się ze śląskiej rodziny, która w nowych powojennych warunkach musi starannie ukrywać pewne fakty, przysłowiowego dziadka w Wermachcie (w jej przypadku ojca), pracuje w zakładach azotowych. Marzy o tym, aby wpasować się w nową rzeczywistość - pragnie zostać przodownicą pracy. Jej marzenie ma także całkiem praktyczny wymiar - chce zarobić więcej i odłożyć pieniądze, aby iść na swoje, nie gnieść się w rodzinnym domu, założyć rodzinę. Tymczasem stanie się ofiarą zbrodniczego, stalinowskiego systemu. W wyniku przypadkowego niefortunnego zbiegu okoliczności zostanie oskarżona o sabotaż. Dramatyczne, tragiczne przeżycia Marijki są naprawdę przejmujące. Paradoks tej sytuacji polega na tym, że polscy oprawcy niewiele się różnią od hitlerowskich, których pamięć jest świeża. Nawet na siedzibę wybrali sobie ten sam budynek. Tam, gdzie jeszcze niedawno słychać było jęki katowanych przez gestapo, teraz słychać wycie torturowanych przez polską służbę bezpieczeństwa. Autorka nie oszczędza czytelnikowi drastycznych szczegółów. Opowieść o cierpieniu, jakie będzie  udziałem Marijki, jest bardzo realistyczna, pełna fizjologicznych brudów. Ironia, którą przesycona została narracja, stwarza z jednej strony dystans, z drugiej podkreśla absurdalność sytuacji i tym bardziej czyni ją tragiczną. Żeby jeszcze lepiej uprawdopodobnić historię Marijki, Anna Dziewit-Meller wplata w fabularną opowieść archiwalne dokumenty znajdujące się w archiwach katowickiego IPN-u - artykuły prasowe, donosy, materiały ze śledztw.

Mogłabym się czepiać pewnych szeleszczących papierem uproszczeń, które rzucały mi się w oczy w czasie lektury. Choćby wyliczanki niesprawiedliwości, jakich Kasia doznaje w męskim świecie polskiego uniwersytetu, choćby schematu fabularnego każącego wszystkim męskim bohaterom być nieudacznikami pozostającymi w cieniu, choćby nagromadzenia nieszczęść związanych z kobiecą fizjologią. Autorka postanowiła oddać w swojej powieści głos kobietom, wyrzucić całą swoją złość na spychanie ich na margines dziejów, na zabieranie im głosu i wszystko temu podporządkowała, dlatego czasem wypada to trochę sztucznie. Mogłabym się czepiać o nadmiernie uproszczone zakończenie, gdzie nagle wszystkie osobiste i rodzinne problemy Katarzyny znajdują swoje rozwiązanie. Mogłabym, ale nie zamierzam. W końcu "Od jednego Lucypera" to bardzo dobrze napisana powieść mainstreamowa, która porusza ważne problemy i opowiada o słabo znanej śląskiej historii. Im więcej osób ją przeczyta, tym lepiej. A ja na pewno kiedyś sięgnę po "Górę Tajget".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty