Lubię czytać teksty Jarosława Mikołajewskiego. Pisząc teksty, mam na myśli jego artykuły,
nie książki, bo tych dotąd nie znałam. Poezji, bo sięgam po nią rzadko, co przyznaję z rezygnacją, bo chciałoby się należeć do tej wąskiej elity czytającej wiersze, ale niestety wrażliwości nie starcza. Jakiś czas temu miałam ochotę sięgnąć po opowiadania, ale po przestudiowaniu notki wydawcy uznałam, że one też nie dla mnie. Ale jego publicystykę lubię bardzo, a jeszcze bardziej lubię go słuchać w radiu. Lubię, kiedy spokojnym, nieco przyciszonym głosem z uwagą, namysłem i wrażliwością opowiada o sprawach, które go poruszają. Tak było niedawno. W ciągu tygodnia w tej samej stacji wysłuchałam dwóch różnych rozmów z Mikołajewskim na temat jego najnowszej książki. Właściwie drugi wywiad chciałam sobie podarować, bo co nowego powie na ten sam temat, ale okazało się, że nie miałam racji. Tak ciekawie i przejmująco mówił o swojej książce, reportażu z Lampedusy zatytułowanym "Wielki przypływ" (Dowody na Istnienie 2015), że natychmiast postanowiłam go przeczytać. Książeczka jest niewielka, można ją połknąć w ciągu jednego wolnego dnia.Skoro Lampedusa, to imigranci. Mikołajewski próbuje swoim pisaniem poruszyć nasze sumienia. Chce wierzyć, że uda mu się coś zmienić, zainteresować nie tylko czytelnika, ale i tych, od których coś zależy. Ta wiara jest w nim coraz słabsza. Po raz pierwszy był na Lampedusie trzy dni przed wielką tragedią w październiku 2013, kiedy u wybrzeży wyspy utonęło trzystu sześćdziesięciu sześciu imigrantów. Napisał potem trzy reportaże, pozostały bez echa. O tragedii też szybko zapomniano, nie wywołała wstrząsu, najwyżej niezdrową ciekawość. Wrócił na Lampedusę wiosną tego roku, aby opowiedzieć o wyspie, której mieszkańcy, a jest ich na tym niewielkim skrawku ziemi niewiele ponad sześć tysięcy, chcąc nie chcąc, muszą na co dzień konfrontować się z tragedią uchodźców. Bo katastrofa sprzed dwóch lat nie zahamowała ich napływu. Pozornie problem przestał istnieć. Aby nie odstraszać turystów, z których próbują żyć miejscowi, statki i łodzie patrolujące przybrzeżne wody przywożą ich nocą. Prawie każdej nocy. Przejmująco opowiada o tym lekarz stawiający się na molo, do którego dobijają, na każde wezwanie. Bada żywych i martwych, pomaga, odsyła do szpitala, reanimuje. Robi to wszystko za darmo, zaniedbując rodzinę. Dlaczego? Bo tak trzeba. Po prostu. Aby zrozumieć, z jakim ogromem nieszczęścia spotyka się od lat niemal każdej nocy, trzeba przeczytać to, co ze ściśniętym gardłem opowiada Mikołajewskiemu. Równie przejmująca jest rozmowa z księdzem, który zastanawia się, jakie niezadane pytania i jakie wyzwania stawiają przed nami uchodźcy swoim przybyciem. Nie mówi o wielkiej polityce, skupia się na sprawach najprostszych. Że w ich oczach jesteśmy bogaci i syci, chociaż lubimy myśleć o sobie inaczej, że żyjemy w pokoju, dlatego uciekają tutaj od wojny. Mówi też, jakie szczęście mają mieszkańcy Lampedusy, bo mogą pomagać, bo mogą nakarmić głodnego, bo mogą poznać innego i leczyć się z grzechu rasizmu. Bo inaczej myśli się o jakimś anonimowym obcym, a inaczej o matce z dzieckiem, którą zmarzniętą i wyczerpaną wyciągnęło się z łodzi. Trudne to wszystko. Rozmawia też Mikołajewski z Giacomo, artystą, pieśniarzem, poetą, człowiekiem zaangażowanym, do którego przylgnęła łatka buntownika i radykała. Giacomo zbiera rzeczy po uchodźcach, aby ocalić pamięć o nich. Każdy rozdział to inny rozmówca. Z kim by jednak autor nie rozmawiał, czy z miejscowym historykiem i archiwistą, czy z kobietą prowadzącą ośrodek dla żółwi, czy z leciwym profesorem Fragapante, artystą, uczonym, nauczycielem, niegdyś burmistrzem, który dla wyspy zrobił najwięcej, każdy w pewnym momencie musi odnieść się do problemu uchodźców. Pełne zadumy i gniewu są te rozmowy.
Ale Mikołajewski pisze nie tylko o tragedii imigrantów. Opowiada również o wyspie i jej mieszkańcach. O wyspie, która została zasiedlona dopiero w połowie XIX wieku przez rozmaitych skazańców, którzy decydując się zamieszkać na niej i karczować jej wnętrze, kupowali sobie wolność. O wyspie zniszczonej przez człowieka, odartej z zieleni, o wyspie, na której nie dba się o przeszłość, bo ta przeszłość była uboga i trudna, więc lepiej o niej zapomnieć i iść z duchem czasu, co oznacza sycenie się współczesnymi gadżetami i życie bezrefleksyjne. O wyspie, gdzie jeszcze niedawno nie było szpitala ani nawet ambulatorium, więc żeby zbadać krew trzeba było płynąć na Sycylię (do dziś kobiety rodzą dzieci właśnie tam). O wyspie, na której nie ma uroczych miasteczek tak dobrze znanych z innych rejonów Włoch. A jednocześnie to właśnie tutaj jest plaża uznana za najpiękniejszą na świecie. Smutna to opowieść o miejscu, gdzie bezmyślność, lekceważenie pejzażu, piękna i przeszłości, miesza się z poświęceniem i szlachetnością. Mikołajewski pisze o tym wszystkim z wrażliwością i zadumą. Przemierzając rozpalone słońcem drogi bez odrobiny cienia, stawia sobie pytania, snuje refleksje, by zakończyć swój pobyt na Lampedusie modlitwą, modlitwą niewierzącego, bo tak wielokrotnie o sobie pisał czy mówił. A kropką jest poetycki sen o mostach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz