Dlaczego film Kena Loacha aż tak bardzo mi się podobał? Są dwa powody. Pierwszy - odebrałam go niezwykle emocjonalnie, drugi - reżyser przynajmniej dwukrotnie mnie zaskoczył.
Trudno oglądać historię Daniela Blake'a chłodnym okiem. Kto chociaż raz próbował załatwić jakąś sprawę, korzystając z usług call center, bo innej drogi nie było, kto rozmawiając z Bogu ducha winnymi, na pewno źle opłacanymi ludźmi odbierającymi telefony, ludźmi, od których nic nie zależy, kto próbował bezskutecznie dobić się do osoby, która o twojej sprawie decyduje, komu złośliwy komputer uniemożliwiał wypełnienie jakiegoś prostego formularza, ten wie, co czuli Daniel i Katie, kiedy odbijali się od urzędników, procedur, przepisów i wreszcie wrednej maszyny. Bohaterowie Loacha znaleźli się w matni, w sytuacji bez wyjścia. Niczym kafkowski Józef K. wpadli w tryby bezdusznej urzędniczej maszyny i błyskawicznie zrozumieli, że nic od nich nie zależy. Nawet kiedy rozmawiają z człowiekiem, odnosi się wrażenie, że mają do czynienia z nieczułym automatem klepiącym zaprogramowane formułki. Jedyna urzędniczka, która dostrzega w petentach ludzi, a nie sprawy czy numerki, też niewiele może, bo nad sobą ma szefową, która beszta ją, bo traktując Daniela po ludzku, odstąpiła od owych procedur. Loach pokazuje system, który chcąc pomagać skutecznie, chcąc wyeliminować oszustów, został doprowadzony do absurdu. Człowiek młody, silny, zdrowy, radzący sobie z komputerem, pewnie jakoś sobie poradzi. Człowiek starszy, nieobeznany z cyfrowym światem, niepotrafiący napisać CV albo bezradna samotna matka nie dadzą rady. A przecież Daniel, zanim się załamie, walczy. Dziwi się, złości, z uśmiechem wzrusza ramionami, ale próbuje. Wykonuje absurdalne polecenia, mozolnie wypełnia znikające formularze, chodzi od Annasza do Kajfasza, szuka pracy, chociaż wie, że pracować mu nie wolno, aż wreszcie doprowadzony do ostateczności, bezsilny, bezbronny i bezradny protestuje, jak potrafi. Kiedy i to nic nie da, załamie się.
Jest jeszcze inny powód, dla którego historia Daniela tak mnie obeszła. Przecież każdy z nas może nieoczekiwanie znaleźć się w podobnej sytuacji. Daniel jest zwyczajnym człowiekiem, dotąd radził sobie bardzo dobrze, nie był klientem opieki społecznej, bezradnym albo cynicznym bezrobotnym. To nagła choroba i idiotyczny system wyrzuciły go poza nawias społeczeństwa. Upokorzyły, doprowadziły do nędzy. Jest dumny, nie chce prosić o pomoc, nie chce korzystać z banku żywności, z jałmużny, nie chce być upokarzany, chce, żeby potraktowano go poważnie, jak człowieka. Najchętniej wróciłby do pracy, jest człowiekiem czynnym, nienawykłym do leniuchowania, ale lekarze nie pozwalają, bo jeszcze musi się leczyć. Cóż prostszego niż chwilowy zasiłek, który mu się należy. Tak by się wydawało. Ale w dobie, kiedy o wszystkim decydują procedury, punkty, kiedy ginie logika i empatia, gubi się ludzi takich jak Daniel czy Katie.
Mimo tego film tchnie optymizmem. Dlaczego? Bo bohaterowie na swojej drodze spotykają ludzi dobrych. I to jedno z zaskoczeń, o których wspomniałam na początku. Młodzi sąsiedzi Daniela, świadkowie jego protestu, urzędniczka z pośredniaka, kierownik sklepu, panie z banku żywności, ludzie w bibliotece - oni wszyscy są dobrzy i życzliwi. Chcą pomóc. Rzecz w tym, że Daniel i Katie nie bardzo potrafią prosić, no i niestety ci pełni dobrej woli ludzie też niewiele mogą. Nawet gdyby chcieli, w końcu rozbiją się o bezduszną państwową machinę. Dobrzy są też główni bohaterowie. On zawsze gotów bezinteresownie pomóc, wesprzeć życzliwym słowem, radą, ona podobnie. Ich nieoczekiwana przyjaźń, wsparcie, jakie sobie dają, możliwość rozmowy to bardzo dużo. I chociaż ostatecznie Daniel przegrywa, bo jego serce nie wytrzymuje napięcia i emocji, to ich relacja sprawiła, że nie pogrążyłam się w oceanie beznadziei. Smutny finał filmu to kolejne zaskoczenie. Nie spodziewałam się takiego rozwiązania, chociaż przecież jest ono jak najbardziej prawdopodobne.
Film Kena Loacha to odbicie coraz szerszego przekonania, że coś z tym światem jest nie tak, że sytuacja stała się nie do wytrzymania, że coś zmienić się musi. Bo człowiek w zetknięciu z państwem, korporacją, wielką instytucją nie znaczy nic, po prostu się nie liczy. Pewnie ci, którzy stworzyli mechanizmy, jakie pokazuje film, umieliby nam pięknie wyjaśnić, że Ken Loach nie ma racji, że tak być musi, bo oszuści, bo tak jest sprawiedliwie, optymalnie i co tam jeszcze. Ale chyba jednak się mylą, chyba zabrnęliśmy za daleko. Tylko co z tego? Co możemy? Czujemy się bezradni jak Daniel Blake, pozostaje tylko protest.
PS. Miałam pisać o drobnych słabościach filmu, ale poniosło mnie i zanadto się rozpisałam. Ostatecznie sposób, w jaki Katie postanawia rozwiązać swoje finansowe problemy - zbyt prosty, ckliwy, rodem z taniego melodramatu nie ma wielkiego znaczenia w konfrontacji z emocjami, których źródłem jest obraz Loacha.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz