Matilda Voss Gustavsson "Klub. Seksskandal w komitecie noblowskim"
Goran Vojnović "Moja Jugosławia"
Mario Vargas Llosa "Burzliwe czasy"
Festiwalu książek Mario Vargasa Llosy odsłona druga, a będą
jeszcze dwie. Po uznawanej za najważniejszą "Rozmowie w katedrze" przyszedł czas na najnowszą powieść "Burzliwe czasy" (Znak 2020; przełożyła Marzena Chrobak). Niestety takie zestawienie miało nieco niekorzystny wpływ na mój odbiór ostatniej książki noblisty. Nie, czytelniku tej notki, to nie jest tak, że "Burzliwe czasy" uznaję za rzecz słabą. Przeciwnie to powieść bardzo dobra i ważna. Ale czytana bezpośrednio po "Rozmowie w Katedrze" musi trochę rozczarować. Dlaczego?Przyczyn jest kilka. Pierwsza - nie ma tu tak rozbudowanych, tak wnikliwych i niejednoznacznych portretów bohaterów i tak fascynujących historii. Losy Santiago, Ambrosia, Amalii, Hortensji, don Fermina niezależnie od tego, co myślałam o tych postaciach, bardzo mnie poruszyły. Nie tylko nie mogłam oderwać się od lektury, śledząc opowieść o nich, ale współodczuwałam z nimi. Mario Vargas Llosa w swojej najlepszej powieści w jej polityczne, historyczne ramy wplótł historie zwyczajnych ludzi. W "Burzliwych czasach" właśnie tego mi zabrakło. Mamy polityczne intrygi, wydarzenia historyczne, ale nie możemy współodczuwać z ofiarami przewrotów wojskowych i wojny domowej, bo nie ma tu takich bohaterów - zwyczajnych ludzi. Bo bohaterami są ludzie władzy. Drugi powód to konstrukcja powieści ... znacznie prostsza. Coś, co początkowo utrudniało lekturę "Rozmowy w Katedrze", potem stało się frapujące, nadawało tamtej książce niezwykły rytm. Oczywiście po pierwsze to moje subiektywne odczucia. Po drugie doskonale zdaję sobie sprawę, że nie czyniłabym tych uwag, gdybym nie była świeżo po lekturze powieści uznawanej za najwybitniejszą w dorobku pisarza. A po trzecie wiem doskonale, że dla większości czytelników fakt, że "Burzliwe czasy" są napisane niemal po bożemu, będzie akurat zaletą. Dlatego, czytelniku tej notki, nie zważaj na moje marudzenia, tylko zabieraj się za lekturę.
Z czego wynikają te różnice? Przyczyny moim zdaniem są dwie. Pierwsza oczywista - "Burzliwe czasy" to powieść znacznie skromniejszych rozmiarów niż "Rozmowa w Katedrze". Na co można sobie pozwolić na niemal siedmiuset stronach, na to nie ma miejsca na stronach czterystu. Stąd pewnie ograniczenie wątków i nie tak rozbudowane portrety oraz historie bohaterów. Druga przyczyna jest innej natury - otóż najnowsza książka Llosy to rzecz niemal dokumentalna, reporterska prawie. Oczywiście to jest powieść, ale powieść oparta na faktach. Stąd wszyscy główni bohaterowie, a pewnie i większość drugoplanowych, to postacie autentyczne. Początkowo myślałam, że przynajmniej niektóre dramatis personae zostały wymyślone, ale wystarczyło wrzucić ich nazwiska do wyszukiwarki, aby przekonać się, że naprawdę istniały. Nawet najbardziej nieprawdopodobny i dziwaczny, wyjątkowa kanalia, Johnny Abbes Garcia, spiritus movens politycznej intrygi, ma swoje miejsce w hiszpańskiej Wikipedii. Podobnie jak główna bohaterka kobieca, Miss Gwatemali (naprawdę nie była żadną miss, tak była nazywana ze względu na wyjątkową urodę). To w połączeniu ze sposobem opowiadania sprawiło, że w trakcie lektury niektórych fragmentów powieści, miałam wrażenie, że czytam reportaż historyczny. Chwilę mi zabrało, zanim się przestawiłam i zaakceptowałam.
Dlaczego wobec tego uznaję, że "Burzliwe czasy' to powieść warta przeczytania? Bo odsłania kawał historii Ameryki Środkowej i pokazuje zakulisową rolę Stanów Zjednoczonych w wydarzeniach, które się tam rozegrały i miały potem wpływ na losy innych krajów Ameryki Łacińskiej. Jak twierdzi Mario Vargas Llosa w wywiadzie, którego udzielił Michałowi Nogasiowi, tamta słabo pamiętana historia spowodowała, że wszystkie polityczne strony niezwykle się potem zradykalizowały, czego skutki odczuwane są do dziś. Kiedy się o tym wszystkim czyta, trudno pohamować wściekłość. Kto zna i ceni książki Artura Domosławskiego o Ameryce Południowej ("Goraczka latynoamerykańska","Śmierć w Amazonii. Nowe eldorado i jego ofiary"), ten koniecznie musi poznać "Burzliwe czasy".
Akcja powieści toczy się w latach pięćdziesiątych przede wszystkim w Gwatemali, częściowo na Dominikanie. To czasy kiedy władzę w tym pierwszym kraju objął w wyniku rewolty lewicujący pułkownik Jacobo Arbenzo Guzman, obalając rasistę i dyktatora generała Jorge Ubico. Zapoczątkował reformy i doprowadził do demokratycznych wyborów. Zwyciężył Juan Jose Arevalo, który kontynuował zmiany. Przede wszystkim skupił się na reformie rolnej. A to zagroziło interesom amerykańskiego koncernu United Fruit Company, który dotąd czerpał ogromne zyski z uprawy i eksportu owoców, głównie bananów, które wypromował na amerykańskim rynku. Firma stanowiła państwo w państwie, nie płaciła oczywiście żadnych podatków, wykorzystywała tanią siłę roboczą i tak dalej, i tak dalej. Kiedy wydawało się, że to eldorado się skończy, zrobiono wszystko, aby przedstawić demokratyczne i lewicowe reformy jako rewolucję komunistyczną robioną rękami Związku Radzieckiego. A to na administrację amerykańską w mrocznych czasach maccartyzmu podziałało jak płachta na byka. I tak chroniąc interesy prywatnego koncernu, doprowadzono do obalenia rządów Arevalo, trwającej lata krwawej wojny domowej i destabilizacji kraju. Nieważne były ofiary, nieważne aspiracje reformującego się państwa i demokratyzującego się społeczeństwa. Ważny był interes firmy i wyimaginowana, wykreowana wojna z komunizmem. To w skrócie. I właśnie te misterne intrygi ujęte w powieściowe ramy stanowią treść najnowszej książki Mario Vargasa Llosy. Posłużę się cytatem z wywiadu, który już przywoływałam. ...chciałem przypomnieć o demokratycznie wybranym prezydencie, którego obaliła za pomocą fałszywych wiadomości największa demokracja świata. Od Gwatemali się zaczęło - odtąd Stany zaczęły się nieustannie mieszać w sprawy Ameryki Łacińskiej, popierając wojskowe dyktatury przeciwko ruchom lewicowym. Przeczytać "Burzliwe czasy" należy koniecznie, żeby zrozumieć nie tylko wydarzenia z przeszłości, ale mechanizmy, które rządzą światem do dziś.
Zbigniew Rokita "Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku"
Anna Dziewit-Meller "Od jednego Lucypera"
"Od jednego Lucypera" przeczytałam jednym tchem, chociaż temat tej powieści do przyjemnych, miłych i rozrywkowych nie należy. To historia trzech pokoleń kobiet ze śląskiej rodziny rozgrywająca się na różnych planach czasowych. Autorka pokazuje dwudziestowieczną historię Śląska z kobiecej, zapomnianej, spychanej na margines perspektywy. Pisze o mozole codzienności - ciężkiej pracy, często ponad siły, wystawaniu w kolejkach, aby zdobyć coś do jedzenia, obowiązkach domowych. Pisze także o trudzie bycia kobietą, o upokorzeniach, jakie wiążą się z kobiecą fizjologią, której przecież kobiety winne nie są. Tak wyposażyła je natura i nic na to poradzić nie można. Jest więc i o radzeniu sobie z przykrymi skutkami menstruacji w czasach, kiedy o podpaskach nikt nie słyszał, a przynajmniej w tej części Europy w górniczej, robotniczej rodzinie. Jest o pokątnym przerywaniu ciąży w czasach, kiedy zapobiegać było niezwykle trudno - liczyć można było na małżeński kalendarzyk albo refleks mężczyzny. Jest o przedmiotowym, poniżającym traktowaniu rodzącej kobiety. Autorka zastrzega się, że historie, które mogą się czytelnikom wydać nieprawdopodobne, zdarzyły się naprawdę. Mężczyzn w tej opowieści prawie nie ma. Sami wykluczyli się z życia swoich żon. Ich aktywność ograniczała się do ciężkiej pracy, do picia, do stania gdzieś na uboczu, jeśli do tej śląskiej rodziny nie pasowali jak ojciec głównej bohaterki. Zresztą najczęściej szybko umierali. Wisiała nad nimi jakaś klątwa. Jakby te silne, samodzielne kobiety ich nie potrzebowały. A przynajmniej nie potrzebowały ich takich - milczących, pozwalających się obsługiwać, nieuczestniczących w życiu rodziny, w wychowywaniu dzieci. Kobiety i mężczyźni, udręczeni ciężką pracą, zajęci mozołem codzienności, nie rozmawiają o tym, co ważne, nie ma między nimi czułości. Wymiana zdań ogranicza się do codziennych spraw. Ale milczenie ma także inne źródła - strach. O pewnych sprawach w powojennej śląskiej rzeczywistości, kiedy na każdym kroku udowadniana jest polskość tej ziemi, kiedy wymazywane są ślady niedawnej przeszłości, lepiej milczeć, lepiej schować je tak głęboko, jak chowa się niewygodne przedmioty.
Główną bohaterką, spiritus movens całej opowieści, jest Kasia, najmłodsza z rodziny. To przez jej wspomnienia poznajemy historię jej nieżyjącej już matki Małgorzaty, jej babki, zwanej Babcią Miejscową, i jej siostry, tajemniczej Marijki. Kasia albo Katarzyna, bo obu tych form używa narrator, wyjechała z kraju do Holandii. Uciekła od toksycznych stosunków na uniwersytecie, gdzie jako kobieta musiała wyszarpywać sobie niezależność i podmiotowość, bo koledzy najchętniej widzieliby ją w roli kogoś, kto zaparzy kawę lub herbatę, odwali czarną robotę, a o swoich osiągnięciach i zasługach będzie milczał, splendorów, pochwał i nagród nie będzie się domagał. Uciekła też od rodziny, od ciotek, wujków, kuzynek i kuzynów, którzy najchętniej każdego sformatowaliby według jednej sztancy. A ona miała dość rodzinnych tajemnic, milczenia, chowania niewygodnych spraw pod dywan, celebracji pustych obyczajów. Jedyna bliższa więź wydaje się ją łączyć z Babcią Miejscową. To o niej myśli z uczuciem, to tylko z nią utrzymuje kontakt telefoniczny, to o jej zdrowie drży. To ona jest ostatnią nicią, która łączy ją z Polską. Kasia ma dość rodzinnych tajemnic, dlatego robi wszystko, aby z niebytu odkopać Marijkę.
Tragiczna historia starszej siostry Babci Miejscowej, Marijki, o której w rodzinie się milczało, jest w powieści najważniejsza i najciekawsza. Jak mówi Anna Dziewit-Meller w wywiadach, opowieść została zainspirowana prawdziwą historią, której trop znajdujący się w archiwach katowickiego IPN-u ktoś jej podrzucił. Marijka wywodząca się ze śląskiej rodziny, która w nowych powojennych warunkach musi starannie ukrywać pewne fakty, przysłowiowego dziadka w Wermachcie (w jej przypadku ojca), pracuje w zakładach azotowych. Marzy o tym, aby wpasować się w nową rzeczywistość - pragnie zostać przodownicą pracy. Jej marzenie ma także całkiem praktyczny wymiar - chce zarobić więcej i odłożyć pieniądze, aby iść na swoje, nie gnieść się w rodzinnym domu, założyć rodzinę. Tymczasem stanie się ofiarą zbrodniczego, stalinowskiego systemu. W wyniku przypadkowego niefortunnego zbiegu okoliczności zostanie oskarżona o sabotaż. Dramatyczne, tragiczne przeżycia Marijki są naprawdę przejmujące. Paradoks tej sytuacji polega na tym, że polscy oprawcy niewiele się różnią od hitlerowskich, których pamięć jest świeża. Nawet na siedzibę wybrali sobie ten sam budynek. Tam, gdzie jeszcze niedawno słychać było jęki katowanych przez gestapo, teraz słychać wycie torturowanych przez polską służbę bezpieczeństwa. Autorka nie oszczędza czytelnikowi drastycznych szczegółów. Opowieść o cierpieniu, jakie będzie udziałem Marijki, jest bardzo realistyczna, pełna fizjologicznych brudów. Ironia, którą przesycona została narracja, stwarza z jednej strony dystans, z drugiej podkreśla absurdalność sytuacji i tym bardziej czyni ją tragiczną. Żeby jeszcze lepiej uprawdopodobnić historię Marijki, Anna Dziewit-Meller wplata w fabularną opowieść archiwalne dokumenty znajdujące się w archiwach katowickiego IPN-u - artykuły prasowe, donosy, materiały ze śledztw.
Mogłabym się czepiać pewnych szeleszczących papierem uproszczeń, które rzucały mi się w oczy w czasie lektury. Choćby wyliczanki niesprawiedliwości, jakich Kasia doznaje w męskim świecie polskiego uniwersytetu, choćby schematu fabularnego każącego wszystkim męskim bohaterom być nieudacznikami pozostającymi w cieniu, choćby nagromadzenia nieszczęść związanych z kobiecą fizjologią. Autorka postanowiła oddać w swojej powieści głos kobietom, wyrzucić całą swoją złość na spychanie ich na margines dziejów, na zabieranie im głosu i wszystko temu podporządkowała, dlatego czasem wypada to trochę sztucznie. Mogłabym się czepiać o nadmiernie uproszczone zakończenie, gdzie nagle wszystkie osobiste i rodzinne problemy Katarzyny znajdują swoje rozwiązanie. Mogłabym, ale nie zamierzam. W końcu "Od jednego Lucypera" to bardzo dobrze napisana powieść mainstreamowa, która porusza ważne problemy i opowiada o słabo znanej śląskiej historii. Im więcej osób ją przeczyta, tym lepiej. A ja na pewno kiedyś sięgnę po "Górę Tajget".
Mario Vargas Llosa "Rozmowa w Katedrze"
Sylwia Chwedorczuk "Kowalska. Ta od Dąbrowskiej"
Jak twierdzi Sylwia Chwedorczuk, Kowalska ma pecha. Raz, że zawsze postrzegana jest przez swoją partnerkę, Marię Dąbrowską, dwa, że dodatkowo myli się ją z Anką Kowalską, autorką "Pestki" i działaczką opozycyjną z czasów PRL-u. Przyznam, że i ja długo nie wiedziałam, która jest którą, aż w końcu kiedyś sprawdziłam. Dzięki tej biografii Kowalska wreszcie wyszła z cienia, stała się postacią z krwi i kości, żywą, barwną, silną osobowością, bardzo ciekawą, nie do końca spełnioną i pewnie nie do końca szczęśliwą. Nie jest już tylko tą Kowalską od Dąbrowskiej, co znakomicie wygrywa tytuł. A poza tym książka, która oczywiście przez przypadek wychodzi akurat teraz, jest znakomitym dowodem na to, że ludzie zawsze w rozmaity sposób układali sobie życie - zawsze byli tacy, którzy nie mieścili się w dobrze znanym schemacie - mąż, żona, dzieci - i wędrowali swoją pokrętną drogą. Uczucia wybierają rozmaite ścieżki. Pozwolę sobie na jeszcze jedną dygresję. Już kiedy pierwszy raz czytałam "Noce i dnie", moją ulubioną bohaterką była Agnieszka, najstarsza córka Barbary i Bogumiła. Fascynowały mnie jej miłosne wybory, zatracanie się w miłości. Wtedy jednak nie mogłam zrozumieć jednego - dlaczego, kiedy już w końcu po wielu perypetiach wyszła za mąż za swojego ukochanego Marcysia, rozstawali się na długie miesiące i dlaczego fascynowali ją inni mężczyźni. Dziś zupełnie inaczej na to patrzę.
Ale wracam do Anny Kowalskiej. Co jest intrygującego w jej biografii? To, że zawsze była inna - zdecydowana, wiedziała, czego chce. Już jako uczennica wywołała skandal, bo zakochała się w swojej nauczycielce. Nie była to niewinna fascynacja, jakiej często ulegały dziewczyny w jej wieku - tak było z koleżankami, z którymi odwiedzała nauczycielkę. Jej uczucie, nieodwzajemnione, miało jednoznacznie inny charakter. Kiedy sprawa wyszła na jaw i została do tego źle zinterpretowana - wyglądało to tak, jakby ta druga strona też była zaangażowana, a może nawet uwodziła niewinną uczennicę - Annę Kowalską przeniesiono do innej szkoły. Nauczycielka też zresztą musiała odejść. Potem, kiedy Anna w czasie studiów wyszła za mąż za swojego profesora, Jerzego Kowalskiego, doskonale wiedziała, że jej małżeństwo ma być inne. Nie planowała dzieci, nie lubiła domowych obowiązków, nudziła ją codzienność i rutyna. Chciała pracować, co w jej przypadku oznaczało - pisać. W tej dziedzinie nigdy jednak nie będzie spełniona, nie osiągnie wymarzonego sukcesu. Najpierw pisze wspólnie z mężem i nie dość, że pozostaje w jego cieniu, to ich książki przechodzą bez echa - recenzje są nieliczne, raczej chłodne albo wręcz krytyczne, a czytelników nie ma wielu. Rozczarowanie goni rozczarowanie. Zawsze dzięki tej kolejnej mieli wstąpić na literacki parnas, ale nic z tego. Anna rozczarowania przeżywała podwójnie - za siebie i za Jerzego. Ale on przynajmniej był spełnionym i docenionym naukowcem, uwielbianym przez studentów. Ona w dziedzinie zawodowej poza pisaniem nie miała nic. Dlatego tęskniła za Warszawą, myślała, że tam będzie łatwiej, bo wejdzie w środowisko literackie. Lwów, gdzie się urodziła i mieszkała, a potem wyszła za mąż, postrzegała jako miasto nieciekawe, prowincjonalne, w którym życie literackie zamierało. Inaczej jednak było z Jerzym - on Lwów wybrał świadomie, miał tu swój uniwersytet, swoje środowisko naukowe i swoich studentów. Konflikt interesów, który pogodziła Historia.
Po wojnie, kiedy Anna w końcu zacznie pisać samodzielnie, też nie osiągnie spektakularnego sukcesu, nie zawojuje czytelników. Zdarzały się przychylne recenzje, czasem nawet entuzjastyczne, ale były jednak w mniejszości. Sytuację dodatkowo skomplikował jej wieloletni związek z Marią Dąbrowską - nieuchronna stała się rywalizacja, którą Kowalska przegrywała. Kiedy w czasie wojny poznała swoją przyszłą partnerkę, ta była już bardzo znaną i poważaną literacką gwiazdą, wyrocznią. Tymczasem Anna stale aspirowała. Rywalizowały o czas na swoją twórczą pracę, szczególnie wtedy, kiedy po latach związku na odległość zamieszkały razem w Warszawie, o uwagę recenzentów i czytelników. I chociaż Dąbrowska nigdy nie skończyła swojej drugiej wielkiej powieści - w czasie dyskusji na Big Book Festivalu usłyszałam teorię, że jej powojenna niemoc twórcza wzięła się z tego, że tak bardzo emocjonalnie angażował ją związek z Anną Kowalską, po przeczytaniu książki mogę stwierdzić, że jest to dość prawdopodobne - to żyła tym, co już osiągnęła. Być może jednak największą tragedią dla Kowalskiej było to, że Dąbrowska traktowała jej twórczość z wyżyn swojej sławy. Nie dostrzegała, nie doceniała tego, co inni chwalili, udzielała protekcjonalnych rad, które bardziej raniły niż pomagały.
Pisząc o tej biografii, nie mogę oczywiście nie odnieść się do związku obu pisarek, który zaczął się w czasie wojny i trwał do końca życia Dąbrowskiej, czyli do roku 1965. Była to relacja niezwykła - intensywna, tragiczna i toksyczna. Taka, która daje dużo szczęścia, ale wyczerpuje emocjonalnie i chociaż przynosi wiele uczuciowej szarpaniny, okupiona jest rozmaitymi stratami i krzywdami, to nie sposób się od niej uwolnić. Kowalska nieraz zastanawiała się, jak potoczyłoby się jej życie, gdyby w czasie wojny, kiedy przyjechała do Warszawy i stanęła przed drzwiami mieszkania Marii Dąbrowskiej i Stanisława Stempowskiego na Polnej, zdezerterowała. Na koniec jednak twierdziła, że nie żałuje.
Ich związek jest znakomicie udokumentowany - raz, że obie prowadziły dzienniki - są tacy, którzy twierdzą, że to właśnie w dziedzinie diarystyki osiągnęły największy sukces - dwa, że przez wszystkie te lata pisały do siebie listy, mnóstwo długich listów, niemal codziennie. Pełnych nie tylko miłosnych zwierzeń i tęsknoty, ale także wyrzutów, pretensji i zazdrości. Tak to się plotło - krótkie chwile szczęścia i emocjonalny rollercoaster. Obie ten związek męczył, a jednak nie potrafiły zerwać. Raz jedna tęskniła bardziej, raz druga, raz jedna była bardziej zazdrosna, raz druga, raz jedna bardziej raniła, raz druga. I tak przez całe lata.
Komplikacji w tej relacji było kilka. Najmniejszą wydaje się opinia innych. Ten temat właściwie nie istnieje. Nie ma ostracyzmu, przykrości, wytykania palcami czy tego, co dziś nazywamy hejtem. Co zatem było przeszkodą? Kiedy się spotkały, obie były w związkach. Anna miała męża, Jerzego Kowalskiego, Maria partnera - starszego od siebie o wiele lat Stanisława Stempowskiego. Zdradzała go już wcześniej, także z kobietą, mimo tego ta relacja była dla nich ważna. Obie pozostały z nimi do ich śmierci, którą zresztą bardzo przeżyły. Czy Jerzy i Stanisław wiedzieli, co łączy Annę i Marię? Tak. Czy się z tym godzili? Tak, co nie znaczy, że nie cierpieli. Drugim problemem była odległość. Po wojnie Kowalscy decydują się zamieszkać we Wrocławiu. Tam Jerzy zaczyna pracę na przeniesionym ze Lwowa uniwersytecie, tam małżonkowie dostają dom z ogrodem. Ale największą zadrą było macierzyństwo Anny. Zaszła w ciążę nieoczekiwanie już po wojnie (pierwszą, jeszcze przedwojenną, świadomie usunęła), co Maria Dąbrowska uznała za zdradę i nigdy nie potrafiła się z tym pogodzić. Tula odbierała jej Annę. Dąbrowska sama dzieci nie miała i ich nie lubiła. Kiedy w końcu kilka lat po śmierci Kowalskiego i Stempowskiego zamieszkały razem w Warszawie, nie umiała być dla dziewczynki ciocią (?), matką (?), macochą (?). Córka Kowalskiej wydaje się być najtragiczniejszą postacią tej układanki. Anna miotała się pomiędzy dzieckiem, które bardzo kochała, ale dla którego nie zawsze umiała być tradycyjną matką, a partnerką wiecznie zazdrosną o dziewczynkę - żywy dowód zdrady. A kiedy w końcu zamieszkały razem, pojawiła się jeszcze jedna komplikacja - rutyna codzienności z jej przyziemnymi obowiązkami. Rywalizacja o czas i spokój, aby pisać.
Świetna, ciekawa książka. A to przecież nie wszystko, bo jak w każdej porządnej biografii jest przecież cały kontekst historyczny i obyczajowy.
Siegfried Lenz "Dezerter"
Jeszcze tylko parę słów o Lenzu, bo to pisarz o ciekawej historii. Urodził się w latach dwudziestych zeszłego wieku w Prusach Wschodnich i to te tereny bywają miejscem akcji jego niektórych książek. Jest honorowym obywatelem Ełku. Równie interesująco brzmi historia "Dezertera" napisanego w latach pięćdziesiątych. Temat - dezercja z armii niemieckiej i przejście na stronę Rosjan - był wtedy w Niemczech na tyle bulwersujący, że książki mimo poprawek sugerowanych przez wydawcę, które pisarz wprowadził, nie wydano. Powieść miała swoją premierę w Niemczech w roku 2016.
Akcja "Dezertera" rozgrywa się na froncie wschodnim moim zdaniem gdzieś na Polesiu, trwa ostatnie lato drugiej wojny światowej. Główny bohater Walter Proska, Niemiec z Prus Wschodnich, trafia przez przypadek do kilkuosobowego oddziału stacjonującego gdzieś w lasach wśród bagien. Zadaniem tych paru żołnierzy jest ochrona linii kolejowej przed partyzantami, którzy wielokrotnie próbują ją wysadzić. To zadanie beznadziejne. Partyzantów jest znacznie więcej, świetnie znają teren i bez trudu mogą cały oddział wygarnąć. Trwa zabawa w kotka i myszkę. Odcięci od świata, umęczeni, skazani na marne racje żywnościowe doskonale zdają sobie sprawę ze swojej beznadziejnej sytuacji. Śmierć co jakiś czas zabiera któregoś z nich. Trudno się z nią oswoić, jeśli ginie najlepszy kompan. Lenz znakomicie oddaje cały kontekst zdarzeń. Pięknie i znakomicie opisuje przyrodę, która z jednej strony daje ochronę, ale z drugiej staje się pułapką. Jest przyjacielem i wrogiem jednocześnie. Dzięki temu czytelnik ma wrażenie klaustrofobii, zamknięcia i absurdalności tego, co się dzieje. Dawno nie czytałam tak antywojennej książki. I niemieccy żołnierze, i partyzanci wielokrotnie widzą siebie z bliska, niemal twarzą w twarz. Ukryci w gąszczu mogą swobodnie przyjrzeć się wrogowi. Z takiej perspektywy nieprzyjaciel staje się zwyczajnym człowiekiem. Takim jak oni, młodym, sympatycznym chłopakiem. Trudno do niego strzelić, ale trzeba to zrobić, chociaż tak bardzo się nie chce. Bo jeśli nie ja, to zrobi to on, kiedy mnie odkryje. Być może będzie myślał podobnie, być może wpadnie w taką samą pułapkę i też naciśnie spust, bo nie będzie miał wyboru. Żeby oddać tę beznadziejną sytuację pozwolę sobie na cytat.
... jestem tutaj i jest wojna, i my obaj, ty i ja, musimy się do tego stosować. Mamy być posłuszni wojnie, nawet jeśli nienawidzimy jej jak zarazy. W końcu obaj chcielibyśmy żyć, ty i ja, a kto na wojnie chce pozostać żywy, nie może myśleć o niczym innym, tylko o swojej krwi. Odejdź, idź w innym kierunku, zawróć albo kładź się spać. Ale nie waż się podejść bliżej. Wtedy ... wtedy będę musiał wystrzelić. Ty musiałbyś również tak zrobić, wiem to dokładnie!. Odejdź, przyjacielu, ja już nie wytrzymam.
Tak bezgłośnie błaga swojego wroga, który w innych warunkach mógłby być przyjacielem, Walter Proska schowany w leśnej gęstwinie. Bo wojna nie pozostawia wyboru. Nikomu nie można ufać, każdy jest podejrzany. Młoda, piękna dziewczyna może przenosić laski dynamitu, tak samo proboszcz, który zmierza do chorego. Jakby tego było mało, niemieccy żołnierze muszą zmagać się z sadystycznym, prymitywnym dowódcą ich niewielkiego oddziału, który nie ma skrupułów ani dla wroga, ani dla swoich. Czy taki był zawsze, czy takim uczyniła go ta beznadziejna sytuacja? Odpowiedzialność za ludzi, świadomość zbliżającego się końca, śmierci, która może nadejść w każdym momencie.
Tych kilku żołnierzy zostało bardzo dobrze sportretowanych, każdy jest inny, każdy ma za sobą inną historię. Niecierpliwie czekają na listy z domu, gdzie toczy się jakieś życie. Komuś ma urodzić się wytęsknione dziecko, ktoś czeka na wieści od matki. Wszystkie plany i marzenia mogą skończyć się w jednej chwili. Miotając się między chamowatym, bezwzględnym przywódcą, a wrogiem popadają w szaleństwo albo apatię. Nic dziwnego, że Walter Proska postawiony w takiej sytuacji wiele rozmyśla. Zastanawia się nad swoją rolą, nad bezsensem tego, co się dzieje, nad śmiercią. Prowadzi dysputy z młodym chłopakiem z oddziału, Bułeczką, inteligentnym studentem. Co jest ważniejsze - własne przekonania czy rozkazy? Kiedy można się im przeciwstawić? Co jest powinnością człowieka w takiej sytuacji? Czy zabicie wroga, młodego chłopaka, obciąża sumienie? Czy żołnierz musi tak postąpić?
W drugiej części powieść zmienia nieco charakter. Razem z armią radziecką przemy do przodu między innymi przez Prusy Wschodnie. Potem, już po wojnie, akcja rozgrywa się w Niemczech w radzieckiej strefie okupacyjnej. Ci, którzy wyzwolili Europę, stają się okupantami, zaprowadzają swoje bezwzględne, porządki. Liczy się komunistyczna ideologia, wierność partii. Jeden totalitaryzm został zastąpiony przez drugi. Z urzędu, w którym pracuje Walter Proska, bez ostrzeżenia znikają ludzie. Nie wiadomo ani dlaczego, ani kto będzie następny. Znowu nastrój staje się ciężki, klaustrofobiczny, a czytelnik ma wrażenie osaczenia. Tym razem nie ma leśnej gęstwiny i bagien, jest szare, biedne, powojenne miasto. Wróg, który wtedy był dobrze zdefiniowany, teraz jest nieuchwytny, niematerialny. Bohater, ale także jego koledzy z biura, zostają postawieni w sytuacji iście kafkowskiej. I znowu Walter Proska musi dokonać ważnego wyboru, znowu czyha na niego śmiertelne niebezpieczeństwo. To niejedyne dylematy, jakie musiał rozstrzygać, niejedyne pułapki, jakie zastawiła na niego wojna, ale więcej nie mogę zdradzić. Do końca życia będzie zmagał się z poczuciem winy i za kimś tęsknił. Wojenny romans okazał się miłością z gatunku niemożliwych.
Bardzo dobra powieść, głęboka, gęsta. Pięknie napisana - i jakkolwiek banalnie i egzaltowanie to brzmi, jest prawdziwe. Kto wie, czy gdybym wcześniej doczytała, że prawie cała akcja toczy się na froncie, to sięgnęłabym po nią? Dobrze, że tak się nie stało, bo wiele bym straciła.
"Szarlatan"
"Jak najdalej stąd"
Film świetnie się ogląda i naprawdę warto go zobaczyć. Jest dynamiczny, ma szybkie tempo, nie lukruje rzeczywistości i znajdziemy tu kilka znakomitych ról - na ekranie w mniejszych lub większych rolach pojawiają się Kinga Preis, Arkadiusz Jakubik i Tomasz Ziętek. Mimo tych komplementów muszę szczerze napisać, że po seansie czułam niedosyt. Może dlatego, że Piotr Domalewski "Cichą nocą" wysoko ustawił sobie poprzeczkę. "Jak najdalej stąd" nie jest filmem tak subtelnym w pokazywaniu relacji rodzinnych. Poza tym miałam wrażenie, że to wszystko już gdzieś widziałam i wtedy zrobiło na mnie znacznie większe wrażenie. O relacjach rodzinnych już wspominałam - znacznie głębiej i finezyjniej pokazał je Domalewski w swoim poprzednim filmie. Oglądając "Jak najdalej stąd", miałam jeszcze dwa skojarzenia. Pierwsze ze znakomitym dokumentem Anny Zameckiej "Komunia" poruszającym podobny problem - dziecka, które musi brać na siebie obowiązki dorosłych, bo im brakuje dojrzałości. Matka Oli wprawdzie nie jest beztroska i niedojrzała, opieka nad niepełnosprawnym synem to zadanie ponad siły, a każe córce jechać do Irlandii dlatego, bo sama nie zna języka i wie, że nie poradzi sobie w trudnej sytuacji, ale sprawia wrażenie, jakby nie do końca rozumiała, jakie zadanie zrzuciła na barki nastolatki. Drugie skojarzenie to "Ja, Daniel Blake" Kena Loacha, film pozornie odległy od obrazu Piotra Domalewskiego. A przywołuję go tutaj dlatego, bo w przejmujący sposób pokazuje bezradność człowieka, robotnika nie z własnej winy pozbawionego środków do życia, w zetknięciu z bezduszną machiną różnych instytucji teoretycznie powołanych do tego, aby pomagać takim ludziom jak Daniel Blake. Ola jest trochę w podobnej sytuacji. To właśnie te filmy przypomniały mi się w trakcie seansu i to one zrobiły na mnie znacznie większe wrażenie. Ale "Jak najdalej stąd" zdecydowanie warto zobaczyć. Choćby dla magnetycznej Zofii Stafiej.
"Tony Halik"
Film Marcina Borchardta składa się tylko z materiałów dokumentalnych - fragmentów rozmaitych filmów, wywiadów, ale przede wszystkim z tego, co kręcił samTony Halik, z jego programów telewizyjnych, tych amerykańskich robionych razem z pierwszą żoną, Francuzką Pierette, i wzorowanych na nich polskich, których współgospodynią była jego druga żona, Elżbieta Dzikowska. To dla niej porzucił Amerykę i zamieszkał w komunistycznej Polsce, co, jak się okazuje, miało swoją cenę. Nie ma tu gadających głów. Opowieści o Tonym Haliku słyszymy z offu. Opowiadają o nim syn z pierwszego małżeństwa, Elżbieta Dzikowska i kilku jego przyjaciół, ci, którzy znali go z Ameryki i ci, którzy zetknęli się z nim w Polsce.
Ogląda się ten film znakomicie. Nie wiem, kiedy minęło półtorej godziny spędzone w kinie. Szczególnie zainteresowały mnie materiały z amerykańskiego okresu życia Tonego Halika, zwłaszcza fragmenty filmów z podróży przez obie Ameryki, którą odbył razem z Pierette i małym synem. Wtedy dopiero próbował zaczepić się w dziennikarskim fachu, co udało mu się dopiero po latach. Podróże i przygody były jego pasją, to im podporządkował wszystko. Obie jego żony dzieliły te zainteresowania, ale małego syna nikt nie pytał, czy chce mieć takie dzieciństwo. Wielu pewnie mu zazdrości, też chcieliby przeżyć taką przygodę, mieć tak zwariowanych rodziców, a jednak takie życie wagabundy ma swoją cenę.
Oglądając film, uświadamiałam sobie, jak niewiele wiedziałam o Tonym Haliku. Ani jakie były jego polskie korzenie, ani o jego amerykańskiej karierze, ani o tym, dlaczego porzucił Amerykę i osiedlił się w siermiężnej, komunistycznej Polsce, ani tym bardziej o tym, że był korespondentem w stoczni gdańskiej w czasie strajków. A już w ogóle nie miałam pojęcia, jakie tajemnice skrywał.
Za takie życie, jakie prowadził Tony Halik, płaci się cenę. Cenę normalnego dzieciństwa syna, cenę kompromisów i ustępstw, wreszcie cenę zdrowia i krótszego życia. Czy warto, na to pytanie każdy musi sobie odpowiedzieć sam. Jak mówi Elżbieta Dzikowska, on na pewno wolał żyć krócej, za to pełną piersią. Na ekranie oglądamy szczęśliwego, szeroko uśmiechniętego, spełniającego swoje marzenia człowieka. To, co go gryzło, skrywał głęboko.
Popularne posty
-
Zacznę od wyznania - literaturę latynoamerykańską znam bardzo słabo. A i to za dużo powiedziane, bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że właś...
-
Nobel dla Olgi Tokarczuk sprawił, że sięgnęłam w czeluście mojego czytnika i wydobyłam z nich jej dwie książki, które tam od dawna leżały ...
-
Kiedy ponad rok temu wreszcie zawarłam znajomość z prozą Myśliwskiego, wiedziałam, że nastąpi ciąg dalszy. Wtedy przeczytałam "Trakt...
-
Po lekturze "Kronik oporu i miłości" byłam pewna, że do książek Ingi Iwasiów jeszcze wrócę, żeby nadrobić zaległości, bo wcześni...
-
Tak się złożyło, że niemal w tym samym czasie wyszły dwie książki na podobny temat, obie wpisują się w nurt publikacji odkrywających ludową ...