Z literaturą iberyjską jakoś mi nie po drodze. Klasykę iberoamerykańską znam słabo, hiszpańską jeszcze słabiej, współczesnej prawie nie czytam, a jeśli już próbowałam, to albo trafiałam na czytadło, albo jeszcze gorzej. Wyjątkiem jest powieść „We mgle czasów” Antonia Muńoza Moliny, która zrobiła na mnie wrażenie, ale już „Zima w Lizbonie” tego samego autora znacznie mniejsze. Tak się złożyło, że latem gościem Literackiego Sopotu była właśnie literatura iberyjska, więc sporo się o niej mówiło, a ja pilnie słuchałam i czytałam. Dlatego zdecydowałam się wybrać jedną z powieści Claudii de Pineiro, gościa festiwalu. Postanowiłam sięgnąć po „Czwartkowe wdowy” (Sonia Draga 2015; przełożył Tomasz Pindel). Argentyńską pisarkę uparcie przedstawia się u nas jako autorkę kryminałów. Nie wiem jak inne jej książki, ale ta to na pewno nie kryminał. Owszem jest trup, a nawet trzy, ale nie ma śledztwa i pytanie, kto zabił, nie stanowi istoty "Czwartkowych wdów". Mówiąc szczerze, bardzo szybko znika z pola zainteresowania czytelnika, a właściwa akcja toczy się w retrospekcji. Wprawdzie w zakończeniu poznamy rozwiązanie zagadki i będzie ono sporym zaskoczeniem, ale mimo tego nadal upieram się, że „Czwartkowe wdowy” kryminałem nie są, co mi zresztą zupełnie nie przeszkadza, bo sięgnęłam po nie tylko z powodu tła społecznego, jakie w powieściach Claudii de Pineiro, jak słyszałam, jest najistotniejsze. I to rzeczywiście prawda.
Bohaterami książki są mieszkańcy zamkniętego osiedla znajdującego się w okolicach jakiegoś dużego argentyńskiego miasta. Słowo osiedle jest w tym wypadku mylące, bo polski czytelnik na pewno wyobrazi sobie dobrze mu znane z autopsji grodzone osiedla. Tymczasem Altos de la Cascada to właściwie osobne miasto otoczone murem, pilnie strzeżone, zbudowane na dwustu hektarach. Dostać się tu komuś z zewnątrz nie jest łatwo, obowiązują przepustki i kontrola przy wjeździe. Takie osiedla-miasta nie są w Ameryce Południowej rzadkością. Kiedyś widziałam film, tytułu nie pamiętam, którego akcja toczyła się między innymi w takim miejscu. Osiedle jest samowystarczalne, ma wszystko, co potrzebne do życia, ale niełatwo tu zamieszkać, nie każdy kupi tu dom, nawet wtedy, kiedy go na to stać. Niemile widziani są na przykład Żydzi. Oczywiście mieszkańcy oficjalnie odżegnują się od antysemityzmu, ale w prywatnych rozmowach z kimś, komu ufają, poinformują, jakby to miało znaczenie, czyja żona jest Żydówką, kto ma żydowskie korzenie. Na osiedlu obowiązują ścisłe reguły dotyczące aranżacji przestrzeni, organizacji życia. Jest pięknie, czysto, estetycznie, bezpiecznie. Mieszkańcy niechętnie angażują w swoje sprawy kogoś z zewnątrz, nawet policja jest niemile widziana, wszystkie problemy załatwia rada osiedla, a kiedy trzeba, sprawy zamiata się pod dywan.
W Altos de la Cascada toczy się idealne życie. Wszyscy są piękni i bogaci. Kobiety nie pracują, a ponieważ o ich domy dba służba, mogą oddawać się się przyjemnościom. Spotykają się, uczestniczą w rozmaitych kursach i zajęciach, na przykład uczą się malarstwa pod okiem fachowca. A ponieważ są dobre i na sercu leży im los ubogich, zajmują się też działalnością charytatywną. W dobrym tonie jest organizowanie rozmaitych loterii czy wyprzedaży, z których dochód przeznacza się na kuchnię dla ubogich prowadzoną przez najaktywniejsze z pań. Mężczyźni zarabiają pieniądze, uprawiają sport, grają w tenisa i golfa. Na osiedlu jest przecież dla ich wygody i kort tenisowy, i pole golfowe. Ich dzieci chodzą do najlepszych szkół. Oczywiście prywatnych. Tyle teoria. Świat idealny nie istnieje. Kiedy dzięki kilku różnym narratorkom poznajemy prawdziwe życie mieszkańców osiedla, tracimy złudzenia. W gruncie rzeczy obraz jest przerażający. Odizolowani od świata ludzie mają mnóstwo problemów. Takich jak wszędzie. Przemoc domowa, kłopoty z dziećmi, depresje, a kryzys finansowy daje się coraz bardziej we znaki mężczyznom, którzy tracą pracę, co godzi w ich męską dumę. Wiele wysiłku kosztuje utrzymanie się na powierzchni, życie na takim poziomie, posyłanie niewdzięcznych dzieci do drogich szkół. Tu nie można odstawać, trzeba żyć jak inni, a jeśli coś się dzieje, najlepiej, póki się da, udawać, że wszystko jest, jak było. Życie w Altos de la Cascada to wieczna szarpanina i stres. Targowisko próżności. Ale naprawdę przerażający jest brak więzi. Tu wszyscy żyją pozorami, oddaleni od siebie. Ze świecą można szukać szczęśliwego małżeństwa i szczęśliwej rodziny. Wszyscy są samotni. Nikt się nikomu nie zwierza ze swoich problemów. Rolą kobiety jest być pięknym dodatkiem do mężczyzny, jego własnością, dziecko ma spełniać oczekiwania rodziców, zadanie mężczyzny to zarabianie pieniędzy. Kiedy wszystko się sypie, nikt nie potrafi przyznać się do porażki. Mężowie nie kochają swoich żon, żony nie kochają mężów, rodzice dzieci. Nie ma mowy o szczerych rozmowach, nikt nikogo nie przytuli. Nawet życie seksualne toczy się przed ekranem monitora. Ale wszyscy grają swoje role i udają, że jest cudownie. Ci ludzie żyjący za ogrodzeniem, w swoim country, jeżdżący drogimi samochodami nie potrafią odnaleźć się w normalnym świecie, nie potrafią się po nim poruszać. Jak długo będą mogli żyć w luksusowej bańce? Dopóki nie przegna ich stamtąd kryzys albo nie zmiecie bunt rozwścieczonych biedaków ze slamsów.
Kiedy czyta się powieść Claudii de Pineiro, można odnieść wrażenie, że ma się do czynienia z dystopią. Wydaje się, że taki świat jest nieprawdziwy, wykreowany. To wrażenie pogłębia spojrzenie z dystansu. Czasem patrzymy ze środka, ale równie często z zewnątrz, jakbyśmy przyglądali się jakiemuś modelowi świata. Nawet do bohaterek trudno się przywiązać, tyle ich jest, że się mylą, jakby nie była ważna ich indywidualność. Są modelowymi okazami mieszkanek. A jednak podobne osiedla istnieją. I tacy ludzie, puści, pozbawieni skrupułów i zasad, też. Powieść Claudii de Pineiro nie jest na pewno wybitna, ale na tyle ciekawa, że postanowiłam przeczytać kolejną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz